Największy problem z takimi eventami jak zakończony wczoraj w Krakowie Kiermasz Książki i Sztuki, polega na tym, że musi być do nich odpowiednio dobrane miejsce. To rozwiązuje bowiem połowę problemów promocyjnych. Od tego więc należy zacząć, kiedy robimy jakieś dalsze plany. Na razie hotel Polonia jest miejscem najlepszym, choć ma oczywiście swoje wady. Brak dobrego parkingu jest największą wadą.
Największą zaletą wszystkich naszych imprez jest zaangażowanie i entuzjazm publiczności. Tego się nie da niczym zastąpić, ani podrobić. Dzięki temu entuzjazmowi jeszcze istniejemy i możemy w ogóle działać. Organizacje, autorzy i graficy, którzy nie mają takiego wsparcia, skazani są na różne protezy typu dotacje, które czynią z nich oczywiście postaci rozpoznawalne, ale też powodują, że nie mogą oni wypowiedzieć ani jednego autentycznego słowa. To z kolei ogranicza zaangażowanie publiczności i hamuje jej entuzjazm.
Skąd się bierze entuzjazm publiczności? Z mojego zaangażowania i pracy. I tu można oczywiście polemizować, albo się spierać, albo coś demonstrować, a nawet zarzucać mi różne rzeczy. To jednak nie zmieni faktu, że w 80 procentach entuzjazm publiczności wynika z mojego, codziennego zaangażowania w pracę. To zaangażowanie zaś powoduje, że – w tajemnicy przed wszystkimi – nabywam unikalną i nieprzekazywalną wiedzę na temat dystrybucji, jakości produktu, a także jego profilu. Konsekwencją tego jest ocena postaw ludzi, którzy, powodowani nieraz dobrymi chęciami, albo też nawet szczerym entuzjazmem, próbują – zaskoczeni moimi decyzjami, albo ocenami, forsować jakieś swoje pomysły. Są nawet tacy, którzy, nie posiadając mojego doświadczenia, ale posiadając jakieś inne, chcą namawiać mnie do gruntowanych zmian w polityce wydawnictwa, czy też tłumaczyć, jak powinienem prowadzić swój biznes, żeby był bardziej efektywny, a produkty jeszcze lepsze. Jak wszyscy wiecie, nie reprezentuję i nie prezentuję w życiu codziennym przesadnej stanowczości, nie demonstruję też uporu. To wywołuje wrażenie, że łatwo mi coś wmówić, do czegoś mnie skłonić, albo wręcz narzucić jakiś kierunek działań. W rozmowie, przeważnie, godzę się na wiele rzeczy, albowiem wiem, że większość ludzi nie jest w stanie niczego zrealizować. Nawet jeśli posiadają jakieś umiejętności. I nawet jeśli wydaje im się, że mają dość chęci i samozaparcia. A nawet jeśli posiadają pieniądze. Zwykle największym deficytem, którego im brakuje jest właśnie entuzjazm bliźnich. Tego zaś nie da się wyprodukować na szybko, albowiem jest on efektem kolejnych, udanych realizacji. No i stałej, nie budzącej żadnych podejrzeń, aktywności. Tę z kolei trudno bardzo utrzymać bez entuzjazmu ze strony osób postronnych. I tu koło się zamyka.
Dla mnie jakość i wysoki poziom naszych wydawnictw jest bezwzględnym priorytetem. To nie znaczy jednak, że w imię śrubowania poziomu mamy przestać myśleć o dynamice sprzedaży. Ta zaś nie może nam przesłonić kwestii najważniejszej, czyli publiczności, która przychodzi do nas, bo chce. Ja, jak wiecie nikogo nie namawiam do kupowania książek wydawnictwa Klinika Języka, ani do udziału w imprezach przez to wydawnictwo organizowanych. To są dobrowolne decyzje. One jednak nie biorą się znikąd. Przez cały czas naszej działalności, oceniając na oko, myślę, że 70 procent salw oddanych przez krążownik „Klinika Języka” trafiło w cel. Ten nietrafione salwy nie wynikały zaś z tego, że ja podjąłem złą decyzję, ale wprost z tego, że postawiłem na nie do końca rozumiejącego co się tu dzieje współpracownika. Produkujemy też bowiem wiele złudzeń, które są niczym dym z komina okrętu napędzanego węglem – niechcianym produktem ubocznym. Nie odpowiadamy jednak za to, w jaki kształt się ta chmura dymu ułoży i z czym się komu skojarzy. Podobnie jak ludzkość nie odpowiada za globalne ocieplenie, co się próbuje wmówić całej populacji.
Jeśli mogę mieć do siebie jakieś pretensje, to tylko o to, że widząc w kimś potencjał, próbowałem tego kogoś namówić do wykonania jakiejś pracy, on zaś uznawał, że to jest wprost wstęp do jakiegoś oszałamiającego sukcesu. W Polsce nie można zrobić sukcesu na rynku wydawniczym. Wszystkie sukcesy są sfingowane i kończą się kiedy ich sponsor przestaje łożyć na promocję. Wtedy oszukany autor próbuje zwrócić się do publiczności, albowiem wmówiono mu, że potrafi wywołać w niej entuzjazm do swoich produktów. To nie jest prawda.
Jedyne co można zrobić na polskim rynku wydawniczym to dobry produkt. W sam raz taki, żeby publiczność chciała zapoznać się z kolejną produkcją. To wszystko.
