mar 252024
 

Ponieważ mam sporo zajęć i muszę nadganiać roboty redakcyjne przy tłumaczeniach, które dostałem jeszcze w grudniu, zostawiam Was z jednym z rodziałów I tomu Baśni socjalistycznej. Mamy jeszcze sporo egzemplarzy tej książki, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, które się wyprzedały. Być może ktoś się dziś tym rozdziałem zainspiruje

Opowiada nam Ludwik Krzywicki taką oto historię. Jak to się już wielokrotnie zdarzało, rosyjskie uniwersytety przesiąknięte ideami tak zwanego postępu, w istocie zaś pomysłami zbrodniczymi tak w społecznym, jak i indywidualnym wymiarze, wyrzucały co jakiś czas z siebie grupkę ideowej młodzieży. To znaczy Krzywicki ich tak nazywa, po czym daje opisy wyczynów tych ideowców, które z miejsca wyrabiają nam pojęcie, kim lub raczej czym byli ci ludzie. Żeby rzecz naświetlić właściwie, opowiem gawędę Krzywickiego od końca, wtedy dopiero bowiem coś zrozumiemy. Pan Ludwik w swoim starczym uporze przez cały czas próbuje nas przekonać, jakże nieszczerze, że to, co wywołuje w nas grozę, to jedynie młodzieńcze wybryki. Istotny zaś był fakt, że młodzi ludzie zainspirowani byli ideami rewolucyjnymi i wierzyli w lepsze jutro.

Mieszkał w Wilnie niejaki Tomaszewski, stary kawaler, dobrotliwy, ale strachliwy pan, którego jedynym zabezpieczeniem były zastawne papiery. Nakupił ich trochę, a że nie ufał nikomu, nosił wszystko zawsze przy sobie, bo czuł się wtedy bezpiecznie. Rzecz jasna całe miasto doskonale wiedziało o dziwactwach Tomaszewskiego, ale najwięcej wiedzieli o tym członkowie jego dalszej rodziny, bliższej bowiem nie posiadał. Wśród nich najważniejszy był niejaki Malecki, młody student, który przylgnął do przybyłej z Petersburga grupy młodych ludzi posiadających znaczne ilości pieniędzy z niewiadomych źródeł, rozbijających się dorożkami i wydających spore sumy w cukierniach i winiarniach. Malecki opowiedział tym ludziom, jakże przecież z pozoru niegroźnym i nawet sympatycznym, tak ich przynajmniej opisuje Krzywicki, jak dziwne przyzwyczajenia ma jego starszy, zdziwaczały kuzyn. Młodzi rewolucjoniści, bo za takich się przyjaciele Maleckiego uważali, dyszeli wtedy żądzą czynu. Chcieli dokonać czegoś naprawdę wielkiego. Wiadomo było, że napad na policjanta nie wchodził w grę, bo był zbyt niebezpieczny. No, ale młodzieńców rozsadzał, jak pisze Krzywicki, duch Nietschego i czuli wyraźnie, że są poza dobrem i złem, a ich czyny zamieniają się natychmiast w powszechnie obowiązujące prawo. Przywódcą grupy był niejaki Winkler, którego Ludwik Krzywicki poznał osobiście i nie potrafił niestety ukryć sympatii dla niego. Krzywickiemu zresztą imponował każdy młodzieniec, który potrafił odróżnić Marksa od Comte’a i poprawnie wymówić słowo fizjokratyzm.  Tak więc Winkler nie był dla pana Ludwika ponurym oprychem, ale tym, co Anglicy nazywają moral insanity.

