Wyniki wyszukiwania : biskup stanisław

gru 262015
 

Powtórzmy jeszcze raz: cały istotny przekaz jest w sferze pop. Władza jest albo święta albo tajna, innej nie ma. Wojna propagandowa zaczyna się od podmiany symboli. A teraz do rzeczy.
Uważam, że Borys Akunin jest największym hochsztaplerem na rynku literackim. Jest oszustem aktywnym, opartym o władzę na kremlu, agresywnym i podstępnym. On się zdecydowanie różni od naszej krajowej czeredki, która składa się popychadeł, kretynów jawnych oraz lekko zmitygowanych kamerami, którzy podenerwowani jedynie co jakiś czas ujawniają jak wielki potencjał idiotyzmu w sobie noszą.
Przedwczoraj przeczytałem wywiad z tym Akuninem, który tu streszczę w kilku słowach. Borys Akunin, głosi pochwałę konwencji i w realizowaniu konwencji literackiej widzi misję. To jest baza, z której wyrastają jego kuglarskie sztuczki. Borys Akunin przyznaje, że konwencja oszczędza autorowi czasu i sprawia, że jest on łatwiej przyswajalny przez czytelnika. Ja wiem, że tak jest dlatego właśnie nie korzystam z konwencji tylko tworzę własne. Projekt „Baśń jak niedźwiedź” jest nową konwencją. Akunin zaś realizuje się w kryminałach i czytelnika, który te kryminały pochłania określa mianem „wytrawnego”. Chodzi o to, że ludzie przyzwyczajeni do łykania tych samych obłych sekwencji, łatwo mogą sobie przyswoić napisaną na chybcika książkę Akunina i ogłosić ją rzeczą wybitną. Demaskacje w tym wywiadzie idą dalej. Mówi nam Borys Akunin, że kryminał szwedzki nie sprzedaje się zupełnie w Rosji i to jest efekt tego, że w Rosji za dużo się dzieje, nikt nie może się więc przejmować tym szwindlem lansowanym jako skończona doskonałość. Otóż to jest jedynie pół prawdy. Kryminał szwedzki nie sprzedaje się w Rosji, bo on jest przeznaczony na rynek wewnętrzny, skandynawski, a także na rynki wyjałowione i bierne, takie jak nasz. Rosja zaś realizuje politykę imperialną, no, dziś może para-imperialną i kryminał jako gatunek jest jej do tego bardzo potrzebny. I z tej potrzeby właśnie powstał Borys Akunin – król rosyjskiej powieści stylizowanej. Jemu należy się więc miejsce na rynku wewnętrznym, a nie jakimś Szwedom.
Każdy kryminał, z obszaru tak zwanej klasyki jest elementem inwazji kulturowej. Akunin nie jest tu żadnym wyjątkiem. On tylko, jak głupek się do tego przyznaje. Mówi, że konwencja ułatwia mu pracę. Jasne, że ułatwia. Bierzemy Szerloka Holmsa, zamieniamy go na siostrę Pelagię, zamiast centrum Londynu opisujemy stary, pamiętający Iwana IV monastyr i sze kręci, jak mawiają wydawcy szwedzkich kryminałów. I tak można w nieskończoność. Jest tylko jeden problem, trzeba za to dostawać regularne wynagrodzenia z budżetu. Inaczej się nie da, bo każdy wolny, myślący i poważny autor porzyga się bez tego przy pisaniu tych rewelacji. Nie da rady dociągnąć do końca, a jeśli da, okaże się, że wyszła mu parodia, lepsza niż wszystkie Monthy Pytony razem wzięte.
Na koniec tego wywiadu Akunin zwierza się dziennikarzowi ze swojej miłości do Polski i Polaków, twierdzi też, że Rosjanie kochają Polskę i Polaków, bo kojarzyliśmy się im zawsze z wolnością i zachodem. Ileż razy jak to już słyszałem. A będzie ze czterdzieści. Jak widzę Rosjanina deklarującego miłość do Polski sięgam po szpadę, którą się się trochę nauczyłem posługiwać. Wsadźże więc Pan sobie swoją miłość szanowny panie Akunin w szwedzki kryminał i wyślij to ciupasem na Islandię, okay….
Na koniec jest najlepsze. Akunin mówi, że jest rozczarowany swoimi rodakami, którzy nie protestują przeciwko władzy (tej samej, co zapewnia Akuninowi pozycję na rynku, wysoką sprzedaż i sukces zagraniczny). I na to dziennikarz mówi, że w Polsce ludzie od miesiąca protestują przeciwko władzy. Akunin zaś odpowiada, że wie i że to jest właśnie w Polakach najcudowniejsze, ta odwaga i bezkompromisowość. W dwóch zdaniach, na oczach zdumionego czytelnika Kaczyński zostaje zrównany z Putinem, przez pismaka z WP oraz putinowskiego poputczika. I wszyscy klaszczą, bo są wszak wytrawnymi czytelnikami, rozpoznającymi kody kulturowe oraz konwencje literackie.
Ja wiem, że nikogo nie przekonam do swoich racji, ale mam nadzieję, że nie pojawi się tu nikt, kto będzie kwestionował moje prawo do ich wygłaszania. Jakiś obrońca szwedzkich kryminałów i klasycznych konwencji literackich na przykład. A zresztą, jak się pojawi, wyleci zaraz za drzwi.
Wczoraj toyah przesłał mi fragment wywiadu z Tomaszem Karolakiem, który ukazał się na łamach „Dużego formatu”. Ja się w najśmielszych snach nie spodziewałem, że gazownia zajmie się kiedykolwiek lansowanie parodystów. No, ale wyobraźnia ludzka jest ułomna i rzeczywistość potrafi zakpić z niej w sposób bardzo wyrafinowany. Oto Tomasz Karolak, człowiek wychowany w środowisku wojskowych służb specjalnych, pupil poprzedniej władzy, pobierający pieniądze z budżetu na działalność propagandową, którą realizował, a jakże w klasycznych, komediowych konwencjach teatralnych, pisze prace o św. Stanisławie. Nic nie zmyślam, sami możecie sprawdzić. Kolejny hochsztapler zabiera się za biskupa ze Szczepanowa i zaczyna łgać, łgać i jeszcze raz łgać gorzej niż Łysiak nawet.
