Śmierć jest nieuchronna – takie zdanie napisał Nabokov na ostatnich stronach swojej powieści „Pnin”. Poprzedził je innym zdaniem, które – na szczęście – nas nie dotyczy i do niczego nie zobowiązuje. Brzmi ono – Rosja jest naszą ojczyzną. Nie jest, co oczywiste. Śmierć jednak pozostaje nieuchronna.
Uroczystości pogrzebowe w trzydziestostopniowym upale są ciężkie od metafizyki i pozornie przypadkowych znaczeń, które układają się w sekwencje przybliżające nas do nieuchronnego. Pomyślałem o tym wczoraj idąc naprzeciwko konduktu, który odprowadzał na cmentarz mojego kolegę Roberta. Mniejsza o to, dlaczego znalazłem się przed konduktem, na wprost kapłana i trumny. Było trzydzieści stopni gorąca i kawałek drogi do przejścia. Stanąłem na poboczu i patrzyłem na ludzi. Na leśników w mundurach, którzy wcześniej odczytywali laudacje przy trumnie, na kondukt, rodzinę i Beatę, żonę Roberta, która – o dziwo – rozpoznała mnie, choć nie widzieliśmy się bardzo dawno. Włączyłem się do konduktu dopiero kiedy zobaczyłem kolegów. Staliśmy wcześniej wszyscy w kościele i słuchaliśmy mszy, a potem przemówień wygłaszanych przez związkowców i jakiegoś pana z nadleśnictwa. Cała ich treść koncentrowała się na tym, jakim człowiekiem był nasz zmarły kolega, choć i tak wszyscy doskonale wiedzieli jakim – niełatwym. Jak więc pożegnać niełatwego, niejednoznacznego i mocno skomplikowanego kolegę? Najlepiej mówiąc o jego żonie. Nie pojechaliśmy, jak nas tam było ośmiu, na stypę, albowiem uznaliśmy, że w życiu Roberta byliśmy już tylko dalekim epizodem. Miał on bliższych znajomych, rodzinę i kolegów z pracy, którzy mieli wczoraj większe prawo do tego, by żegnać go w swoim gronie. My wszyscy zasiedliśmy przy stole w domu naszego kolegi Janka i zaczęliśmy wspominać. Wtedy też zgodnie uznaliśmy, że upamiętnienie człowieka niezwykłego i niełatwego, może się odbyć tylko poprzez uhonorowanie jego żony. – Ta żona to jest anioł – powiedziałem w pewnym momencie, a Janek, który nosi teraz wielką siwiejącą brodę potwierdził to słowem i skinieniem głowy. Reszta przytaknęła. Zgodziły się z tą opinią także dwie obecne przy stole żony, czyli moja i Janka, choć znały Beatę tylko trochę. No więc Roberta odprowadzali na cmentarz kapłan, najbliższa rodzina, koledzy z pracy, koledzy ze szkoły i jego anielska żona Beata. Było naprawdę smutno. Było też dziwnie, bo spodziewałem się, że zobaczę tam znacznie więcej znajomych twarzy. Robert był postacią popularną, rozpoznawalną, był człowiekiem, którego nie można było zapomnieć. I nikt go – tego jestem pewien – nigdy nie zapomni. Pytanie – kto i jak będzie go pamiętać? Ponieważ nie mogę odpowiadać za wszystkich napiszę o tym, jak ja będę go pamiętał. Tych zaś wszystkich, którzy mogli zjawić się na pogrzebie, a tego nie zrobili namawiałbym gorąco do tego, by pochylili głowy i przypomnieli sobie, że śmierć jest jednak nieuchronna i żadne głupstwa wobec niej nie mają znaczenia. I jeszcze żeby pomyśleli o swoich żonach, czy one także nie są czasem aniołami.
Jaki był Robert? Niemożliwie głośny. Gadał, przerywał w pół zdania, trzeba było naprawdę wielkiej siły, żeby go powstrzymać. Czasem mi się udawało. Kiedy zamieszkaliśmy razem w internacie, próbował zająć mój tapczan, bo był lepszy niż jego. Nie dałem się, choć był większy i robił wokół siebie wielkie zamieszanie. Potem się zaprzyjaźniliśmy. Był bardzo dobrym matematykiem, czego mu zazdrościłem. Czytał tego bloga i inne blogi na Szkole Nawigatorów, a czasem wdawaliśmy się w jakieś dyskusje na fejsie. Ostatnią prowadziliśmy we trzech – On, Krzysztof Ostaszewski i ja. Czyli dwóch ludzi znających się na matematyce i ja. Powiedział wtedy, że liczył całkę Eulera. Ja nie wiem nawet, co to jest całka Eulera. No więc, tak to bywało w lasach i technikach leśnych, że żyli obok nas ludzie, którzy potrafili poskromić tę całą całkę Eulera, a potem lądowali gdzieś w Świętokrzyskiem, jako zarządcy lasów niepaństwowych i uwznioślali swoje żony, czyniąc z nich anioły, poprzez tysiączne próby nadludzkiej zupełnie cierpliwości.