Ów Winkler stwierdził kiedyś w przytomności swoich przyjaciół, że przecież ten Tomaszewski to darmozjad i jego zastawne papiery mogłyby się przydać komuś, kto ma jakiś cel w życiu, a nie tylko łazi bez sensu po ulicach albo szlifuje kolanami posadzkę kościoła. Większość złotej młodzieży przyklasnęła opinii Winklera, a on wtedy wyjął z kieszeni strzykawkę napełnioną nieznanym nikomu z nich płynem. Strzykawkę tę pan Ludwik Krzywicki określa mianem szprycki. Za pomocą tej szprycki Winkler wraz z kolegami pozbawili Tomaszewskiego życia i wyciągnęli mu zza pazuchy schowane tam obligacje. Był rok 1903, data warta zapamiętania. Co zrobili z trupem, spytacie? Wsadzili go do wielkiego, wiklinowego kosza na brudną bieliznę i wywieźli do Mińska, stamtąd zaś ktoś z Winklerem zaprzyjaźniony wyekspediował ów kosz na daleką Syberię. Pan Ludwik opisuje nam tę historię z niezwykła swadą i szczegółami, tak że wydaje nam się, iż był przy tym, a może wysłuchał dokładnie opowiadania o całym zajściu. Pisze, że jeden ze zbrodniarzy rozpłakał się podczas pakowania trupa do kosza, Malecki zaś, który wygadał się o tych papierach, co je Tomaszewski nosił przy sobie, modlił się przez cały czas w celi. Winkler zaś uciekł do Warszawy wraz z papierami dłużnymi Tomaszewskiego i tu znalazł schronienie u profesora Wacława Makowskiego. A to nie był byle kto. Makowski był człowiekiem znanym w Wilnie i w Warszawie. Dwa razy carscy siepacze aresztowali go za działalność niepodległościową. W odrodzonej ojczyźnie powierzano mu bardzo odpowiedzialne funkcje – był ministrem sprawiedliwości w rządzie Nowaka, w latach trzydziestych był wicemarszałkiem sejmu i senatu z ramienia Obozu Zjednoczenia Narodowego. Jeśli więc do kogoś takiego udał się Winkler, to trudno tę postać zlekceważyć, jak to czyni Krzywicki, pisząc, że inspirował tego Winklera Nietsche. Już łatwiej przyjąć, że socjaliści wydali wyrok na Tomaszewskiego i wykonał go Winkler, skądś musiał wziąć przecież tę szpryckę i jej zawartość. Takie rzeczy nie leżały na ulicy. Pieniądze zaś zawsze się przydawały organizacji. Tomaszewski zaś był dla socjalistów nikim, śmieciem, śmiesznym, starym kawalerem, który miał różne manie. Winkler odwiedził również Ludwika Krzywickiego i wypytywał go o możliwości wyjazdu do Ameryki. No, ale Krzywicki pisze, że w czasie rozmowy nie wiedział, że to Winkler. Dowiedział się później i ta wiedza nim wstrząsnęła, albowiem młody człowiek zrobił na nim jak najlepsze wrażenie, to znaczy wrażenie bardzo silnej indywidualności.

Nas w całej tej historii najbardziej interesuje nie Winkler jednak, a Malecki, który modlił się w celi ile sił, zanim żandarmi nie odwieźli go do pociągu, którym przewożono więźniów na miejsce zesłania. Malecki był kuzynem Marii Paszkowskiej i tę właśnie Marię Paszkowską jego postępek przyprawił niemal o śmierć. Pani Maria nie mogła uwierzyć, że jej kuzyn mógł być zamieszany w coś tak potwornego.  Krzywicki poświęca Paszkowskiej cały rozdział, albowiem była to osoba dla ruchu socjalistycznego tak w Wilnie, jak i  w Warszawie niezwykle ważna. Maria Paszkowska była, jakbyśmy to dziś powiedzieli, zadeklarowaną feministką. Należała do zubożałej szlachty i zaczęła swoją przygodę z dorosłością oraz nauką od Wilna, gdzie była na pensji pod opieką zdewociałej ciotki. Tejże ciotce poświęca Krzywicki cały passus i jest to jeden ciąg oskarżeń pod adresem starszej pani, która krępowała żywy umysł bratanicy, każąc jej chodzić do kościoła i spowiedzi. Jak często? – zapyta ktoś dociekliwy. Odpowiadam: – do kościoła raz w tygodniu, a do spowiedzi co miesiąc. To może być niejakim zaskoczeniem dla czytelników, którzy praktykują z większą intensywnością, ale takie właśnie obostrzenia nazywa Krzywicki dewocją.