Przypomnijmy więc jak to było po kolei. Atak na św. Stanisława rozpoczął się wraz z ustanowieniem w Polsce porządków oświeceniowych. Wcześniej święty nikomu nie przeszkadzał Czacki w liście o Adama Czartoryskiego napisał, że odkrył jakiś dokument, w którym są jawne dowody zdrady świętego. Nikt poza nim tego dokumentu nie widział, ale od tej chwili cała rzesza popularyzatorów historii, agentów, propagandystów realizujących się w klasycznych konwencjach literackich, zaczęła grzebać w żywocie świętego i za każdym razem wychodziło im to samo – zdrajca. Najwięcej na ten temat napisał profesor Wojciechowski, były powstaniec styczniowy przerobiony w austriackim więzieniu na cesarskiego propagandystę. – Łapaj złodzieja – do tego sprowadza się dysertacja Wojciechowskiego zatytułowana „Szklice z XI wieku”. Oto człowiek wynajęty przez Wiedeń do nadania polskiej historii odpowiedniej konwencji i wymiaru, zarzuca biskupowi Stanisławowi współpracę z cesarstwem. Ja się teraz nie będę odnosił do szczegółów tego wywodu, tym bardziej, że 7 stycznia u karmelitów we Wrocławiu mam poświęconą temu zagadnieniu pogadankę, pozostańmy stwierdzeniu faktu. Po Wojciechowskim byli inni, a prawdziwy wysyp paszkwili miał miejsce za komuny. To było jak rytualny pocałunek w sam środek du…py. Każdy, kto chciał zrobić karierę popularyzatora historii musiał napisać, że św. Stanisław to zdrajca. Napisał o tym Bunsch, napisał Łysiak i paru innych. Teraz do tego powracamy, bo stosowną dysertację smaży Karolak. On tego nie czyni sam. Bo wszyscy wiemy, że Karolak to bałwan. Jemu ktoś te koncepty podsuwa i go nakręca. Karolak nie dość, że pisze o biskupie ze Szczepanowa, to jeszcze opowiada, że św. Wojciech chciał się żenić, z jakąś panną w Prusach, ale mu odmówili, on się upierał i przez to zginął. To nie jest, powiadam, wymysł Karolaka, ktoś stoi tam i mu te rewelacje podsuwa. Ja nigdy nie słyszałem tej wersji żywota św. Wojciecha, ale jeśli ktoś ją zna, niech napisze skąd pochodzi.
Karolak wpisuje się w prowadzoną w Polsce walkę z Kościołem, mamy oto przed oczami kolejną jej odsłonę, kolejną próbę oderwania polskiej historii od Rzymu i przyklejenia jej do cesarstwa. Bo za tym stoją Niemcy, jak zwykle zresztą. Nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości. Jedyne co uderza w tej próbie, to fakt, że wybrali sobie do tego Karolaka. Oni chyba rzeczywiście uwierzyli w to, ze ten gość jest popularny, ma charyzmat i przez to znakomicie się nadaje do propagowania takich treści.
Karolaka można zlekceważyć, ale przypuszczam, że on będzie z tą swoją gawędą pompowany silnie przez najbliższe miesiące. Warto więc byśmy to obserwowali i wyciągali wnioski.
Konkluzja rozważań Karolaka dotyczących związków Kościoła z Polską jest następująca: musimy sobie jasno powiedzieć, że należymy do małego, podrzędnego narodu. Już Gombrowicz o tym pisał. Położeni jesteśmy bowiem między dwoma wielkimi narodami – Niemcami, a Rosją.
A co jeśli sobie tego nie powiemy? Druty, tortury, obozy, jak napisał poeta. Prawda? O to chodzi? I wysyłają z tym komunikatem durnia, bo na nikogo innego ich nie stać. Niestety będzie tak, że wiele osób mu uwierzy i posłucha co ten gość mówi. Będzie tak, bo cały istotny przekaz jest w sferze pop, a akademia z jej powagą i stuporem służy jedynie temu, by ludzie lepsi niż Karolak siedzieli cicho.
Jak wiecie jestem ostatnio aktywny na fejsbuku i twitterze. Wnioski z mojej tam obecności są ponure. Wszyscy wygodnie żyjący, korzystający z przywilejów i benefitów ludzie, chcą koniecznie dostać palmę męczeńską w związku z tym, że PiS doszedł do władzy. Z kolei „nasi”, komunikują się na tak prymitywnym poziomie, że patrząc na nich sam Karolak by się zawstydził. Tymczasem dopóki nie stworzymy obszaru, na którym będzie się odbywać komunikacja jawna, obszaru, do którego dostęp będzie miał każdy i każdy będzie mógł tam zdobyć pozycję. Obszaru gdzie memy i konwencje propagandowe będą rozbrajane od razu, tamci załatwią nas Akuninem i Karolakiem. A my będziemy mówić: no wiesz, ale to w końcu nie jest takie złe, proza, jak proza, przeczytałem z zainteresowaniem. Karolak zaś może mieć rację, w końcu już profesor Wojciechowski, w swoich szkicach z XI wieku pisał, że św. Stanisław to zdrajca.
Na Akunina szkoda słów. Jeśli idzie o biskupa Stanisława zawsze możemy popatrzeć na mapę. Ona nas nie okłamie. To Bolesław Krzywousty, dziedzic i spadkobierca swojego imiennika, który rozkazał zabić św. Stanisława, podzielił i unieważnił królestwo. I swoją misję przy okazji. Kościół zaś to królestwo odbudował i wzmocnił. To tyle, jeśli idzie o przewagę władzy świeckiej nad duchowną. Ta pierwsza jest jawną fikcją, zza jej pleców bowiem zawsze wygląda krzywa gęba władzy tajnej. To się nie zmienia nigdy.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

