lut 102024
 

Dziś będzie trochę o czym innym, nie można bowiem tak ciągle o tej wojnie, co ma wybuchnąć, albo o zdrajcach, którzy demontują państwo. Spróbuję napisać coś optymistycznego, a może nawet okaże się to zabawne. Jak założyć i prowadzić poczytne pismo lub portal? Przede wszystkim nie należy oszczędzać. W zasadzie na niczym, choć głównie dotyczy to autorów i technikaliów. Jeśli ktoś zakłada pismo lub portal i zaczyna od oszczędzania, niech lepiej idzie odpocząć, kupi sobie w Żabce bagietkę i jogurt, posiedzi na ławce i popatrzy w niebo. Takie bowiem są jego przeznaczenia. Prócz tej zasady trzeba jeszcze zastosować inną – nie można się oszukiwać. Jeśli ktoś zaczyna od oszczędzania i oszukiwania siebie, wkrótce zacznie oszukiwać zespół, który zatrudnił, a także sponsora. Bez sponsora bowiem nikt dziś, poza mną, nie rozpoczyna działalności wydawniczej. U jej zarania zaś, w wymiarach, o których mówię, leży zamarkowanie szczerych intencji. To znaczy, że każdy lub prawie każdy wydawca zaczyna od oszukiwania siebie. Myśli tak – świata i tak nie zawojuję – wszystko i tak jest w sieci, po co się napinać? Coś poróbmy, a jak wyjdzie to się zobaczy. Nigdy nie zapomnę jak Karnowscy startowali ze swoim tygodnikiem „W sieci”, który potem, w wyniku procesu zamienił się w tygodnik „Sieci”. Miało to być pismo bazujące na autorach z Internetu, czyli – nazywając rzecz po imieniu – z salonu24. O roku ów…Ileż nam dałeś złudzeń…Mówię o sobie i toyahu, albowiem to my dwaj generowaliśmy połowę ruchu w salonie24, a ja, w trzy lata po odejściu z tego miejsca, nie publikując tam ani jednego tekstu, ciągle byłem na piątym miejscu najpopularniejszych autorów. Czy Karnowscy zaprosili nas do współpracy? Rzecz jasna nie, albowiem mieli już inny plan. Nie będę tu wnikał jakie były jego szczegóły, ale powiem słowo o efektach. Zaprosili do współpracy Sowińca. Ubawiliśmy się jak pszczoły widząc ten hetmański gambit. No, a potem okazało się, że jednak ci blogerzy do pisania się nie nadają i trzeba było sięgnąć po zawodowców, czyli po starych kolegów.

Każdy prawicowy wydawca zaczyna swoją przygodę na rynku z intencją nieszczerą, a każdy lewicowy wydawca ze szczerą. I to jest łatwe do udowodnienia. Zacznę od wydawcy lewicowego. Ma on całkowitą gwarancję, że otrzyma budżet i nikt nie piśnie nawet słowa, że robi coś nie tak, jak powinien. Plan jaki rozwija wokół tego budżetu opiewa na zawojowanie całego świata i podporządkowanie sobie jak największej liczby czytelników. To mu się nie udaje, albowiem treści, które lansuje są ludziom wstrętne. Nie przejmuje się on jednak tym wcale, wie, że czas płynie, a świat się zmienia, w dodatku według planów, które przewidują jego istnienie i prosperity. Honoraria dla siebie i zespołu wydawca ten ma zagwarantowane kontraktem.

Wydawca prawicowy zaczyna od zawężenia spektrum opisywanych zjawisk do tego, co zwykle określa się jako konserwatyzm narodowy. Głównie dlatego, żeby mu nikt nie zarzucił, że jest za bardzo lewicowy. Kto miałby to zrobić? Tego właśnie dokładnie nie wiadomo, ja sądzę, być może niesłusznie, że koledzy, którzy chcieliby zostać prawicowymi wydawcami i gotowi są napisać donos do sponsora, że ich kumpel wydawca nie realizuje misji, jak należy, a to znaczy, że zamierza zaprzepaścić budżet. Już na samym początku więc w misję wpisana jest katastrofa. Nie można bowiem zawężać spektrum zainteresowań czytelnika, trzeba je stale i miarowo poszerzać. Tego nie można zrobić, będąc prawicowym wydawcą, albowiem wszyscy oni żywią najgłębszą pogardę dla swojego czytelnika. Nie mają też zamiaru, jak wydawcy lewicowi, podbijać świata. Chcą się po prostu urządzić, bo wiedzą, że ludzie nie lubią lewicowych bzdur, a do nich zawsze chętnie przyjdą poczytać stare i dobrze znane banialuki o bohaterach, bitwach, podstępach i partyzantach niezłomnych. Tego, wobec wzmożenia ogólnego i zmian politycznych, starcza na kilka sezonów. Potem robi się ambaras, a sponsor, wobec ewidentnego uwiądu idei, zaczyna zadawać niewygodne pytania. Robi się klincz, nie można zainteresować czytelnika nowymi tematami, albowiem – nie jest on już istotny, bo przez pogardliwe traktowanie go, zaczęto także pogardliwie traktować autorów, którzy nie chcą już pisać za stare stawki, domagaj się podwyżek, sukcesów, awansów i czego tam jeszcze. Wydawało się im bowiem, że pismo z takim budżetem musi odnieść sukces. Tak się nie stało. Autorzy zaczynają być ciężarem dla projektu. Nie widzą przyszłości, a co za tym idzie przyszłości nie widzi także naczelny. No, ale nie stanie on w prawdzie i nie powie sobie przed lustrem, że to jego wina bo: najpierw oszukał siebie, potem sponsora, następnie czytelników, a na końcu autorów, którzy wyczerpawszy pulę tematów uznawanych za bazę myśli konserwatywnej, chcieliby robić coś innego, ale nie wiedzą co. Powtarzam – nie można poszerzyć spektrum zainteresowań czytelników, bo stojący za plecami naczelnego fałszywi przyjaciele napiszą donos, że zaczyna on zdradzać ciągoty liberalne lub lewicowe, czy jakieś inne, nie ma to znaczenia, i trzeba mu odebrać projekt.