Maria Paszkowska wyrosła w Wilnie i zżyła się z tym miastem, ale dla pogłębienia dalszej edukacji wyjechała do Petersburga – z bardzo małym kapitałem – jak pisze Krzywicki. Tam zapisała się na kursy dla pań, gdzie spotkała podobne sobie osoby, wrażliwe, emocjonalne, a jednocześnie trzeźwe i pożądające sukcesu oraz widoku owoców swojej pracy. Maria Paszkowska była biedna, jej ojciec doprowadził majątek do ruiny, sam wyjechał do Rosji i tam wynajmował się jako nadzorca różnych przedsięwzięć gospodarczych, ale bez większego rezultatu. Maria więc była zdana na siebie i utrzymywała się z korepetycji. I choć Krzywicki mówi nam, że nie zapisała się do żadnej socjalistycznej organizacji, to jednak trudno nam w to uwierzyć. Tym bardziej, że oznajmia w pewnym momencie, że spotykała się i dobrze znała z Zofią Billewicz-Zubow, ciotką Józefa Piłsudskiego, osobą ze sfery, do której przez swoje przykre położenie Maria Paszkowska nie mogła mieć wstępu. Maria chciała działać i spełniać się na niwie oświaty ludowej, co Krzywicki przedstawia nam jako czysty idealizm. Prócz tego Maria Paszkowska zadawała się z tak zwanymi organicznikami, organizacją, jak pisze Krzywicki, niesocjalistyczną, którą nazywano w Petersburgu „ujeżdżalnią”. Wielu organiczników zatrudniało się w bibliotekach uczelnianych i prywatnych. Korzystając z tego, że do zakładów tych zaglądali studenci nowicjusze, próbowali oni ich ujeżdżać, czyli inspirować nowymi prądami myślowymi. Kto inspirował samych organiczników, tego nam Krzywicki nie zdradza. Po tym pierwszym sukcesie towarzyskim odnosiła kolejne i, jak to eufemistycznie się wyraża pan Ludwik, wszędzie jej było pełno. Nawet w mieszkaniach członków Narodnoj Woli, gdzie zajrzała dnia pewnego przyszła żona Krzywickiego, która tam właśnie poznała Marię i się z nią zaprzyjaźniła.

O aresztowaniu Paszkowskiej pisze nam Krzywicki w taki sposób, że nie powstydziłby się tego najlepszy scenarzysta filmów o policjantach i gangsterach. Oto kobieta niezaangażowana, ale zatrudniona w bibliotece, gdzie pracują aktywiści z „ujeżdżalni”, zostaje zamknięta przez policję w czasie fali tak zwanych przypadkowych aresztowań. Co się wydarzyło, że petersburska żandarmeria ruszyła w miasto, by wyłapywać aktywistów różnych postępowych organizacji? Otóż pewien członek „ujeżdżalni” postanowił wzbogacić swoją macierzystą organizację o parę dodatkowych rubli. A że wcześniej naczytał się prozy Fiodora Dostojewskiego, przyszedł mu do głowy tylko jeden sposób na zdobycie pieniędzy, ten, który został opisany w powieści Zbrodnia i kara. Studenci, jak wiemy, szczególnie młodszych roczników, są poza dobrem i złem, a do tego zawsze działają w pojedynkę nie inspirowani przez nikogo. Tak było i tym razem, do czego przekonuje nas Ludwik Krzywicki. Niewinna całkowicie Paszkowska została wplątana w aferę z morderstwem na tle rabunkowym, które stało się udziałem sporej grupy osób należących do „ujeżdżalni”, czyli do partii organiczników domagających się, by inteligent bratał się z ludem. Krzywicki nie zdradza nam żadnych szczegółów zbrodni, lekceważąc je wręcz i skupiając się całkowicie na niewinnie aresztowanej i dręczonej przez policję Paszkowskiej. Areszt trwał aż 15 miesięcy, co wydaje się dosyć dziwne, bo przecież Krzywicki pisze, że była ona przypadkowo tylko zatrzymana, a z przestępstwem nie miała nic wspólnego. Sądy ówczesne działały, procesy trwały nie dłużej niż kilka dni, jeśli wszystko było oczywiste, a wyroki zapadały szybko. Jakby mało było więzienia, Paszkowską zesłano do Wilna pod dozór policyjny, który miał trwać trzy lata. Z wielkim oburzeniem relacjonuje nam pan Ludwik okoliczności przybycia i zamieszkiwania Paszkowskiej w Wilnie. Nikt nie chciał jej wynająć mieszkania, bo nie dość, że policja miała na nią oko, to jeszcze panna zamierzała mieszkać sama, co było dla ówczesnej obyczajowości nie do przyjęcia. Nie mogła znaleźć pracy, bo – jak twierdzi Krzywicki – Wilno było pełne bigotów, którzy niechętnie oddawali swoje dzieci pod opiekę osób mających jakieś zaszłości z policją i do tego znanych z lewicowych poglądów. Tak się jednak szczęśliwie składało, że wileński oberpolicmajster organizował meldunki dla wszystkich osób pozostających pod jego dozorem o tej samej godzinie. Tak więc do cyrkułu zmierzali z różnych stron miasta wywrotowcy, wśród nich Paszkowska, by potem po odmeldowaniu się, wracać już razem. Poznali się dzięki temu lepiej i polubili. W ten właśnie sposób Maria Paszkowska poznała ludzi z partii Proletariat.