sie 172015
 

Jak wiecie w różnych miastach pojawiły się plakaty wyborcze Romana Giertycha, który lansuje się jako szef jakiegoś instytutu propaństwowego czy czegoś, ja nawet nie będę szukał pełnej nazwy tej firmy, wystarczy mi bowiem fakt, że ci co parę lat temu chcieli pana Romana wrzucić do jeziora, dziś pójdą grzecznie na niego głosować.
Żona pana Romana została właśnie przez Księdza Arcybiskupa Nycza mianowana adwokatem przy sądzie metropolitalnym w Warszawie. Oboje więc państwo Giertychowie wyglądać powinni pomnikowo, niczym uosobienie cnót i sukcesu. Dlaczego ich tak nie postrzegamy? Dlaczego widzimy ich przez cały czas inaczej i obraz ten nie chce zniknąć sprzed naszych oczu. Ja na przykład zapamiętałem żonę Romana Giertycha, w sytuacji, kiedy z rozwianym włosem, w jakiejś sukienczynie, tłumaczyła dziennikarce zawiłości politycznej postawy jej męża. Potem zaś zapamiętałem oboje jak wchodzili na jakąś imprezę dla gwiazd i wyglądali już jak para wyjęta wprost z serialu „Rewolwer i melonik”. Pani Giertychowa odziana była w coś, co zwykle określa się słowem „szałowe”, a mąż obejmował ją tak, jak to zwykle czynią mężczyźni chcący podkreślić silną więź seksualną z partnerką. Było to widok, nie powiem, ciekawy, ale też zastanawiający. Przecież Roman Giertych, kiedy był w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, uchodził za uosobienie konserwatyzmu, surowej pobożności i racji bezkompromisowych. Skąd ta zmiana? W dodatku tak demaskatorska. Nie będę tutaj tego dociekał. W mojej ocenie jednak chodzi o to, że co innego niż nam się zdaje kojarzone jest przez tę parę z powagą a co innego z szyderstwem. Mam wrażenie, że Roman Giertych szydził z nas wtedy kiedy był ministrem, a poważny jest w tych momentach kiedy demonstruje sexapeall swojej żony. Jakież pole do dociekań roztacza ta konstatacja….Może jednak warto sprawdzić czym zajmuje się ten cały instytut myśli państwowej, czy jak on się tam nazywa….
Jeśli idzie o mimikrę związaną z demonstrowaniem powagi, państwo Giertychowie nie są przykładem najlepszym. Oni, jak chcą być poważni to składają przeciwko swoim przeciwnikom pozew i sprawa idzie do sądu. I tak wszyscy dowiadują się, że żartów jednak nie ma. To co się pokazuje i mówi to jedno, a praktyka polityczna rodziny to drugie.
Jak wiemy w polityce rodzimej i naszej publicystyce, nie każdy jest w tak komfortowej sytuacji. Omawialiśmy tu niedawno sprawę stowarzyszenia, czy też bractwa pod wezwaniem św. Stanisława. Chodzi mi o tych ludzi, co sobie te dziwne herby wymyślili i ponadawali stopnie wojskowe czy też prawie wojskowe. To jest rzecz bardziej typowa dla rodzimych okoliczności. Żeby podkreślić powagę swoich zamierzeń trzeba wybrać na patrona świętego, najlepiej jednego z najważniejszych, potem zaś dokooptować do składu kilku biskupów i w zasadzie to wszystko. Takie są założenia, ale jak wiemy one się rzadko kończą sukcesem. Zamiast spodziewanej patyny i powagi na twarzach i w sercach pojawia się szyderstwo i szczera wesołość, dlaczego? Przecież tyle szczerych intencji tam się kłębi, one wprost kipią. A jakby tego było mało wydawane są książki po niesłychanie poważnymi i demaskatorskimi tytułami. Dlaczego nikt tego nie traktuje serio? Przyczyną jest z całą pewnością łatwa do wyguglania przeszłość niektórych członków tego bractwa, ale nie tylko. Chodzi też o instynkt, który podpowiada ludziom, że jak ktoś zasłania się świętymi, to raczej nie ma świętych intencji.
Żeby nikt mi nie zarzucił, że czepiam się tylko tych co deklarują poglądy bliskie Kościołowi, dorzucę tu kilka spostrzeżeń na temat mojego kolegi Michała, tego wiecie, co robił kampanię PO i trochę też kampanię prezydenta Komorowskiego. Wczoraj w portalu gazowni ukazał się z nim wywiad. Było to w zasadzie tłumaczenie się z porażki, ale jedna rzecz była tam ciekawa, po wyjaśnieniu, że cały ten reklamiarski profesjonalizm nie wart jest funta kłaków, bo wystarczy, że dwóch facetów wynajmie sobie reżysera i mogą zrobić to samo co profesjonalna agencja, Michał po raz kolejny ( dla mnie, bo ja to słyszałem mnóstwo razy z jego ust) scharakteryzował nieudacznika, który po pierwsze jest całkowitym zaprzeczeniem jego życiowej postawy, po drugie jest przezeń dziś kojarzony z PiS. Otóż wyborca PiS to przegrany wykolejeniec, który szuka ratunku w obietnicach bez pokrycia. Ja już pisałem, że wśród ludzi gromadzących się na tym blogu nie ma ani przegranych, ani wykolejeńców, przeciwnie, większość z tych co tu przychodzą to osoby sytuowane o niebo lepiej niż art directorzy z sieciowych agencji. No, ale to nie ma znaczenia, bo dla Michała poważny jest Sławek Nowak, a niepoważny Andrzej Duda. To jest rzecz nie do przewalczenia. I niczego nie zmienia tutaj fakt, że Michał fotografuje się w różnych szyderczych pozach i umieszcza te zdjęcia w sieci. Ma grube okulary i głupią czapkę na głowie, albo skarpety nałożone na uszy, albo coś innego. To nie odejmuje mu powagi w ocenie środowiska i jego własnej, bo to jest konwencja, która potwierdza jego profesjonalizm. Zauważcie, że te kretyńskie zdjęcia potwierdzają ten profesjonalizm nawet wtedy kiedy on sam, żywym słowem mu zaprzecza, w przytomności dziennikarza do tego. Płynąć mogą z tego same poważne wnioski, tym poważniejsze, że sam Michał mówi iż z pewnymi sprawami idzie się do ludzi zaufanych. No więc tak, facet ze skarpetami na uszach, który przegrał kampanię w sposób, jak sam przyznaje głupi, nadal jest zaufanym człowiekiem Tuska i Schetyny. Tak tam jest napisane. Co to może oznaczać? Tyle tylko, że i ta kampania i ten facet mają inną funkcję niż deklarowana. Nie może być inaczej. Zdanie zmienię dopiero jak Michała zwolnią z tych przygnębiających obowiązków, czyli jak zostanie on odsunięty od jesiennej kampanii PO.
Teraz kolej na „naszych”. Omawialiśmy wczoraj stosunek dziennikarzy prawicowych do prezydenta Andrzeja Dudy. Chodzi o to, że oni chcą uczynić zeń ofiarę, ale taką nie do końca, chcą żeby się nad nim znęcano, ale żeby on jednak w końcu zwyciężył. Jest jednak pewien ważny warunek, sukces powinien nastąpić wtedy kiedy oni sprzedadzą kilka dużych nakładów, wylansowanych na tym właśnie, papierowym męczeństwie Andrzeja Dudy. Można w tym momencie użyć oczywiście określenia „zachowania infantylne”, albo wręcz „zachowania patologiczne”, ale i tak nie będzie to adekwatne. Taki bowiem sposób lansu zdradza, że ci co go forsują są bardzo przestraszeni i nie mają pomysłu na przyszłość. Nie może być inaczej. Gdyby mieli zaplanowali, by po prostu numer swojego tygodnika, tak jak to czynią profesjonaliści, czyli nie zwracając uwagi na trendy i nikogo, ani niczego nie naśladując, a jeśli już to sprawy i formaty atrakcyjne, ale dawno zapomniane. U „naszych” tego nie widać, nie widać nawet chęci by coś takiego zrobić, jest za to szczera wiara i szczery, wsiowy spryt, że jak pokażemy Dudę tak jak Kaczyńskiego, to nakład się sprzeda.
Mam dla braci Karnowskich dobrą radę. Jak już Michała Nowosielskiego wyrzucą z roboty przy kampanii PO, powinni go wziąć do siebie. On in na dzień dobry odstąpi im za niewielką opłatą swoje zdjęcie, to wiecie ze skarpetami na uszach. Oni je powinni dać wtedy na okładkę i podpisać: Żona Romana Giertycha w episkopacie! No i wtedy dopiero by się zaczęło. Dopiero by się zrobiło poważnie. Nie byłoby mowy o żadnych szyderstwach, nie dość, że Roman Giertych złożyłby pozew, to jeszcze nakład sprzedałby się sam z siebie, bo zanim ludziska zorientowaliby się, kim jest ten gość w okularach co sobie skarpety na uszy włożył, ręka sama wpełzła by do kieszeni, po te 5,99 zł. Sprzedaż gwarantowana, promocja w sądzie też, czegóż chcieć więcej? Pamiętajcie jednak panowie (to do Karnowskich) nie oferujcie mu niczego zanim go z tej kampanii nie wywalą.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy i do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie. Przypominam, że 4 września o 17 w domy kultury w Piastowie odbędzie się mój wieczór autorski. Będę opowiadał o związkach poezji i literatury pięknej z przemysłem, wydobyciem i generalnie z historią gospodarczą. Po wieczorku organizatorzy będą jeszcze czytać wiersze, bo taka jest tam praktyka, o czym lojalnie uprzedzam. W dniach 19-20 września można mnie będzie spotkać na jarmarku franciszkańskim w Opolu, będziemy mieli tam wraz z Toyahem dwa wieczory autorskie, jeden w Kiekrzu, a drugi w Opolu.

