cze 262022
 

Od wielu tygodni trwały przygotowania do przewiezienia mamy naszej Władzi i jej siostry Ani z okupowanego Bierdiańska do Polski. Wczoraj operacja ta zakończyła się sukcesem i wszystkie trzy są już razem i mieszkają sobie, tymczasowo, w domu naszych sąsiadów. Może jednak zacznę od początku. Nie wiedzieliśmy jak przeprowadzić taką akcję, a ja nie mam przecież żadnych w tym zakresie możliwości. Mama Władysławy jednak musiała wyjechać, albowiem ostatnie tygodnie spędzała w szpitalach, w masce tlenowej i była coraz słabsza. W Bierdiańsku ona, jej młodsza córka Ania i tata, mieszkali na jakiejś mikroskopijnej powierzchni, gdzie latem upały były takie, że włączenie kuchenki gazowej nie wchodziło w grę, bo w domu robiło się piekło.

Nikt nie wie dokładnie co dolega mamie, ale będziemy tę sprawę badać. W każdym razie ewakuacja była koniecznością. Okazało się, że są organizacje, które potrafią wywieźć ludzi chorych i dzieci z terenów zajętych przez wojska rosyjskie. Nie pytajcie mnie jak to robią, bo nikt tego nie wie. Nikt też nie zdradzi ile to kosztuje.

Zanim w ogóle wszystko się zaczęło porozumiałem się z moim kolegą Kubą, który mieszka w górach i jest jedynym człowiekiem spośród moich znajomych, którego mogłem podejrzewać, że wie kto mógłby przewieźć chorą kobietę i małe dziecko z ogarniętego wojną kraju do Polski. Na początek rozmawialiśmy o tym, żeby odebrać obydwie panie ze Lwowa. One zaś musiałby się tam dostać transportem publicznym. Nie wiedzieliśmy dokładnie w jakim stanie jest mama Władzi i jak mała Ania zniesie podróż z Berdiańska do Zaporoża. Tam bowiem kończył się pierwszy etap podróży i tam byli życzliwi ludzie, którzy mogli je przetrzymać przez kilka dni, a potem wyprawić dalej.

Kuba powiedział, że jedynym człowiekiem, który może dokonać takiej sztuki jest Sebastian. A ponieważ Kuba lubi żartować, to zamiast Sebastian, mówi Sabastian, jak dzieci na podwórku. No i pewnego dnia zadzwonił, akurat Władzia sprzątała biuro, a ja coś tam pisałem na górze, i powiedział tak – Sabastian, uważasz, Sabastian pojedzie do tego Zaporoża.

– Jak to? – zapytałem

– Normalnie. Sabastian pojedzie tam dla sławy.

O Sebastianie tylko słyszałem i wiedziałem tyle, że wywozi ludzi z terenów okupowanych, ale wiedziałem, że jeździ tylko do Lwowa. No, ale okazało się, że nasza historia wzruszyła go bardzo i postanowił zaangażować się nieco głębiej, żeby nam pomóc. Powiem Wam, że nie jest łatwo zorganizować wyprawę do Zaporoża z terenów Polski, nawet z terenów przygranicznych. I człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego jaka to jest skala trudności. Sebastian, który wozi na Ukrainę paczki i sprzęt dla cywilów i żołnierzy, a stamtąd przywozi żywych, przerażonych ludzi, opowiadał mi o tym przez telefon, albowiem w końcu się poznaliśmy i zaczęliśmy gadać. Żeby wyruszyć w tak daleką podróż trzeba mieć przepustkę, którą uzyskuje się we Lwowie. Nie pytajcie mnie jak się ją uzyskuje, bo ja też nie pytałem o to Sebastiana. Trzeba mieć ze sobą paliwo na podróż powrotną, albowiem nie ma nigdzie stacji benzynowych. Auto jest załadowane sprzętem potrzebnym w strefie przyfrontowej, to znaczy głównie rzeczami chroniącymi ciało i jakimiś gadżetami wytwarzającymi lub gromadzącymi energię. Jedzie dwóch ludzi, którzy zabierają ze sobą przewodnika, a także jakieś gifty bądź dolary dla żołnierzy, którzy stoją na posterunkach i czasem okazują się być nieco zdeprawowani. Nasz przewodnik miał być z Białej Cerkwi, tak więc cała operacja przebiegać miała etapami – z domu Sebastiana do Białej Cerkwi, stamtąd do Lwowa, a potem dalej na wschód do Zaporoża, a następnie z powrotem. Tak się umówiliśmy i czekaliśmy na sygnał, kiedy mama i Ania wyruszą z Bierdiańska z wolontariuszami, którzy przewieźć je mieli na drugą stronę frontu. Tydzień przed rozpoczęciem operacji, kiedy samochód był już gotowy do drogi i czekaliśmy tylko na sygnał, że mama i Ania wyruszyły, zaszły nieprzewidziane zmiany. Zabraliśmy Władysławę na koncert chopinowski do Łazienek, a kiedy wracaliśmy zadzwoniła mama. Wiecie jakie są mamy, chciałby pomóc wszystkim dookoła i wszystkich uratować. Okazało się, że jest jeszcze jakaś ciocia, która chętnie by się zabrała z nimi, ale nie wie czy Sebastian się zgodzi. Ciocia jest serdeczną przyjaciółką mamy i chce jechać tylko do Lwowa, gdzie ma rodzinę. Wtedy jeszcze nie znałem tych wszystkich szczegółów, które opisałem wyżej i jak gdyby nigdy nic zadzwoniłem do Sebastiana. On zaś zafrasował się, niczym złota rybka w bajce Puszkina, która musi spełnić kolejne życzenie rybaka przysłanego na brzeg morza, przez nie rozumiejącą realiów i złożoności sytuacji żonę.