W ciekawy sposób Krzywicki opisuje stosunek Paszkowskiej do mężczyzn. Zaczyna bardzo oględnie, od relacji ze spotkań towarzyskich, gdzie czasem pojawiali się członkowie grup ideowych, nie wiadomo gdzie się rodzący, którzy głosili daleko posuniętą swobodę obyczajową. To się niektórym paniom podobało, ale w większości spotkało się z niechęcią i ostracyzmem. Ludzie nie mieli zamiaru sprzedawać swojej intymności jakimś indywiduom spod ciemnej gwiazdy bełkocącym coś o wolności wyboru i swobodzie bez granic. Maria Paszkowska na widok takich osób wręcz sztywniała i nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Była – jak pisze nam Krzywicki – dobra, uczciwa i prawa, a do tego prowadziła się przykładnie. Jeśli idzie o jej fizyczność, to odznaczała się raczej niskim wzrostem, a kolor jej skóry, w czasach, kiedy bladość lica uważana była za zaletę, Krzywicki określa jako płowy. Miała Maria Paszkowska dziwne nawyki. Na przykład, kiedy w jej pokoju przebywali mężczyźni, zwykle otwierała okno i wietrzyła po ich wyjściu. Bardzo lubiła dzieci i często deklarowała, że chciałaby mieć ich cały tuzin, ale tylko wtedy, kiedy udałoby się je wyprodukować jakimś chemicznym sposobem, z retorty lub próbówki. Innej możliwości spełnienia swoich pragnień dotyczących potomstwa nie widziała. Można by w tym miejscu zażartować, że była Maria Paszkowska antycypacją ideowych feministek doby dzisiejszej. Tę więź widzimy wyraźnie, ale warto także zaznaczyć, skąd bierze się rewolucyjna tradycja i jakim jest ona dla nas wszystkich ambarasem. Warto też wspomnieć, w jak ciekawy sposób zostaje ona uwiarygodniona w oczach współczesnych i potomnych. Oto rodzina Marii Paszkowskiej ze strony matki składała się z samych właściwie bojowników o wolność zsyłanych, więzionych, skazywanych na śmierć. Wśród nich zdarzały się także bohaterskie kobiety, a do tych należała babka Marii Paszkowskiej po mężu Wojszwiłło. Otóż pani ta woziła do lasu latem roku 1863 prowianty i broń, a kiedyś zdarzyło się jej, że musiała przewieźć jakiegoś powstańca, ale na drodze zaskoczył ją żandarmski patrol. I wiecie, co zrobiła? Ukryła tego chłopaka pod krynoliną! Ha! Zuch dziewczyna, co!? W takich razach, kiedy zdarzy mi się przeczytać coś podobnego, mam szczerą chęć zapłakać. Całe szczęście w bujdę tę nie wierzy także Krzywicki i nawet nie próbuje jej demaskować pytaniem – a kto, jadąc bryczką do lasu, zakłada krynolinę? Pan Ludwik podaje w wątpliwość tę gawędę, pisząc, że słyszał ją wielokrotnie z różnych ust i za każdym razem dotyczyła ona innej osoby. Opowiadający zaś zaklinał się na wszystkie znane sobie świętości, że to szczera prawda.