sie 112015
 

Jak wiemy niepoprawność polityczna w Polsce na dwa ważne aspekty. Pierwszy aspekt dotyczy sprzedaży, a drugi Żydów. Kiedy się je połączy w jedno wyjdzie z tego Leszek Bubel obstawiający niszowe segmenty rynku, gdzie gromadzą się ludzie rozczarowani absolutnie wszystkim i szukający prostych recept. Od dłuższego już czasu, myślę, że może nawet od samego początku tak zwanej transformacji ta cała niepoprawność polityczna jest po prostu pułapką. Ludzie wpadają w nią łatwo, bo rynek treści jest tak sformatowany, że w zasadzie nie można się ustrzec przed taką przygodą. Jeśli dołożymy do tego presję towarzyską, chęć zdobycia poklasku i sławy wtedy mamy już komplet. Mamy klatkę, do której dobrowolnie wchodzą ludzie, którzy, przy odrobinie wysiłku mogliby może coś zrobić ze sobą i otoczeniem, ale mają niestety za słaby charakter, albo są po prostu dręczeni obsesjami. Wśród tych obsesji na pierwszy plan wysuwa się zwykle chęć zarobienia paru groszy na opisywaniu brudnych czynów światowego żydostwa.
Światowe żydostwo przygląda się tym poczynaniom z życzliwym zainteresowaniem i ojcowskim ciepłem w oczach, do czasu do czasu wysyłając na łamy gazowni czy innego periodyku jakiegoś młodego pistoleta, by zawrzał świętym oburzeniem na tradycyjny polski antysemityzm. Nie są to częste wypadki, albowiem utrzymywanie w narodzie zabobonnego lęku przed światowym, albo tylko rodzimym żydowstwem, jest pożyteczną i celową misją. Nikt więc nie zamierza w sposób poważny przeszkadzać takim wypadkom i publikacjom. Nie są one groźne, mają za to wbudowany pewien ważny mechanizm – są autodemaskatorskie i łatwe do wykorzystania. Uczestnicy zaś tych zabaw, nie chcą widzieć tego mechanizmu i we wciąż nowych odsłonach tej misji liczą, że tym razem to już na pewno uda im się zrobić karierę polityczną. Tym razem już z całą pewnością uda im się zdemaskować Żydów, a cały naród, przeczytawszy prawdę ruszy ławą do urn, by głosować właściwie.
Co bardziej przytomni z uczestników tej zabawy zatrzymują się w pół drogi, widząc, że zbyt wiele osób za nimi nie biegnie, myślą sobie wtedy, że z tymi wyborami to jednak skucha, ale może choć parę złotych uda się zarobić, albo urządzić jakąś promocję i sprzedaż. Można oczywiście tulić w sercu takie nadzieje, ale moim zdaniem są one kwintesencją myślenia życzeniowego.
Żeby zilustrować rzecz przykładem posłużę się linkiem, który ktoś wczoraj zamieścił w jednym z komentarzy http://www.sstanislaus.pl/pl/index.php?id=18 To jest strona bractwa św. Stanisława, strona samych szczerych patriotów, którzy chcą zdemaskować wrogów Polski. Wśród nich znajdujemy Ryszarda Filipskiego, jego żonę Lusię Ogińską, a także dwóch biskupów: Stanisława Wielgusa i Bolesława Pylaka. Pan Filipski reklamuje przy okazji swoją antyniemiecką książkę pod tytułem „Krajobraz po Grunwaldzie”. Pan Siwak również promuje swoje publikacje. I ja jestem pełen podziwu dla determinacji tych ludzi, ale wiem też, że ich misja, bez względu na to ilu emerytowanych generałów i admirałów przyciągną do siebie, ilu biskupów rezydentów i patriotycznych poetów przyprowadzą na nic się to nie zda.
Gdybyśmy chcieli określić precyzyjnie jaki jest cel istnienia takich stowarzyszeń, wypadałoby stwierdzić, że to jest pewien rodzaj złudzenia. Ludzie na solidnych związkowych i resortowych emeryturach, plus kilku hierarchów aranżują bunt antysystemowy z Żydem i Niemcem w tle. Nie chciałbym rozczarowywać uczestników tego ruchu, ale myślę, że poza ściśle wyselekcjonowaną publicznością nikogo tam nie przyciągną, a nawet jeśli, to po to jedynie, by go rozczarować. Widzimy bowiem gołym okiem, że jest to armia samych generałów, którzy marzą o tym by prowadzić szarżę na przeważające siły wroga. W dodatku szarżę zwycięską.
Nie pomylę się wielę, jeśli napiszę, że tego rodzaju organizajce to jest po prostu format narzucany różnym środowiskom przez wielkich rynkowych graczy, którzy pozycjonują treści jakie mają być dystrybuowane do serc i głów publiczności. Rzecz jasna sami uczestnicy tego nie dostrzegają, bo są przekonani o swojej całkowitej i bezwzględnej samodzielności. Wystarczy popatrzeć na te mundury i dystynkcje, na te miny zadzierżyste, toż to wręcz panakmicicowa kompania, jakżesz ich o niesamodzielność pomawiać? No, jakoś tak mi wyszło, wybaczcie. Może przez tę książkę Filipskiego, który nie wie jak sądzę, że w rok po Grunwaldzie, Krzyżacy najspokojniej w świecie postawili na polu bitwy kaplicę poświęcoą Ulrichowi von Jungingen.
Żeby nie być posądzonym o niechęć do jednego tylko środowiska, napiszę teraz coś, co wywoła inne posądzenia, o inną niechęć. Oto od jakiegoś czasu obserwuję ukradkiem poczynania Wojciecha Reszczyńskiego, dawnej gwiazdy Teleexpressu. Pan Wojciech próbuje, bezskutecznie moim zdaniem, powiedzieć nam coś interesującego i tym samym przedłużyć swój publicystyczny żywot na łamach periodyków takich jak „Nasz dziennik”. Jeśli mógłbym coś doradzić temu najsławniejszemu i najbardziej niepokornemu z niepokornych dziennikarzy powiedziałbym mu, żeby zdobył się na jedną choćby samodzielną myśl. Żeby się nie podpierał Konecznym czy też innymi całkiem zgranymi kartami i przetartymi kalkami. Uśmiechniecie się po nosem zapewne na takie dictum. On tego nigdy nie zrobi, bo standardy samodzielności i aktywności twórczej w środowisku pana Reszczyńskiego są tak skonstruowane, że w zasadzie o żadnej samodzielności nie ma mowy. Jest tylko wzniosła rekapitulacja jest powiedział czcigodny Jorge w powieści „Imię róży”. A skoro tak, to mamy potwierdzenie, żywe i naoczne, poprzednich twierdzeń zawartych w tym felietonie. Ktoś im ten schemat, ten bunt i to polskie szaleństwo, tę odwagę i sznyt, ten mars i charme narzuca. Jakiś diabeł gra tam do tańca, a im nawet do głowy nie przyjdzie, że mogliby mu połamać skrzypki. – Czyżby światowe żydostwo – zakrzykną niektórzy miłośnicy łatwych demaskacji. No nie wiem. Obstawiałbym raczej Niemców. Oni bowiem są najszczerzej zainteresowani rozprzestrzenianiem się romantycznego, polskiego patriotyzmu. Żeby już za bardzo nie szydzić, powiem wprost, że nie ma to żadnego znaczenia. Nie ma znaczenia kto formatuje rynek treści. Chodzi o to, byśmy produkowali własny, niezależny przekaz i nie dali się wciągać w idiotyczne pułapki. Dlatego jeszcze raz powtórzę – nie papugujcie, nie powtarzajcie treści gdzieś tam zasłyszanych i już przemielonych. – A co robić – spyta bezradny uczestnik dyskursu publicznego. Odpowiedź jest bardzo prosta – zająć się studiowaniem brytyjskich źródeł dotyczących historii Polski i historii Rosji, najlepiej tych niedostępnych w naszym języku i gdzieś tam poukrywanych. Przecież ani gazownia, ani uniwserystet, ani tym bardziej środowiska patriotyczne takie jak bractwo św. Stanisława, nastawione na natychmiastowy sukces i sławę nieprzebrzmiałą tego nie zrobią. To jest poza formatem, a więc w ocenie ich wszystkich nie rokuje, ani na zysk, ani na sukces wyborczy, ani na sławę.
Na koniec anegdota. Mam nadzieję, że dobrze ją powtórzę, bo pamiętam ją z dawnych bardzo czasów. Malarz Paolo Ucello zasłynął z tego, że perspektywa w jego dziełach była wykreślona perfekcyjnie. Wszystko tam grało i dawało fantastyczny efekt. Poza tym, rzecz jasna (i to widzi każdy), że postaci są tam drewniane, efekt ruchu fałszywy, a całość wygląda jak rysunek 12 letniego chłopca, który odkrył dla siebie tylko prawidła rysunku. I było ponoć tak, że do tego Ucello przyszedł Rafael, facet który malował piękne obrazy, pełne natchnionych postaci, które z punktu widzenia poprawności fizykalnej były całkiem do kitu. Takie na przykład tondo Doni, przecież nawet Matka Boża się tak nie wykręci do tyłu, że Jezusa małego podać św. Józfowi. To jest niemożliwe, kręgosłup by jej pękł. Popatrzył Rafael na swojego kolegę Paola Ucello, na te jego precyzyjne wykresy i rzekł: Paolo, Paolo, rzeczy, które robisz przydadzą się tylko ludziom, którzy wykonują intarsje. I tak się stało. A przypominam, że był Paolo Ucello w XV wiecznym malarstwie prawdziwym zjawiskiem, był niepoprawnym rewolucjonistą z prawdziwego zdarzenia, był odkrywcą prawd ukrytych i nowych znaczeń. I proszę jak to się skończyło. A ci nasi nawet na intarsje nie mają szans, bo wszak nie robią w materii, ale w słowie, a tam ważny jest nie efekt, ale ocena. Oni więc – jeśli decydują się na tę działalność – muszą chyba wiedzieć kto ocenia. Inaczej chyba nie zaczynaliby tej swojej misji. A Wy jak myślicie?

