Nie da się pisać poza konwencją. Sztuka polega na tym, by wymyślać własne konwencje lub ulepszać cudze. Ten drugi sposób cieszy się większą popularnością, bo ludzie lubią słuchać tych piosenek, które już znają. No chyba, że mieszkaja w Polsce współczesnej, gdzie wszyscy ją już po dziesięciokroć oszukani i mają dość konwencji, w Polsce, gdzie ostatni posługujący się masowo rozpoznawalną konwencją pisarz właśnie umarł, gdzie nie ma żadnej ciągłości pokoleń, bo edukacja właśnie została zdewastowana i młodzi przestali rozumieć o co chodzi w powieści „Awantura o Basię”. Wtedy możemy śmiało zabierać się za szukanie własnych dróg i pisać tak jak nam w duszy gra z nadzieją, że z czasem powstanie z tego metoda i kogoś do swojej twórczości przyzwyczaimy. I właśnie my z Toyahem się tym zajmujemy. On intensywniej, a ja trochę mniej, bo przez długi czas wydawało mi się, że pisanie to są jakieś zawody w poszczególnych konkurencjach takich jak na przykład opowiadania obyczajowe. Wydawało mi się, jeszcze trzy lata temu, nie tak dawno przecież, że jak napiszę serię dobrych opowiadań obyczajowych, to one może nawet zostaną nagrodzone. I napisałem. Mam na koncie dwie takie książki, są nimi „Dzieci peerelu” i „Nigdy nie oszczędzaj na jasnowidzu”. Nie wiedziałem pisząc je, że ludzie karmiący się literaturą konwencjonalną, nie lubią żadnych zmian. Pisząc „żadnych” ma dokładnie na myśli fakt iż w każdej kolejnej książce musi być to samo co w poprzedniej. Jakikolwiek indywidualizm, osobisty profil autora nie spotka się z aplauzem, zostanie uznany za dziwactwo. Gdybym na przykład napisał, że w czasie gdy chodziłem do szkoły podstawowej miałem ciągoty do podkradania gumy do żucia ze sklepu, zyskałbym większą sympatię, jako autor tych opowiadań, niż kiedy napisałem prawdę – o tym, że byłem pierdołą, co nie potrafiła przeskoczyć poprzeczki położonej na wysokości metr trzydzieści. No, ale stało się inaczej, bo ja po prostu inaczej nie potrafię, a naśladowanie kogoś, dokładne i popadające w pastisz mnie nie interesuje.
Książka napisana w jakiejś znanej konwencji jest jak proszek od bólu głowy, albo setka wódki na pusty żołądek. Czytelnik, tępy, nie rozumiejący niczego poza końskimi dawkami emocji, ma po przeczytaniu takiej książki pewność, że dostał do ręki kawał dobrej literatury. I zasypia spokojnie. Potem, może o tym podyskutować z innymi czytelnikami i podnieść sobie samoocenę. Ja ten sposób obcowania z bliźnimi i literaturą znam, ale nie z autopsji, ja go znam z opisów w książkach francuskich pisarzy, a także pisarzy polskich, takich jak Bobkowski, którzy mieszkając we Francji stwierdzić musieli ze zgrozą, że z zapowiadanej finezji, wdzięku i literackiego nowatorstwa nie ma tam nic. Są tylko brzuchy, to co niżej i lustra, w których odbijają się zastawione stoły.
U nas dyskusje o literaturze, te które odbywają się w głównym nurcie, zwanym czasem przez Sławomira Sierakowskiego dyskursem publicznym, wyglądają podobnie, tyle, że nie ma tam brzuchów, tego co poniżej, i zastawionych stołów. Są tylko lustra,a w nich gęby przystrojone w okulary.
Jedyną poza polityczną konwencją literacką rozpoznawaną przez rodzimych dyskutantów jest ta, w której realizował się zmarły przedwczoraj Marek Nowakowski. On sam jeden i w całości wypełniał niszę obyczajową i nikt w Polsce nie przewidział już w niej miejsca na kogoś innego. Ja się o tym przekonałem pisząc swoje książki obyczajowej, które są dobre i trzymają poziom, a ich niewątpliwą zaletą jest to, że we wszystkich historiach prócz dwóch uczestniczyłem osobiście. Napisałem te książki, wydałem i sprzedałem, a jednym odzewem jaki zauważyłem później był wysyp innych, podobnych, tyle że dużo słabszych książek o czasach późnego PRL, w których autorzy przekonywali czytelników, że oni też wysyłali prośby o prospekty, tyle, że dużo bardziej wdzięczne, bo właśnie mama zapisała ich na angielski i wiedzieli już co i jak. No i przez to wiecie kompromitacji nie było.