Kiedyś, na praktykach, mieliśmy wykładać pułapki na cetyńce. To jest taki podobny do kornika drukarza szkodnik sosny. Chodzi o to, by w drzewostanie ściąć kilkadziesiąt drzew, które zostaną zasiedlone przez owady. Potem drzewa się zabiera z lasu i pali za całą populacją szkodnika. Podzielono nas na grupy w systemie następującym – wybrano najpierw kierowników – ja zostałem jednym z nich – a potem każdy miał dobrać sobie kolegów. Wybrałem Roberta i jeszcze kilku. Każda grupa miała opiekuna, którym był jakiś pracownik miejscowej administracji leśnej. Nam się trafił gajowy Kiełbasa. I choć na to nie wyglądał, okazał się jakimś kompulsywnym monstrum, które miało wręcz manię wykładania pułapek na cetyńce i nie mogło przestać dopóki nie ścięło pięćdziesięciu przynajmniej sosen jednego dnia. Wtedy położyliśmy tych sosen aż siedemdziesiąt, lataliśmy po lesie za tym Kiełbasą, jak opętani, nawołując jeden drugiego. Na koniec okazało się, że inne grupy wyłożyły po piętnaście, osiemnaście pułapek. Robert popatrzył na mnie ponuro, tak jak tylko on potrafił i powiedział – nigdy ci tego nie daruję. Jakoś mu to jednak przeszło i kolegowaliśmy się dalej.
Na ustnej maturze z języka polskiego staliśmy we dwóch przed klasą i czekaliśmy aż nas wezwą do środka. Robert kręcił się w kółko, mówił bez przerwy, był bardzo zdenerwowany, powtarzał sobie jakieś – niemożliwe już przecież do zapamiętania informacje – a ja siedziałem cicho na ławce. Siedziałem i myślałem – Jezu, Jezu, niech się już to wszystko raz w cholerę skończy….Nie chciało się jednak skończyć i trwaliśmy tam przed tą klasą, on kręcąc się w kółko i coś wykrzykując, a ja siedząc na ławce. W końcu zbliżył się do mnie, szarpnął mnie za ramię i zawołał – Jak on się nazywał? Seweryn Cezaryka? Minęła dłuższa chwila zanim zorientowałem się o co mu chodzi. – Nie – mówię – Cezary Baryka…
– Aha – uspokoił się – Cezary Baryka. Weszliśmy do środka i jakoś tę ustną maturę z polskiego zdaliśmy. Po skończeniu szkoły widzieliśmy się już raz tylko, w Warszawie, w akademiku na Nowoursynowskiej. Później odnaleźliśmy się przez naszą klasę i facebooka. Odwiedziłem go kilka razy, kiedy jechałem w Bieszczady, a potem w Beskid Niski. Było to dawno temu, pewnie z osiem lat wstecz. Nic się nie zmienił. Mówił bardzo głośno, machał rękami, palił dużo papierosów, a jego żona Beata patrzyła na niego jak anioł. Jeszcze w zeszłym roku chciał mnie zaprosić na ryby. Ja jednak nie mam już czasu, na takie rozrywki, choć zawsze się łudzę, że może się jednak ten czas znajdzie. Nigdzie nie pojechałem, bo zdawało mi się, że jeszcze zdążę. Tak się zdaje wszystkim, choć wszyscy wiedzą, i bez Nabokova, że śmierć jest nieuchronna. Wszyscy też wiedzą, że nie uda się zrealizować każdego towarzyskiego zobowiązania, choć starać się przecież trzeba.
Siedzieliśmy więc sobie wczoraj w ośmiu, plus dwie żony, przy stole, w pokoju pełnym ćmielowskiej porcelany i ściennych zegarów, które kolekcjonuje Janek, zegarów które wybijają godziny oddzielające nas od śmierci, i wspominaliśmy Roberta, mówiąc o jego żonie. Potem przyszła burza.
wspomnienia i refleksja
a co do burzy, w Warszawie /Galeria Mokotów/ lało od 17,00 do 19,00 – nie wierzyłam własnym oczom, wydawało mi się, że latem pada najwyżej dwadzieścia minut … no ale to była ulewa
tak sobie myślę, że ta smutna uroczystość mająca miejsce w upale a nie np w ulewę trwającą 2 godziny /oba zjawiska atmosferyczne jednego dnia/ też miała jakieś anielskie wspomaganie , upał nie niszczy tak powagi sytuacji jak ulewa
Fakt, tylko ją podkreśla
Hmm, dziś Pana trochę zrozumiałem i przede wszystkim zobaczyłem w Panu człowieka. Zobaczyłem pewną szlachetność, która dziś jest rzadkością. To zachęca mnie do tego, żebym Pana czytał – dopiero teraz, a przecież przypatruję się Pana działalności od kilku lat. Pozdrawiam. Jerzy
Trochę dziwnie pan wygląda na tle tych tysięcy ludzi, którzy widzą we mnie człowieka od wielu już lat
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.