– Musimy przepakować cały samochód – powiedział – no i pojechać dwoma autami.

– Dlaczego? – zapytałem

– Bo posterunki nie przepuszczą pięcioosobowego auta z sześcioma osobami w środku, a będę jechał ja, mój zmiennik Marek i jeszcze przewodnik. Do tego mama i Ania.

Jasne. Któż mógłby się domyślić, że sytuacja będzie tak skomplikowana. Opowiedziałem o tym Władysławie, która, choć ma dopiero 21 lat wykazuje się w pewnych sytuacjach nadzwyczajną wręcz stanowczością. Władzia zadzwoniła do mamy i po długich bardzo rozmowach przekonała ją, że ciocia nie powinna jednak jechać z nimi. Nie miało to sensu, albowiem ciocia, po pierwsze – nie chciała jechać do Polski, po drugie – jest całkiem zdrowa i po wydostaniu się z Berdiańska mogła pojechać do Lwowa transportem publicznym. Jest on co prawda straszny, ale nie odbiega wiele od zapamiętanego przez nas transportu publicznego z czasów PRL. Ciocia więc na pewno dałaby radę. Nie wnikałem w szczegóły tych negocjacji, ale Władysława pojawiła się u nas pewnego dnia wielce wzburzona i rzekła – Tjotia nie jedzie.

Okazało się, że ciocia, która najpierw chciała jechać do Lwowa, zmieniła zdanie i wybrała kierunek kijowski, potem zaś wyznała, że chce do Belgii.

– Po co – zapytałem Władzię – unosząc brew

– Żeby poznać tam jakiegoś mężczyznę – odrzekła Władzia nie uciekając bynajmniej od sarkazmu.

– Jasne – pomyślałem – Belgia to kraj pełen sympatycznych, usposobionych romantycznie mężczyzn. Taki na przykład Marc Dutroux, sławny belgijski romantyk z dawnych czasów, albo ten drugi, co go czasem w telewizji pokazują, ten ze szczeliną w zębach, jakże mu tam? O! Już wiem – Guy Verhofstadt! Sami romantycy w tej Belgii.

Tak więc po zapoznaniu się z życiowymi planami cioci, Władysława postanowiła, samodzielnie zupełnie, skierować jej uwagę i emocje w innym kierunku niż Sebastian i jego zmiennik Marek, który połowę drogi miał prowadzić auto załadowane ciężkim sprzętem. Gdyby do tego doszła jeszcze ciocia wszystko mogłoby się zakończyć nie jednym, ale całą serią dramatów.

Zadzwoniłem do Sebastiana

– Ciocia nie jedzie – powiedziałem

– Tu super, ale i tak musimy zmienić auto

– ???????

Okazało się, że jakiś dobry człowiek zgodził się przekazać swój prywatny samochód na tę wyprawę. Trzeba było coś tam załatwić z papierami, żeby samochód mógł wjechać na Ukrainę. Było to duże auto i zmieściłyby się tam trzy ciocie.