Wracam dziś do domu, ładowanie akumulatora jest słabe – 13,6 – 13,8 V. Po oczyszczeniu alternatora trochę się poprawiło, ale to ciągle nie to. No i dalej nie wiemy gdzie jest regulator napięcia. Akumulator jest nowy, może dojedziemy. Przed nami 475 kilometrów.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy i do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie.

sty 282015
 

Na przykładzie pochodzącym sprzed ponad stu lat pokazaliśmy tu wczoraj jak wygląda manipulowanie opinią katolików, którzy słabo interesują się światem zewnętrznym, bo zajmuje ich jedynie życie duchowe, kojarzone z uczestnictwem w nabożeństwach i przystępowaniem do sakramentów. To jest oczywiście najważniejsze i ja tu nie wysuwam do nikogo pretensji. Chcę tylko pokazać, jak łatwo jest wmanipulować szczerą intencję w intencję o wektorze przeciwnym, a przecież Jezus Chrystus powiedział: bądźcie łagodni jak gołębie i przebiegli jak węże. Nie powiedział: bądźcie łagodni jak gołębie i głupi jak gołębie. Niczego takiego w piśmie nie ma, czy ja się może mylę? Od słowa communio, jak mi się zdaje, ale niech się wypowiedzą językoznawcy (chyba odblokuję tygrysa) pochodzi słowo komunikacja i ono jest z duchowością nierozerwalnie związane. No więc duchowość nawet jeśli nie jest z komunikacją tożsama, to łączy się z nią ściśle. Komunikujmy się więc do jasnej cholery, bo od tego nasze życie robi się bogatsze i pełniejsze.
Polityka wobec Kościoła – cbdo (co było do okazania) wczoraj – polega na tym, by jedna głowa potwora składała papieżowi i hierarchii propozycje porozumienia, druga ziała ogniem paląc wszystko dookoła, a trzecia podgryzała krzesełko, na którym w czasie owej mediacyjnej komunikacji Ojciec Święty przysiadł. I tak się właśnie zachowywała III republika przez I wojną światową. Kurcze, że też nigdy nie będzie sytuacji odwrotnej, że też nigdy nie będziemy omawiać polityki jakiejś I republiki przez III wojną światową. No, ale do rzeczy. Politycy zwani masonami, najpierw złożyli Papieżowi propozycję ugody, potem wmontowali Kościół francuski w prowokację, a następnie oskarżyli katolików o antysemityzm posługując się jak młotkiem, opłaconym przez Londyn propagandystą nazwiskiem Drumont, a na koniec zerwali konkordat. Później z Luwru wyniesiono Giocondę, która znalazła się dopiero po trzech latach. No, a na koniec tego nieprawdopodobnego ciągu zdarzeń wybuchła wojna, po której Francja stała się najbardziej pacyfistycznym krajem na świecie. Dzisiaj zaś wszystkie te wydarzenia określa się zbiorową nazwą „afera Dreyfusa”, co nie jest ani precyzyjne, ani pełne, ani nie zbliża nas o milimetr do prawdy. Afera owa służy właśnie do tego, byśmy się trzymali jak najdalej od spraw, które się pod nią kryją. I dlatego właśnie kinematografie muszą produkować coraz to nowe filmy na temat tej afery. Nie wiem ile ich było na zachodzie. Na pewno powstanie taki film w Polsce i antysemityzm katolików będzie, jak sądzę koniem pociągowym tej fabuły.
Podobnie jest z dziełami innych segmentów rynku idei, na przykład z książkami. Wczoraj nieoceniony pink panther zasugerował jaki jest cel lansowania irlandzkiego polityka nazwiskiem de Valera. Oto zbliża setna rocznika Powstania Wielkanocnego i trzeba się jakoś przygotować, trzeba zasłonić te trupy, które tam leżą pod ścianą, tego rozstrzelanego Pearse’a, Plunketa i innych. Trzeba koniecznie zasłonić trupa Collinsa, który był przecież adiutantem de Valery i wiedział o nim wszystko. No, ale zginął, panie kochany, zginął. De Valera zaś przeżył i będzie teraz żył w zbiorowej pamięci przez sto następnych lat. Do tego służą właśnie książki i filmy propagandowe pisane z tak zwanym „szalonym entuzjazmem”. Trzymajmy się z daleka od szalonego entuzjazmu to może nic nas nie opryska.
No, ale wracajmy do prasy katolickiej, która uprawia rodzaj komunikacji z czytelnikiem, który można śmiało nazwać swoistym. Ja podczytuję tę prasę z rzadka, żeby się nie denerwować, ale uwagę mam zawsze jedną: dlaczego z tych łam musi zawsze bić taki szczery entuzjazm zadowolonego z siebie durnia? Czy ktoś może mi to wyjaśnić? I nie mówię tu o nieukazujących się już „Zeszytach karmelitańskich”, które były pismem dyskretnym i poważnym, ale o tych wszystkich periodykach robionych według sprawdzonych wzorów mainstreamu. Ostatnim, o ile pamiętam przełomem ideologicznym, jaki dał się zauważyć w prasie katolickiej, było odkrycie, że elity polityczne Polski, wyrosłe z tradycji okrągłego stołu nie mówią nam całej prawdy. Czy się mylę? To była ostatnia demaskacja dotycząca doczesności, jaką zaprezentowali nam redaktorzy pism katolickich na swoich łamach. No może jeszcze próba wylansowania pokolenia JP II, która zakończyła się wstydliwą porażką.
No, ale przejdźmy do sedna czyli do sprawy arcybiskupa Wielgusa, która budziła i budzi nadal liczne kontrowersje. Ja w czasach tej afery ani myślałem o tym, że będę kiedyś prowadził bloga. Nie miałem jednak za grosz zaufania do ludzi, którzy występowali w obronie czystości doktryny i czystości samego arcybiskupa pisząc, że powinien ustąpić, bo kapował. Ludzie ci, to przecież znani prawicowi i katoliccy dziennikarze, oni trwają do dziś na posterunkach i do dziś piszą o sprawach ważnych dla każdego katolika. I nie można im słowa powiedzieć, bo zaraz usłyszymy przypowieść o źdźble i belce w oku. No, ale może jednak spróbujmy, bo ich funkcja jest w naszym życiu szalenie istotna. Tak istotna jak funkcja dziennika „La Croix” w czasach afery Dreyfusa, pisma otwarcie antysemickiego, które po stu latach tak się ucywilizowało, że doszło w końcu do gloryfikacji Adama Michnika.
Panowie Sakiewicz, Terlikowski i reszta ocalili diecezję warszawską, a może i cały polski Kościół przed rządami donosiciela i dzięki temu głową tegoż Kościoła mógł zostać arcybiskup Kowalczyk, który na samym początku powiedział, że nie będzie „ojcem ojczyzny” (czy jakoś podobnie). Wcześniej zaś, w czasie trwania tej całej afery zachowywał się dwuznacznie, jak nam pisze autor książki o tamtych wypadkach Sebastian Karczewski Początkowo żaden z głosów krytycznych wobec ich postawy nie przedostawał się do obiegu publicznego, bo (o ile pamiętam) nie było jeszcze blogów. No, a i później ludzie podzielili się na dwie grupy, jedni za Wielgusem, inni przeciw i nie było mowy, żeby skłonić kogoś do innego spojrzenia na te kwestie. No, a przecież można. I nie dotyczy to bynajmniej tych, którzy trzymają stronę dziennikarzy niszczących arcybiskupa. Dotyczy tych drugich, tych, którzy arcybiskupa bronili. O ile mnie pamięć nie myli, Stanisław Wielgus pewnym momencie udzielił wywiadu Adamowi Michnikowi. Ja oczywiście wiem, że był to gest rozpaczy, bo tak mi to tłumaczono, ale to jest dokładnie tak, jakby arcybiskup Paryża próbował komunikować się z katolikami francuskimi, ze szczególnym wskazaniem na wychowanych w jezuickich szkołach oficerów, poprzez wywiad z naczelnym pisma „La Croix”. Sebastian Karczewski w swojej książce podkreśla fatalną rolę, jaką w tej sprawie odegrał Lech Kaczyński, który po ogłoszeniu rezygnacji biskupa klaskał w katedrze i wszyscy to widzieli. Zarzuty przeciwko biskupowi Wielgusowi formułowali zaś, o czym Karczewski pisze wprost, masoni. To zupełnie jak z III republiką, tam też rządzili masoni, a prześladowani przez nich katolicy chronić się musieli pod dobrymi skrzydłami arcybiskupa Canterbury. Spod czyich skrzydeł wygląda Karczewski nie wiem, ale jeśli Stanisław Wielgus poszedł gadać z Michnikiem, to zarzuty przeciwko masonom nieco bledną. Cała zaś sprawa ustawia się na innej zupełnie płaszczyźnie, której póki co rozpoznać nie potrafimy. Opozycja: szczerzy katolicy z „Naszego dziennika” kontra fałszywi katolicy zindoktrynowani przez masonerię jest opozycją fałszywą, podaną do wierzenia ludziom, którzy chcą być łagodni jak gołębie i głupi jak gołębie. Ja tego nie kupuję.