W opisany wyżej sposób dowiedziałem się, że literatura to nie jest konkurowanie na różnych polach niezależnych autorów, ale coś wręcz przeciwnego. Jest to podawanie ludziom środków na zbicie gorączki, w czasie kiedy oni wcale jej nie mają, kiedy czują się dobrze i chcieliby przeczytać, albo zjeść coś nowego. Nie ma siły, nie dostaną nic, bo każdy autor pogrywający konwencją jest otoczony taką ilością pośredników i tłumaczy tego co on chce powiedzieć, że na czytelnika nie ma tam już miejsca. I wszyscy ci pośrednicy czekają na jedno – na śmierć autora, żeby potem móc opowiadać jak głęboko i pięknie przeżywali jego prozę i jego zgon. Rzygać mi się chce jak widzę coś takiego.
Do podobnych histerii dochodzi także w obszarach publicystyki politycznej, gdzie królują takie krokodyle jak Ziemkiewicz. On po raz kolejny napisał konwencjonalną książkę, która ma złamać jakieś inne konwencje, po raz kolejny Ziemkiewicz za pomocą stereotypu jakim jest łamanie stereotypów walczy z nieistniejącymi od dawna w naszych głowach stereotypami. Czy ktoś prócz mnie szydzi z niego zdrowo? Nie, i nie będzie szydzić, ani zdrowo, ani inaczej, bo konwencja dyskusji politycznej, w której czytelnik traktowany jest jak idiota, a autor jak kapłan tajemnych kultów musi być utrzymana. Po prostu musi. Podobnie jak musi być utrzymana konwencja krytyki tej twórczości. Poczytajcie sobie, co o Ziemkiewiczu napisał Skwieciński. To jest nie do złamania, przynajmniej na razie. A ponoć jeszcze do jakiegoś płaskiego obrazoburstwa szykuje się jeszcze Cenckiewicz. A mógłby po prostu napisać biografię Ignacego Matuszewskiego, prawda? Dlaczego tego nie zrobi? Dlaczego ma przymus moderowania dyskusji i na żywca chce wyjmować mózgi swoim czytelnikom, a dziurę zalewać gaszonym wapnem? Ja nie wiem, ale mam pewne podejrzenia.
Pracowałem jak wiecie w kilku redakcjach, gdzie panowały stosuneczki typowe dla takich miejsc, czyli mówiąc wprost upiorne. Przekonałem się wtedy, że człowiek pisze przede wszystkim dla swojego pierwszego czytelnika. Tym zaś jest zawsze redaktor. Kto tego nie rozumie nie zagrzeje miejsca w żadnej redakcji. Utrzymanie się tam jest dużo trudniejsze niż bezstresowe donoszenie na bliźniego swego do milicji. Człowiek musi się spłaszczyć do rozmiarów pluskwy i nie ma żadnych szans na to, że sytuacja ta się kiedykolwiek zmieni. Ponieważ pisanie dla redaktorów nie gwarantuje żadnego sukcesu, nie gwarantuje nawet świętego spokoju w pracy, każdy uczciwie piszący autor po nabraniu jakiej takiej dyscypliny warsztatowej powinien stamtąd zwiewać ile sił w nogach. I czym prędzej starać się utrzymać na tych nogach o własnych siłach. No więc ja myślę, że Cenckiewicz musi pisać dla redaktorów z wydawnictwa, które publikuje jego książki. Oni mu mówią co jest ważne i na co czytelnik da się skusić, a co ominie szerokim łukiem. I on się na to zgadza. Bo nie ma wyjścia – tak myśli zapewne, ale to nie jest prawda, zawsze jest jakieś wyjście. Tyle, że z autorami książek utrzymanych w konwencji demaskatorskich kłopot jest taki, że oni są bardzo mocno pilnowani i przez to niesamodzielni. I żaden wydawca nie zrozumie, że ta metoda odbiera sens istnienia ich książkom. Bo on – wydawca – wie lepiej, jak każdy wydawca i jak każdy redaktor. Uczestniczenie w tym układzie grozi, z mojego punktu widzenia katastrofą i kompromitacją. Autorzy stracą całkowicie popularność, a sprzedaż ich książek trzeba będzie stymulować jakimiś upokorzeniami typu Cenckobus, albo wielkimi budżetami na promocję. Może się też zdarzyć, że aby przetrwać wydawcy zaczną podkradać konwencje innym autorom i zmuszać swoich do robienia tego samego tylko inaczej. Dla osób czynnych w środowisku naukowym, zdobywających te wszystkie punkty za publikacje i piszących doktoraty, będzie to bolesnym upokorzeniem. No, ale nie jest to moja sprawa, ja mam swoją misję.