Złapałem telefon i zadzwoniłem do Władysławy, żeby poinformować ją, iż ciocia może jednak jechać. Usłyszałem głos zimny i stanowczy – Tjotja nie jedzie.  I na tym stanęło.

Dzień wyjazdu mamy i Ani z Berdiańska zbiegł się, a raczej miał się zbiec z konferencją w Wąsowie. Przez cały piątek i sobotę czekałem na telefon od Władysławy. Na mój telefon czekał z kolei Sebastian, który chciał wyruszyć jak najszybciej. Okazało się jednak, że w Berdiańsku wprowadzono w weekend stan wyjątkowy i wszystkie wyjazdy z miasta przestały być aktualne do nie wiadomo kiedy. Sebastian bez wyraźnego sygnału z tamtej strony nie mógł wyruszyć. W niedzielę więc odwołaliśmy wyjazd. To znaczy musieliśmy przełożyć go na termin po Bożym Ciele, albowiem w długi weekend Sebastian jest zatrudniony przy obsłudze ruchu turystycznego w swoim miasteczku.

W poniedziałek jednak okazało się, że stan wyjątkowy odwołano i operacja się rozpoczęła. Niestety my nie mogliśmy już nic zrobić. Trzeba było czekać cały tydzień, żeby wyruszyć. No i czekaliśmy. W tym czasie mama i Ania bezpiecznie, choć pod bardzo długiej jeździe, dotarły do Zaporoża. Mama niestety bardzo słabo chodzi i wejście na piąte piętro, gdzie miały zamieszkać, zajmuje jej prawie godzinę. To zresztą przestało mieć wkrótce znaczenie, albowiem okazało się, że musi znów położyć się do szpitala. Spędziła cały ten tydzień oczekiwania na wyjazd leżąc w zaporoskim szpitalu w masce tlenowej.

I tak nadszedł weekend, sobota 18 czerwca. Zadzwonił telefon, okazało się, że to Kuba. Bez dłuższych wstępów poinformował mnie, że nasz nowy, przekazany przez życzliwego człowieka samochód, właśnie się zepsuł. Wyjazd zaś nie może odbyć się w następnym tygodniu, albowiem Sebastian ma jakieś obowiązki i trzeba przesunąć początek operacji na 27 czerwca. Pomyślałem o cioci. Potem zaś, doprawdy niewiele godzin po tym telefonie, gorączka skoczyła mi do 40 stopni, migdały powiększyły się tak, że o przełknięciu czegokolwiek nie mogło być mowy. Cały czas bowiem myślałem jeszcze o tym, że mamy przecież targi w dniach 2-3 lipca, a potem – 7 lipca koncert w Ojrzanowie. No, a zaczęły się wakacje i trzeba by też może chwilę odpocząć. No więc Opatrzność zdecydowała za mnie i na tydzień wycofać się musiałem w zacisze gabinetu, gdzie stoi specjalne szpitalne łóżko, na którym wcześniej spała moja teściowa. Na szczęście jest już lepiej.

Nie pamiętam którego dnia zadzwonił Sebastian.

– Do Zaporoża pojedzie Kasia – powiedział

– Kto?

– Kasia, ona jest lekarzem, pracuje w jednym z warszawskich szpitali i jeździ na Ukrainę z pomocą humanitarną. Ma chłopaka na froncie, w Donbasie. Aha i Kazimierz jeszcze pojedzie.

– Kim jest Kazimierz?

– Kolegą Kasi.

– Okay, kiedy wyruszą?

– We wtorek w nocy, a w niedzielę muszą być już w Warszawie.

Nie uwierzyłem. Okazało się jednak, że to prawda. Wyruszyli we wtorek w nocy z małej miejscowości przy słowackiej granicy. Pojechali hen, za Zaporoże, na ten front, gdzie zostawili żołnierzom różne rzeczy.

– Popatrz Sebastian – powiedziałem – jak to się dziwnie plecie. Zebraliśmy się we trzech, z Kubą, żeby zaplanować tę ewakuację, trzech dorosłych, żeby nie powiedzieć starych facetów. Potem zaś wysłaliśmy na front babę, żeby przywiozła stamtąd małe dziecko i chorą kobietę.

– Bywa – powiedział.

W piątek o ósmej rano Kasia i Kazimierz załadowali mamę i Anię do samochodu. Mama została zaopatrzona w szpitalu w dwa pojemniki z tlenem, takie wielkie inhalatory. Wczoraj o 17.20 byli na sąsiedniej ulicy, pod domem, w którym mieszka teraz Władzia.