31 stycznia mam spotkanie z czytelnikami w moim rodzinnym mieście, w Dęblinie, w domu kultury, który teraz jest w budynku dawnej przystani nad Wisłą, tuż przy moście drogowym. Początek o godzinie 16.00. 19 lutego zaś o 17 albo o 18 odbędzie się spotkanie w Gdańsku, w bibliotece, tak jak w zeszłym roku, w tym całym centrum handlowym, jakże się ono nazywa….Manhattan chyba…Zapraszam wszystkich serdecznie. 7 marca zaś odbędzie się spotkanie ze mną w Warszawie poświęcone ostatniej Baśni jak niedźwiedź, czyli baśni czeskiej. 7 marca, sobota, godzina 17. 12 marca zaś mamy z Toyahem spotkanie w Opolu, na uniwersytecie. Początek o godzinie 18.00

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl Mamy tam cały festiwal promocji. „Dzieci peerelu”, „Nigdy nie oszczędzaj na jasnowidzu” oraz „Dom z mchu i paproci” sprzedajemy po 10 złotych plus koszta przesyłki. „Najlepsze kawałki” oraz 2 i 3 numer Szkoły nawigatorów sprzedajemy po 15 złotych plus koszta przesyłki. Zapraszam także do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.

Ponieważ wielkimi krokami zbliża się moment wydania pierwszego w nowej edycji tomu „Baśni jak niedźwiedź”, który będzie miał, według życzenia czytelników twardą oprawę, oraz zawierał będzie dziesięć barwnych ilustracji, zamieszczam oto krótki trailer zapowiadający to wydarzenie. Przygotował go oczywiście Tomek Bereźnicki. On także jest autorem ilustracji.

Wrzucajcie go, proszę gdzie tylko możecie.

sty 052015
 

Największy obraz Jana Matejki to wcale nie „Bitwa pod Grunwaldem” ale coś zupełnie innego. Płótno przedstawia Joannę D’Arc wjeżdżającą do Reims. Matejko skończył je w roku 1886 i było ono pomyślane jako kolejny obraz budzący ducha narodu. Oto plebejska bohaterka wjeżdża do miasta wyzwolonego od wrogów. Nikt jednak w roku 1886 nie skojarzył Joanny z potrzebą odwojowania Polski i udziałem ludu w tym odwojowaniu. Tak zwani życzliwi odradzali Matejce malowanie kolejnych płócien, gdzie temat byłby daleki od lokalnych, polskich spraw, Stanisław Witkiewicz mądrzył się jak zwykle wytykając autorowi błędy perspektywiczne, zbyt płytki plan i inne rzeczy, które według niego stanowiły o istocie malarstwa. Można rzec, że Joanna została przyjęta z zawstydzeniem. Patrioci jej nie chcieli, bo im się marzył Kościuszko pod Racławicami, którego Matejko namalował w następnym roku, a moderniści w ogóle nie rozumieli o co chodzi, bo chcieli robić kariery teoretyzując lub malując fioletowe jabłka na pomarańczowym talerzu.
Obraz pojechał rzecz jasna na wystawę do Francji, tam został niezauważony, co było raczej oczywiste, ale Matejko się tym nie przejął. Przejęli się za to inni, głównie ci, którym zależało na wprowadzeniu sztuki polskiej na salony. Tak się wtedy mówiło. W rzeczywistości chodziło o wypromowanie jej na jedynym wówczas dynamicznym i głębokim rynku, czyli rynku francuskim. Matejko w tym przeszkadzał, a wielu twierdziło, że wręcz kompromitował polską sztukę. A więcej nawet, on chciał te swoje ramoty darowywać politykom, bo mu się zdawało, że w ten sposób walczy o sprawę polską. Można się dziś z tego śmiać, ale co niby miał robić w XIX wieku malarz historyczny? W dodatku tej klasy i tej pasji co Matejko?
Joannę miała stać się własnością narodu polskiego, a naród ten miał podarować obraz ówczesnemu premierowi Francji. To nie był najszczęśliwszy pomysł, bo właśnie trwał nad Sekwaną spór o to komu należy się Joanna, czy jest ona własnością Kościoła i tak zwanych nacjonalistów, czy może własnością wszystkich Francuzów, w tym socjalistów i masonów. Na domiar złego premierem był wówczas ten pan, który zaczął inwestować w Kanał Panamski. Jego kwestia Joanny obchodziła niewiele lub wcale. No, ale tego Matejko nie mógł wiedzieć. Spór o Joannę był poważny, bo chodziło o to jak będzie ustawiona zwrotnica państwowej i narodowej propagandy, czyli w którą stronę skierowane zostaną budżety. Socjaliści wymyślili, że Joanna jest bohaterką ludową, Francuzką, która została – za swoją patriotyczną postawę – spalona na stosie nie przez Anglików bynajmniej, ale przez przedstawicieli Kościoła Katolickiego. Na taki rozwój narracji nie mogli, rzecz jasna, pozwolić kardynałowie i biskupi francuscy, nie chciał tego również papież. W trwającym od roku 1869 procesie beatyfikacyjnym górę wziął Kościół i pewnego dnia papież powiedział: Joanna należy do nas. I tak zostało. Na szczęście dla nas wszystkich, bo strach pomyśleć co propaganda III republiki zrobiłaby z Joanny.