Wróćmy do Ziemkiewicza. Usiłuje on sprzedać swoją kolejną, jakże nędzną książkę, za pomocą pewnego lewara. Podnosi stary, z istoty fikcyjny spór pomiędzy kolaborantami a prowokatorami i nazywa go sporem między Stańczykami a Mickiewiczem, między rozsądkiem a sercem, między pracą uporczywą, a słomianym zapałem. To jest oczywiście idiotyzm i gorszy w tej konkurencji od Ziemkiewicza jest tylko Łysiak, albo może nawet dwóch Łysiaków, bo na rynku książki, prócz eksploatowania konwencji mamy jeszcze problem dziedziczności talentów. Okazuje się bowiem, że można odziedziczyć talenty i to się właśnie przytrafiło Łysiakom. Ziemkiewicz zaś sprzedaje łamiąc konwencję i obrazoburząc, albo może lepiej będzie napisać obrazoburcząc. Czy sprzeda? Przypuszczam, że nie, ceny pomidorów bowiem lecą mocno w dół, a niedługo to samo będzie z truskawkami.
Nie istnieje i nigdy nie istniał żaden spór pomiędzy romantykami a ugodowcami, a o tym jaką cenę kolaboranci musieli płacić za święty spokój i możliwość pisania w gazetach różnych dyrdymałów wiedzieli tylko oni. Ziemkiewiczowi może się zdawać, że to ich nic nie kosztowało, ale jest w błędzie, a skoro tak to znaczy, że on nawet powołując się na nich łże jak pies. On by chciał być kolaborantem w sytuacji kiedy nie ma okupanta. I takim samym chciałby być bohaterem – na ekranie w kinie wyświetlają film wojenny, na widzów sunie czołg i strzela z działa, wszyscy spokojnie pogryzają popcorn, aż tu nagle z fotela zrywa się jakiś brodaty gość w okularach i woła – hurrraaaaa i rzuca w ekran drewnianym granatem. Zapala się światło, najbliżsi sąsiedzi pana Rafała, jego przyjaciele i znajomi klaszczą, reszta publiczności patrzy z zaciekawieniem co teraz się stanie z tym biednym świrem. Tak wygląda sytuacja Ziemkiewicza na rynku książki opisana a rebours. Nie mogę jej opisać inaczej albowiem nigdy nie byłem kolaborantem, przepraszam, chciałem napisać ugodowcem i nie wiem jakimi narzędziami się taki rzemieślnik posługuje.
Przewiduję, że dla czytelników „naszej” prasy i widzów telewizji Republika nadchodzą ciężkie dni. Będą im wyjmować mózgi i lać do czaszek gaszone wapno. Będą im mówić, że lepiej z Niemcami niż z Rosją i o tym, że rozsądek przede wszystkim. Nikt jednak nie opisze co się działo na posterunkach austriackiej żandarmerii, kiedy przesłuchiwano tam i nakłaniano do kolaboracji przyszłych redaktorów „Teki Stańczyka”. Takiej sztuki w Polsce póki co nie potrafi dokonać żaden pisarz.
Zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl, gdzie sprzedajemy książki Toyaha i I tom Baśni jak niedźwiedź, w cenach bardzo przystępnych. Mamy także trzy zeszyty komiksowe o przygodach Jana Hardego – żołnierza wyklętego. Jeśli ktoś nie lubi kupować przez Internet może zajrzeć do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, do księgarni „Przy Agorze’, która mieści się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a, do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, a także do księgarni „Latarnik” przy ulicy Łódzkiej w Częstochowie.
1. Tak . Redaktorzy teki stańczyka .
Precyzyjne podsumowanie .
2. U Ciebie na salonie była ostatnio taka czyjaś uwaga , że nikt nie czyta .
Więc muszą być te stałe tory po krórych się jeździ literacko .