Władysława ugotowała wielki garnek zupy, żeby wszyscy mogli posilić się po tak straszliwie długiej drodze. Okazało się bowiem, że przejechali w sumie 1400 km, bez zatrzymywania się na dłużej. Tylko zmieniając się za kierownicą. Ja zaś przygotowałem jakieś pakiety prezentowe z naszymi książkami. I kiedy je wręczyłem Kasi i jej towarzyszowi, okazało się kim on jest naprawdę. Otóż proszę Państwa w podróż, której celem było dowiezienie pomocy humanitarnej na front, a także odebranie stamtąd małej Ani i jej chorej mamy wybrał się profesor ekonomii z warszawskiej SGH. Wymieniliśmy się telefonami rzecz jasna, z myślą o jakiejś przyszłorocznej konferencji i ewentualnym wykładzie.

Kiedy się już pożegnaliśmy ze wszystkimi, a Kasia i Kazimierz pojechali w dalszą drogę, kiedy zostawiliśmy wszystkie trzy panie, żeby mogły się wreszcie nagadać i pobyć ze sobą razem, zadzwoniłem do Kuby.

– Popatrz Kuba – powiedziałem – profesor ekonomii siada za kółko i bez jednego słowa jedzie 1400 km w jedną stronę, żeby wyciągać z jakiejś dziury matkę z dzieckiem. Wyobrażasz sobie w takiej sytuacji profesora archeologii, albo jakiegoś humanistycznego kierunku?

– Profesorska powaga by mu na to nie pozwoliła – rzekł Kuba

– Musiałby zabrać ze sobą z pięciu asystentów – dodałem – jednego do parzenia kawy, drugiego do herbaty, trzeciego do sypania cukru i mieszania, czwartego od papierosów i piątego do sprzątania po tych czterech.

Wręcz nie wypadało się z tym nie zgodzić.

 

Przypominam, że można się jeszcze zapisać na koncert Władysławy Rakowskiej i Eugenii Sawczenko, który odbędzie się w pałacu w Ojrzanowie, 7 lipca, w czwartek, o godzinie 18.00. 20 lipca zaś – w środę – odbędzie się podobny koncert w Krakowie, w Dworku Białoprądnickim. Tam też jeszcze są miejsca. Nie mamy jednak konferansjera na tę imprezę. Ktoś może zna jakiegoś wolontariusza, który czuje się na tyle profesjonalistą, żeby wykonać to zadanie? Będę wdzięczny za informację. Od razu mówię, że nie zapłacę ani złotówki, albowiem organizujemy koncerty charytatywne, żeby pomóc konkretnym osobom. Poza tym jeśli profesor ekonomii może zaangażować się w takie przedsięwzięcie, trudno bym nie oczekiwał drobnych poświęceń od konferansjerów. Jeśli nikt się nie zgłosi, jakoś sobie poradzimy.

 

  6 komentarzy do “Jak wydostać się z terenów okupowanych przez Rosjan i przyjechać do Polski?”

  1. Absolutne mistrzostwo świata.

  2. I żadnego tam takiego pięknoduchostwa że:;Boisz się wyroku za to że nic nie mogłeś”

  3. Szacunek dla odważnych. Mam nadzieję, że pani Władysława z mamą i siostrą, czują się u nas bezpiecznie i mogą odpocząć, od tego koszmaru. Wierzę, że mama będzie miała dobrą opiekę lekarską, żeby nacieszyć się  sukcesami córki.

  4. no prawie jak Basia Wołodyjowska uciekająca z terenów kresowych na zachód w stronę stanowisk wojsk Rzeczypospolitej ….

    /żartując to tylko śniegu i wilków brak/

    niewyobrażalne jest jak diabeł potrafi kręcić , stąd założę się o  -trzy zdrowaśki- , że każdy z  uczestników różańcem powierzał całą ta eskapadę Bożej Opiece

  5. Tak jest, i o to chodzi. Ale jest jeszcze lepiej: ekonomia jest nauką humanistyczną, bo o zachowaniu ludzi (w sferze „gospodarczej”), więc nie należy stawiać kreski na humanistach.

    A co do Belgii, to jeden zgorzkniały Francuz twierdził, że „Belg jest jak Rosjanin„.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.