Jan Matejko nie był raczej świadom tych zawiłości promocyjno-budżetowych, on raczej w swojej prostoduszności chciał zrobić coś dobrego. O szczerości jego intencji świadczyć może fakt, że jakiś czas po wystawieniu Joanny miał zamiar podarować „Wernyhorę” Gladstone’owi, premierowi Wielkiej Brytanii. Zdawało mu się bowiem, że ten w jakimś przemówieniu nawiązuje do sytuacji Polski i wieszczy jej wielką przyszłość, jak Wernyhora zupełnie. Podobnie jak w przypadku Joanny powstrzymano mistrza od tego gestu. Gdyby doszło do takiego eventu, byłoby to niezłe qui pro quo. Stary oszust Gladstone i „Wernyhora” w jego rękach. No i ten uśmiech na twarzy pana premiera….
No, a co z III republiką? W roku 1886 wystawa paryska pełna była dzieł akademików, choć było już dawno po wystąpieniu impresjonistów, a Manet namalował już portret najważniejszego polityka epoki – Georgesa Clemenceau. Ludzie ci (akademicy i politycy) robili znacznie gorsze rzeczy niż Matejko, ale promowano ich. Za to wszystko, mniej więcej, co Witkiewicz zarzucał Matejce. To byli artyści poprawni warsztatowo, ale nie wolni od błędów perspektywicznych, zbyt płytkich planów i takich tam dyrdymałów. Wyżywali się jednak w nie takich jak trzeba tematach. Nikt we Francji nie myślał serio o jakichś rewolucjach w sztuce, poza może wspomnianym tu Clemenceau, który umawiał się na niezobowiązujące pogawędki z Monetem. Tylko głupiemu Witkiewiczowi zdawało się, że odkrył co jest w sztuce najważniejsze i bazując na swoim odkryciu czynił Matejce wymówki.
We Francji promowano w tym czasie rzeźbiarza nazwiskiem Fremiet, autora licznych pomników, w tym paryskiego pomnika Joanny. Miał on opinię realisty, a do jego najbardziej spektakularnych dzieł należy rzeźba wyobrażająca goryla porywającego kobietę. Goryl porywający kobietę?!!!!! To właśnie było w owym czasie nazywane realizmem. Chodzi rzec jasna o poprawne przestawienie postaci, o ile goryla można nazwać postacią, a nie o fakt czy małpa może czy nie może porwać kobietę, w dodatku białą, wypielęgnowaną i czystą. Wygląda to tak, jakby goryl wtargnął do spa, wyciągnął stamtąd Dodę i nie zważając na protestującego Radka Majdana pognał z nią ulicą gdzieś w nieznane. Prawdziwy realizm.
O co mi właściwie chodzi? Mamy oto szereg intencji i szereg znaczeń. Mamy czystą jak łza intencję Matejki i jego potężną osobowość, która nic sobie nie robi z krytyki. Mamy oszalałego Witkiewicza, który miast pilnować swojego zwariowanego syńcia Stasia, wyżywa się w aspiracyjnych, nie mających pokrycia w faktach recenzjach wielkich obrazów. No i mamy Francję, która rzekomo idzie w awangardzie postępu. W tejże Francji lewicowi politycy stają na uszach, żeby zawłaszczyć dla siebie najważniejszy, bynajmniej nie awangardowy, ale historyczny i religijny symbol, malarze i rzeźbiarze realizują poprawne akademickie dzieła, a deputowany Clemenceau koleguje się z umazanym farbą Monetem i myśli o tym, jaki by tu kształt nadać propagandzie państwowej w nadchodzących dekadach, skoro się już z tą Joanną nie udało. Zanim rynek dzieł sztuki, w formach do których wzdychał Witkiewicz rozkręcił się na dobre, zanim postęp zwyciężył, doszło do czegoś jeszcze, czegoś niesłychanie ważnego. Wybuchła mianowicie sprawa Dreyfusa, dzięki niej do polityki powrócili ci wszyscy, których wypchnęła z niej afera panamska. Między innymi wymieniony tu Clemenceau. Afera Dreyfusa, która raz na zawsze położyła kres marzeniom o tym, by republika pogodziła się z Kościołem. Oto bowiem zwolennicy posadzenie Dreyfusa do więzienia spotykali się pod pomnikiem Joanny autorstwa pana, co wyrzeźbił goryla z Dodą pod pachą. Stamtąd wyruszali na miasto wołając, że zdrajca powinien zostać ukarany. I nic już nie mogło być takie jak dawniej.
Jak pamiętacie Dreyfusowi nic się w końcu nie stało, a jego oskarżyciele poumierali wszyscy jak jeden w zagadkowych okolicznościach. Trudno więc nie zapytać, kto w państwie tak pełnym agentów i prowokatorów jak III republika organizował te wiece pod Joanną? I czy czasem nie powinny się one odbywać pod gorylem? Ja na te pytania dziś nie odpowiem. Mogę jedynie zdradzić, co się stało z obrazem Jana Matejki zatytułowanym „Joanna D’Arc wjeżdża do Reims”. Otóż kupił go Edward hrabia Raczyński. Dlaczego to zrobił? Bo uważał, że dzieło jest warte dużych pieniędzy. I nic go nie obchodziły, wyobraźcie sobie, opinie Stanisława Witkiewicza. Obraz ten można dziś oglądać w galerii w Rogalinie, do czego zachęcam.