Ponieważ ja jeden posiadam unikalną wiedzę na temat wytwarzania produktów wywołujących entuzjazm publiczności, a jednym moim błędem było i jest dawanie szansy ludziom usiłującym odgadnąć w co się układa chmura dymu na niebie, ogłaszam co następuje.
Nie przyjmuję do wiadomości żadnych uwag, których zastosowanie podniosłoby znaczenie, prestiż i dynamikę naszego wydawnictwa. Przeważnie wynikają one bowiem z niezrozumienia tego, czym jest rynek wydawniczy w Polsce, a także z niezrozumienia oczekiwań naszej publiczności.
Jeżeli sam kieruję do kogoś jakieś komunikaty, należy je rozumieć dosłownie. Nie ma w nich drugiego dna, ani żadnych pokrętnych intencji.
Polityka naszego wydawnictwa nie ma ani jednego punktu stycznego z polityką wydawnictw udających sukces rynkowy. Nie ma też ani jednego punktu stycznego z aktywnością publicystów i autorów próbujących zainteresować sobą publiczność w mediach społecznościowych. Piszę – sobą – bo przecież nie swoją produkcją, albowiem żadnej produkcji tam nie ma. Polityka naszego wydawnictwa jest specyficzna i nawet jeśli wydaje się komuś niezrozumiała, lepiej ten fakt zaakceptować. Jedyną osobą, które decyduje o zmianie kursu, jestem ja. I ja też, jako jedyny, ponoszę odpowiedzialność za konsekwencje zmian. Kiedy coś mówię jest to wiążące. Nawet jeśli komuś się zdaje, że wie lepiej, albo potrafi mnie przekrzyczeć. Nie wdaję się w publiczne kłótnie i nie robię demonstracji. Pieniądze wypłacam po wykonaniu zadania według przekazanych wytycznych. I tu ważna uwaga – każdy dobrze wie, że jestem jedynym chyba wydawcą, który zostawia współpracującym z nim autorom i grafikom tak wielki margines swobody. Nie może być więc, w teorii przynajmniej, mowy o żadnych kłótniach i niesnaskach. A jednak czasem się one zdarzają. Wynika to wprost z błędnej oceny sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Podwałem tu zawsze jeden przykład i teraz go powtórzę. Kiedy zaczynaliśmy blogowanie wielu osobom wydawało się, po tym, jak sobie nas obejrzeli – toyaha i mnie, że oni też tak potrafią. Bo w sumie cóż to jest za sztuka? Jak my wyglądamy, co mówimy i do czego możemy dojść z taką ofertą? Ludzi, którzy nas w ten sposób ocenili już nie ma, a o ich twórczości nikt nie pamięta. Krótkotrwały entuzjazm, jaki wywołali rozwiał się jak dym z krążownika napędzanego węglem. Toyah ma dziś wnuki i cieszy się życiem prywatnym. Ja zaś działam nadal. I tego się trzymajmy, zachowując, wskazane tu standardy.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy odwiedzili nasz kiermasz, dziękuję wszystkim wystawcom za przybycie i mam nadzieję, że uda się ten sukces powtórzyć w grudniu, ale na razie niczego obiecać nie mogę.
Czytam jeden pocisk a w zasadzie bombę Szymona Modzelewskiego. Jestem już na 194 stronie: Książki, gazety, propaganda – to nie jedyne skojarzenie z dzisiejszym tekstem 😉
Dzień dobry. Tak, Panie Gabrielu – talent i pracowitość, wynikające z tego dobre i zrealizowane pomysły (każdy jest tyle wart ile ma dobrych pomysłów, które zrealizował – mówią Niemcy – w moim niezręcznym tłumaczeniu) – to sposób na obudzenie entuzjazmu publiczności. Ja pamiętam Pańskie dawniejsze, nieco sceptyczne teksty na temat entuzjazmu, pozwolę sobie użyć innego słowa – szacunek. Otóż każdy, kto zrealizował jakiś swój pomysł, bardziej czy mniej dobry – musi szanować Pański wysiłek. Choćby ten, który wkłada Pan w pisanie codziennie interesującego tekstu na blogu. To robi wrażenie, szczególnie w zestawieniu z „biznesmenami” rodzimego chowu, mocno wierzącymi w to, że prowadzenie firmy powinno się zacząć od kupienia mercedesa, a reszta przyjdzie sama. Cóż, „biznes” to zajęcie relatywnie nowe dla nas, dlatego trzeba czasem wybaczyć ludziom dobrej woli błądzącym w stratosferach absurdu, ale w istocie życzliwym… Podobno trzeba choć raz zbankrutować, żeby naprawdę coś wiedzieć o interesach, ale może da się bez tego, czego Panu i sobie – serdecznie życzę 🙂
Wczoraj w pociągu z Krakowa do Poznania oddałem swój egzemplarz / podpisany przez Pana w 31 rudnia/ Kredytu i wojny T2. Wywiązała się dyskusja prozaiczna pomiędzy mną a studentami z polibudy i ASP odnośnie tego, czy czerwona jeżyna jest niedojrzała, czyli potocznie mówiąc „zielona”. To był świetny przyczynek do podjęcia tematów od opisów homeryckich po prawdy historyczne i interpretacje źródłowe, czy filmowe. Nikomu z grona przygodnych pasażerów nie znane Wydawnictwo „Klinika Języka” oraz Wydawca i Autor nagle stały się obiektem zainteresowania. Mam nadzieję, że powrócą do Pana po więcej 🙂
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.