Podczas, gdy wydawca lewicowy z całym spokojem korzysta z nieprzebranych zasobów światowej publicystyki, gdzie ma do dyspozycji całe pakiety twórców, którzy udowadniają różne bzdury naukowo lub tylko publicystycznie, w dodatku domagają się od zatrudniających ich ośrodków, by publikowano ich gdzie się da i godzą się na te publikacje właściwie za darmo, wydawca prawicowy stoi z opuszczonymi do kolan spodniami i nie wie co robić.

W końcu wpada na pomysł genialny – należy ochronić przede wszystkim własną pozycję! Czyli ujmując rzecz dosłownie – dupę. W tym celu wywala wszystkich autorów i zatrudnia na ich miejsce tych kolegów, którzy chcieliby zająć jego miejsce. Cały zaś projekt zamienia w zbiór felietonów, które powstają w taki oto sposób – ich autorzy podglądają kogo też drukuje lub publikuje w sieci wydawca lewicowy i odnoszą się do tych samych treści, ale z inaczej ustawionym wektorem. Tam, gdzie oni się zachwycają, ci prawicowi lamentują. W miejscu gdzie tamci wołają o pomstę, nasi zaczynają tańczyć. I tak w koło Wojtek. W takim układzie nikt mu nie zarzuci, że jest za bardzo lewicowy i nikt, przy odpowiednim dozowaniu honorariów, nie napisze na niego donosu. Tematy z rodzimej puli patriotyczno-narodowej już się co prawda wypsztykały, ale ma przecież znane nazwiska, samych wybitnych autorów, swobodnie poruszających się w świecie myśli i pism proroczych. I kiedy już ten projekt zostaje uklepany, czytelnik zaczyna odpływać. Przestaje go interesować projekt, gdzie jacyś ludzie emitują znane już od dawna komunikaty, a każdy z tekstów opatrzony jest wizerunkiem twarzy autora, co zwykle nie podnosi jego jakości, przeciwnie, człowiek czuje się, jak w rzeźni u ludożerców, którzy prezentują mu swoje najnowsze zdobycze. Już po odcięciu im głów rzecz jasna, i pytają – a tego pan znałeś?

Dokąd udaje się czytelnik, a dziś w zasadzie widz, bo ludzie coraz mniej czytają, a coraz więcej oglądają? Do Internetu rzecz jasna, by tam poszukać tematów, których do tej pory nikt jeszcze nie poruszał lub nowych redakcji starych dobrych ramot, ale opowiedzianych nieco inaczej. Jest oczywiście spora grupa ludzi, którzy lubią te piosenki, które już znają, ale nie muszą ich słuchać klikając w prawicowe portale i kupując prawicowe pisma. Mogą się za tym towarem rozejrzeć po twitterze czy gdzie tam jeszcze. Zawsze jest pod ręką grupka popularyzatorów, ekscytująca się wydarzeniami i postaciami dobrze wszystkim znanymi.

I tak, zwycięska lewica zostaje na placu, prawicowi czytelnicy rozchodzą się, autorzy z ambicjami idą na poniewierkę, a grupka wypróbowanych towarzyszy piszących felietony tylko po to, by utrzymać w kupie własne środowisko, rozgląda się niepewnie i wypycha jednego przed szereg, by poszedł i skołował jakiś budżet na kolejne sezony nawalanki. No i wszyscy czekają na wojnę, która da im przecież chleb. Nie zabije, nie zniszczy im życia, nie pozbawi godności, nie zrujnuje, ale da im chleb. Bo oni są przecież poza jej prawami, te dotyczą wszak tylko tych durniów, którym należy opowiadać różne banialuki, żeby pozyskać sponsora i reklamy, czyli czytelników i widzów.

Na dziś to tyle, miłego dnia.

  4 komentarze do “Jak założyć poczytne pismo lub portal? A w zasadzie jak tego nie robić”

  1. Trzeba mieć na początek kontrakt, który gwarantuje sprzedaż!!! Sponsor też nie zawadzi, aspirujący autorzy, autorki również, zawsze się znajdą, ale kilku kolegów po fachu nie zaszkodzi mieć pod ręką jako operacyjną rezerwę  😉

  2. Żeby skończyć marnie? To świetna recepta

  3. Nie potrafię odróżnić Karnowskich.

    Ale odróżnię Semkę od Warzechy. Po braku brodawki na nosie.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.