To właśnie ze strony matki Paszkowska spokrewniona była z rodziną Maleckich, którzy także byli bojownikami o wolność, ale jak widać po potomku tych bohaterów niewiele rozumiejącymi ponad to, że czasem trzeba iść do lasu i strzelać do Moskala, który się pojawia na piaszczystej drodze. Młody Malecki bowiem, mając w pamięci tradycję ojców, dał się ponieść wyobraźni i uwierzył Winklerowi, który był nie wiadomo kim i wziął się nie wiadomo skąd.

Ponoć prawdziwą przemianę przeszła Maria jako dziecko dziewięcioletnie, kiedy to ojciec powiadomił wszystkich, że na podwórzu kamienicy w Wilnie, gdzie właśnie bawili, robotnicy jedzą obiad. Tyle tylko, że trzej z nich to przebrani panicze, którzy poszli w lud, żeby poznać jego sprawy i zainspirować ludzi prostych różnymi ideami. Widok tych trzech chłopców udających robotników miał wstrząsnąć dziewięcioletnią Marią Paszkowską, która od tamtego czasu nie mogła już myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, by nieść ulgę ciężkiej doli robotnika. Co się z nimi stało, z tymi trzema? – zapyta ktoś ciekawy. No jak to co? Zostali rozpoznani, aresztowani i skazani na więzienie za działalność przeciwko samodzierżawiu. A kto ich wydał? Tego nie wiemy, ale opcje są dwie – albo sami robotnicy, którzy mieli ich dość ze względu na to, że byli konkurencją na niełatwym przecież rynku pracy, albo ojciec Marii Paszkowskiej, przestraszony tym, że tuż obok jak gdyby nigdy nic wywrotowcy jedzą zupę, co nie jest ani bezpieczne, ani ciekawe dla jego małych dzieci. Trop rosyjski w życiorysie tego ojca jest dość wyraźny, a na dodatek jeszcze w rodzinie Paszkowskich mamy pewnego kuzyna Marii, który ożenił się z Rosjanką i pozostał gdzieś, hen w głębi cesarstwa, nie przyznając się do polskiej rodziny. To ma znaczenie, choć Krzywicki nie zdradza jakie.

Popatrzmy teraz na motywacje, jakie wprost wyraża siostra Marii Paszkowskiej, która otwarcie i od razu, bez żadnych faz przejściowych sympatyzowała z socjalizmem; są one bowiem wspólne dla całego pokolenia:

 

Ha! Jaką drogą zapoznałam się z teorią socjalizmu? Był głód w sercu, w duszy…nastrój był już od dzieciństwa, a teoria potem przyszła, całą młodość szukałam tylko towarzystwa ludzi podejrzanych

 