Plus to co tu wczoraj napisałam .
Wczoraj słyszałem, dlatego dzisiaj pamiętam, w PR wywiad ze Szczygłem który szczebiotał, przy okazji umawiając się na wizji z fanką na fejsbuku, że jedzie do USA promować swoją książkę . Przy okazji zdradził w jakiej konwencji pisze. Pisze bowiem w konwencji kryminału. Czyli 10 rozdziałów wodzenia po manowcach i w 11 niespodziewane zakończenie. Takie jakieś znajome 😉
Jeszcze gawęda o Boboli
http://www.pch24.pl/tv,sledztwo-w-sprawie-smierci-sw–andrzeja-boboli,22977
Nieliczni dostępują zaszczytu „kolaboracji”. Muszą być potrzebni. Ale wtedy mówi się, że dostąpili tego zaszczytu bo są dobrzy (dobrze piszą, malują, filmy kręcą etc.).
Spotkanie autorskie z Ziemnkiewiczem: często puszcza oko do widowni. Nie dawałem mu nic do podpisania.
Z Cenckiewiczem: pewny siebie, wykład w stylu akademickim, potem dyskusja i podpisywanie książek, bez pytania wali tylko autograf na całą szerokość strony.
Z Sumlińskim: wycofany, przepraszający, słucha dyskutantów, pyta o dedykację, sam autograf ciupeńki w rogu strony
Z Coryllusem: zależy mu na dialogu, uprzedzająco grzeczny 8-|, pyta o dedykację, wali średniej wielkości autograf, na życzenie dopisuje miejsce spotkania i datę.
Ciekawe, gdzie Gospodarz zawędruje.
Chapeau 😉
Streszczenie 😉
http://www.pch24.pl/-obdarty-ze-skory-na-rzeznickim-stole,22962,i.html
Sumliński … po orubie samobójczej … powili się zebrał , po zaszuciu prawie na śmierć .
Coryllus spostrzegł , że podsuwam mu nie Jego książką do podpisu … zamieniłam , zagadana …
Podobną sytuację miałam dość dawno z ojcem Knabitem … też pomyliłam egzemplarze … i też spostrzegł … mimo prawie idealnego podobieństwa okładek :)))
Też jestem ciekawa gdzie coryllus zawędruje ?
po próbie …. sorry
O tym zawłaszczaniu to gdzieś, ktoś (??) powiedział, nie pamiętam kto, o socjalistach że posługują się kradzieżą: haseł, sztandarów, szyldów, bohaterów, miejsc upamiętnienia – wygląda na to że kradzież konwencji to też jest typowe dla nich działanie.
A co do konwencji Ziemkiewicza to są takie odgrzewane kotlety, spróbujcie wczorajszego opanierowane kotleta usmażyć dzień później – efektem jest kwaśne świństwo, nie da się jeść. A Ziemkiewicza nie da się czytać, to jego pisanie to już nie jest żadna konwencja. Te 15 lat temu wydawał mi się błyskotliwy i zastanawiam się czemu on się nie rozwija tylko grzęźnie w tym samym cokolwiek by to było. .
Bo się boi, innego wyjaśnienia nie ma.
Panie Gabrielu, tak do konca to panskich wszystkich wywodow na temat Ziemkiewicza nie pojmuje, moze to nie na moja glowe. Ale zgadzam sie z AniazUW, Ziemkiewicz wyplynal przy pomocy dwoch ksiazek: Polactwo I Michinkowszczyzna I teraz probuje dalej plynac chociaz wiatr coraz slabiej dmucha w zagle. On zaznacza ze jest pisarzem science fiction (ktorego to gatunku ja nie trawie) a publicystyka polityczna para sie tak przy okazji ale gdy probowalem przeczytac jego „Zgreda” to nie dalo sie. Przekartkowalem pare stron jego rozmyslen na temat cukrzycy i pomidorow z twarozkiem ktore wtraja na sniadanie i machnalem reka, poszedlem na basen.
Z Nowakowskim trafil pan w dziesiatke. Juz sie na stronie Rebelya.pl ukazal artykul mlodego Wildsteina
„Wspomnienie o Marku Nowakowskim”.
A na stronie telewizji Republika juz baner zacheca do kupowania akcji Republiki, I zespol twarzyczek spragnionych kasy z pania Katarzyna Gojska-Hejke na czele (to lepsza latawica, rownie sprawna w trzepaniu kasiory co Sakiewicz).
Obserwuję Ewę Stankiewicz od dłuższego czasu. Wzbudziło moje lekkie zdumienie, że TNV zainwestował pieniądze w młodych filmowców, a one ukrytą kamerą nagrały wywiady z dawnymi SBkami w filmie „Trzej kumple” i nic. Zniknęla z mojego pola widzenia.
Później reżyserka pojawiła się przed Pałacem Prezydenckim i razem z Pośpieszalskim nakręciła film „Solidarni 2010″.
Ten poniższy krótki film pozwolił pokazać w całej okazałości priorytety siedzących na fotelikach, a owe 240 tys. zł odarło tzw. solidaruchów z ostatniego listka figowego, szczególnie w kontekście pana zadającego pytanie od 48’32”.
http://www.youtube.com/watch?v=cx6AMz2aYDE
Tak myślę, że Ewa Stankiewicz to przebiegła sztuka, choć wygląda na taką, co do trzech nie umie
zliczyć i w każdym facecie wzbudza uczucia opiekuńcze. Ale salonowi ogarek postawiła (alter ego reżyserki w lekko zamaskowanym aktorze Bulskim), a nam rzetelny portret własny w te dni.
'Oburzenie’ salonu ją wyniosło, a potem zakręciła się koło Krzyża, by następnie postawić namiot. Nie jest już anonimowa, a kojarzona jest z jakąś nieokreśloną bliżej opozycją. Określenie nastąpi później. 🙂
W czasie marszu za TV Trwam wystąpiła histerycznie a nawet prowokująco. W scysji pod Sejmem Ewa znowu prowokowała i ciekawe, że z jednej strony kamery Niesiołowski, a z drugiej Ona.
On – dobrze wie, że jest na terenie Sejmu, że jest w pracy, a zachowuje się jak osoba postronna,
która ma prawo do prywatności wizerunku; Ona – mu sekunduje i pielęgnuje jego agresję. Na szczęście blokada Solidarności nie dała się złapać na ten chwyt i od tego momentu Ewa S. znalazła się u mnie pod stałą obserwacją.
Potem jeszcze kilka akcji i bęc – Ewa Stankiewicz zostaje dyrektorem artystycznym TVRepublika. I teraz następuje pielegnowanie miłości do Ukraińców, a stymulowanie niechęci do Rosji.
Ostatnio znowu dokazywała i poszła dale; już nie tylko chce zawieszenia obchodów dni kultury rosyjskiej, ale nawet zlikwidować ambasadę FR w Warszawie.
Na przykładzie sztandarowej postaci TVRepublika chciałem pokrótce pokazać jak wypracowuje się pozycję wiodących redaktorów tego tworu i jak robi się im publicity. Ewa jest „nasza”, a jak jest „nasza” to mówi i działa słusznie, a potem już można lać wapno „prawej stronie”, a „lewej” już nie trzeba, bo została wychowana przez Widący Organ Prasowy*.
*/ – copywright by Marcin Brixen
„Dzieci Peerelu” ofiarowałam Jędrkowi z mojej rodziny (patron Andrzej Bobola) jutro sią dopytam jak się książka daje czytać. Podsunęłam też namiary na „Śledztwo w sprawie smierci Andrzeja Boboli”. Jednakże wystąpienie Coryllusa w tej materii, choć idealnie zakrojone, jest zbyt szczegółowe dla niektórych i niektórzy muszą ze dwa – trzy razy przesłuchać zanim ogarną problematykę polityki, religii, kozaczyzny, dynastii Wazów i jeszcze Marii Gonzagi i jeszcze tych co pozostali w cieniu, choć swoje załatwili. Toteż moi znajomi gdzies za kilka dni dadza głos w sprawie śledztwa, myslę że będą pod urokiem Coryllusowego talentu śledczego.
też się jej przyględam ze zdumieniem … nie mam telewizora ani telewizji republika w internecie … ponad to co na video widać… to ciekawa osoba …
ja troszkę pytałam ludzi wrocławskich …. ale już nie mam za wiele kontaktów , nie mam odpowiedzi tylko ogólniki …
Coryllus że tak powiem ,,siedzi ” w temacie … ja się nie staram tego literalnie zapamiętać , bo po co …. ja mam inne tematy i śledztwa …
po prostu tak dawno czytam coryllusa , że trochę jest tak że wierze Jego intuicji … rozumiem , że się może na czymś potknąc … jak każdy …
W rozmowie na youtube z Braunem o pierwszym tomie baśni …. Braun powiedział że po przeczytaniu coryllusa nic już nie będzie takie jak dawniej …
Powiem tak … ja , i myślę że nie jedyna .. błądziłam po różnych obszarach , innymi trochę drogami … ale ,, za pieniądzem ” jak nasz gospodarz ….