Rozumiem oczywiście, że siostra Marii szukała towarzystwa ludzi podejrzanych w takim sensie, w jakim podejrzany był Romuald Traugutt, a nie w takim, w jakim podejrzany był Winkler. Tak się jednak złożyło nieszczęśliwie, że wszyscy ci wychowani w niedosycie emocji młodzi ludzie, wszyscy ci idealiści z dziurą w sercu, której nie sposób było załatać niczym, kiedy tylko wstępowali na ścieżkę czynu, nie spotykali tam nowego wcielenia powstańca z roku 1863, nie spotykali kawalerzysty w konfederatce, ale kogoś zgoła innego. Tym kimś był Winkler właśnie, młodzieniec o niezwykłej sile osobowości, pięknie ubrany, wymowny, dowcipny i pełen rozmaitych konceptów inspirujących tak żeńską, jak i męską młodzież. W dłoni miał ów kusiciel przezroczystą szklaną szpryckę, a w niej przelewał się gęsty, nieznanego pochodzenia, płyn. Motywacja zaś Winklera była zawsze prosta – ludzie idei są lepsi od darmozjadów bez sensu snujących się po ulicach i mogą więcej. A więc, zbłąkana duszo, wybór należy do ciebie – albo będziesz żyć jak zwierzę z wiecznie niezaspokojoną tęsknotą w sercu, albo zdobędziesz się na czyn wielki i jednokrotny. Twoja decyzja. Tak to właśnie było i taki charakter miało do samego końca. Winkler zaś, zawsze w ostatnim akcie znikał, po to, by odnaleźć się gdzieś w całkiem innym, niespodziewanym miejscu. Na przykład w Ameryce.

Pozostaje jeszcze jedno pytanie: dlaczego zajmujemy się Marią Paszkowską, nieszczęśliwą kobietą, która nie mogła ujawnić ani swoich afektów, ani prawdziwej natury? Otóż nie wiemy, co było tak naprawdę jej prawdziwą naturą, wiemy tylko tyle, że miała w późniejszym życiu wielki wpływ na los więzionych w X pawilonie rewolucjonistów; tam właśnie los zetknął ją z Józefem Piłsudskim. Jednak do rewolucji roku 1905 miała stosunek specyficzny. Mało w nim było entuzjazmu. Krzywicki szydzi z niej, że zachowywała się jak kura, która wychowała kaczęta. Te zaś, zamiast siedzieć z nią w kurniku i uprawiać konspirację, poszły nad staw, wskoczyły do wody i, nie zważając na stojących w szuwarach myśliwych i ich psy, kwaczą wesoło i pływają w kółko. Paszkowska odpowiedziała na to Krzywickiemu, że nie ma racji. Ci bowiem, którzy w dniach rewolucji ujawnili swoje nazwiska i pseudonimy, przemawiali na wiecach i rzucali bomby, nie byli według niej kaczętami. To były kuraki, którym się zdawało, że potrafią pływać. Ponoć Maria Paszkowska mówiła o tym ze łzami w oczach. Skąd wiedziała, jak to się wszystko skończy? I dlaczego nie przyłączyła się do rewolucjonistów, dlaczego pozostała na swoim miejscu i jakie relacje łączyły ją z żandarmami z X pawilonu? Nie ma szans, byśmy rozwiązali tę zagadkę, mogę jedynie opisać ten fenomen, co też się stanie w jednym z kolejnych rozdziałów.

 

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

  7 komentarzy do “Złota młodzież i feministki”

  1. Tak mi ulżyło, tfu ułożyło się w 3xK:
    Te babki feministki trafiały do Krzywickiego, matki feministki to trafiały do Kuronia a młodsze czyli córki feministki trafiły do Karonia 😉

  2. Do Karonia to bardziej te kuraki, co im się wydawało, że są kaczkami…

  3. Dzień dobry. Otóż przyznać się muszę, że przeczytałem tą książkę niemal nie odrywając się od niej i to nie raz. Każdy, kogo do dziś nogi pobolewają od stania niegdyś godzinami na szkolnych akademiach „ku czci” – oczywiście „Proletaryatu” i podobnych – powinien właściwie mieć ją stale przy sobie. Jak te papiery zastawne…

  4. Dawno temu kupilem , musze odswiezyc !

    Krynolina (od wł. crino – końskie włosie, lino – len) — sztywna spódnicasukniahalka w kształcie dzwonu modna w XIX wieku.

  5. Co do Ludwika Krzywickiego jest pan w stanie wydac jego pisma ?

  6. Niech pan zobaczy, co alfatool napisał na SN. Nikt tego dziś nie zrozumie

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.