I kiedy odkryłam , że jest ktoś kto to robi systematycznie , taką ma pasje , poczułam sie wreszcie trochę jak normalny człowiek … bo myślałam , że jestem dziwoląg .
Fajnie spotkać kogos z kim jest po drodze …. Więc powiedzenie Brauna w moim przypadku ma taki sens … że nie jestem aż takim dziwadłem ..
Ale myślę , że wielu osobom kiedy pojmą o co chodzi …świat się obraca ..
Niestety dla osób którym polecałam te teksty ….. za trudne …. Zmęczeni śledzili za szczegółem … Myślę , że było by im łatwiej gdyby dali się zwyczajnie uwieść opowiadającemu ..baśń. i potem sobie niezależnie odkrywać szczegóły ..
Dają się czytelnicy uwodzic tandetnej i szkodliwej literaturze ..
eh…
Co do rodziny Bobolów , trafiła do mnie dziś monografia starego miasta z księstwa siewierskiego …. Obok Hohenzollernowie i luteranizm .. w księstwie bytomskim Arianie … a Siewierskie pod rządami biskupów krakowskich , nominalnych książat … dawało odpór … choć pojedyncze osiedlenia sie zdarzały …..
więc rodzina popierająca szkołę jezuicką mogła na tym terenie mocno podpaść …. Takie interesy tam na pograniczu różne robiono , ale to wiem z innych okruchów …
Myślałam , że będzie więcej … ale cała ta monografia o kant … potłuc ….. Takiego dziadostwa edytorskiego nie widziałam dawno … ale co zrobić potrzebne mi było do innych spraw ….
Mój Ojciec stosował metodę taką, jak dzisiaj stosuje Gospodarz. Oceniał po czynach, a nie po gadaniu, kojarzył fakty.
Kiedy byłem młody strasznie mnie denerwowało, że często feruje wyroki o książkach, filmach, osobach, partiach nie zapoznając się z obiektem, bo twierdził, że już nie musi.
Miał za sobą przyśpieszone dojrzewanie, bo wojna i partyzantka, i spore kłopoty związane z określeniem go już po wojnie jako element niepewny politycznie.
Pamiętam, że po sierpniowych strajkach zapisałem się do Solidarności. Jakiś czas później zapytał mnie jak tam w tej Solidarności i nie czekając powiedział: – Czy nie dziwi cię, że dosłownie z dnia na dzień do związków zapisało sie 10 milionów.
Żachnąłem się, ale zacząłem kojarzyć, że nasz dyrektor wysłał do Warszawy I sekretarza, aby popytał tam co i jak, bo obojętne czy stare czy nowe, ale jakieś związki muszą być.
Zacząłem stosować tę metodę, chociaż nie zawsze skutecznie, bo byłem zbyt słabo zorientowany ale okazało się, że musiałem stosować ją na własny użytek, bo nie znajdowało ona zrozumienia u moich rówieśników.
też myslałam, że jestem dziwolągiem, no bo jak spacer to w kierunku: księgarnia. W domu tyle książek, że gdyby odpadła noga od stołu, to zaraz by się znalazły książki w to miejsce…
Dobrze że jest Coryllus to pomoże w nagromadzonej wiedzy ziarno od plew oddzielić i odczytać także to co jest zakonspirowane, czy zamulone tematem zastępczym….. .. .
Szukajmy potwierdzeń a nie recept. To co się z nami powyrabiało niech opisze anegdotka.
Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych szliśmy z Jordanowa przez Eliaszówkę. Sierpień, gorąc okropny, z jakieś 30 stopni. Dochodzimy do zabudowań i górala pytamy czy możemy napić się wody ze studni. Kiedy naciągamy wody ze studni to wychodzi gospodyni, sztorcuje gospodarza i przynosi zimniutkie mleko. Pijemy i rozmawiamy. Ktoś zadaje pytanie o pogodę, a gospodarz odpowiada:
– Nie oglądałem jeszcze dziennika w telewizorze.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.