Teraz kilka uwag dotyczących naszego kramarstwa. Przez cały przedwczorajszy dzień porządkowaliśmy zdewastowany magazyn. Straty są rzecz jasna, dziwne gdyby ich nie było po takim kataklizmie. Stalowy regał zgiął się jak miedziany drucik. Paczki z książkami na jednej kupie, na tym wszystkim ta pogięta stal. Nie zaglądałem do paczek i nie mam zamiaru tego czynić. Niektóre książki są pogniecione inne nie, otwieranie każdej paczki i zliczanie tego nie wchodzi w grę, bo powierzchnia magazynowa jest za mała na takie ekstrawagancje. Najbardziej ucierpiały paczki z trzecim numerem „Szkoły nawigatorów” i „Najlepsze kawałki Coryllusa”, nie za wesoło wygląda też numer drugi SN. Oczywiście nie wszystkie egzemplarze w paczce są pogniecione, ale jak mówię, nie ma możliwości by to rozkładać na kupki i segregować. Ogłaszam więc dodatkową promocję wymuszoną okolicznościami katastroficznymi. Od dziś SN 2 i SN3 sprzedawane będą po 15 złotych za egzemplarz plus koszta wysyłki. To samo z „Najlepszymi kawałkami Coryllusa”. Komu trafi się kwartalnik albo książka ze zgiętą okładką, ten nie będzie za bardzo płakał – sądzę – po 15 złotych, a jak ktoś dostanie nienaruszony egzemplarz będzie miał satysfakcję, że szczęście się doń uśmiechnęło. Egzemplarze całkiem zniszczone, porwane, zdewastowane i brudne nie będę wysyłane do nikogo. Będziemy je sukcesywnie utylizować w miarę rozpakowywania. Nie mogę postąpić inaczej, bo nie chcę wyrzucać książek trochę pogiętych, a sprzedawanie ich po 30 i 25 złotych to gruba nieuczciwość.
Promocja Baśni już się skończyła, ale okazało się, że mamy jeszcze całe pudło audiobooków, ściągnęliśmy je z rynku. Będziemy je sprzedawać w promocyjnej cenie 15 złotych. Ponieważ musimy wyczyścić magazyn zanim wprowadzimy tam nowe produkty zdecydowałem się obniżyć cenę książek „Dzieci peerelu”, „Nigdy nie oszczędzaj na jasnowidzu” i „Dom z mchu i paproci” do 10 złotych za egzemplarz, plus oczywiście koszta wysyłki. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

sty 012015
 

Przypadek Kazimierza Łyszczyńskiego, ateisty spalonego rzekomo na stosie, co poprzedzone zostało wyrwaniem języka i spopieleniem jego pism, potraktujemy dziś skrótowo. Właściwie muszę się od razu przyznać, że nie mam narzędzi do tego, by naświetlić wszystkie wątki i rozwikłać wszystkie niejasności, które się pojawiają kiedy zaczynamy czytać o procesie i skazaniu tego człowieka. No, ale jest to tak ciekawe, że nie mogę się powstrzymać od skrótowego choćby naświetlenia swoich, ważnych chyba, wątpliwości.
Na pewno wiemy, że jest Kazimierz Łyszczyński jedynym w całej historii Polski ateistą skazanym na śmierć, a przez to zawsze jego sprawa jest podnoszona przez wojujących antyklerykałów. I nie ma tu żadnego znaczenia ilu ludzi zostało w Polsce zamordowanych za wiarę i za wierność tradycji Kościoła. Kiedy tylko ktoś próbuje o tym mówić, czerwoni wyciągają tego Łyszczyńskiego i machają nim jak złe dzieci martwym kotem przywiązanym za ogon do kija.
Komuniści, o dziwo byli bardzo ostrożni w lansowaniu sprawy Łyszczyńskiego i jego męczeństwa, myślę, że powodem była zbyt duża ilość profesorów zainteresowanych epoką, ludzi, którzy mogliby zwrócić uwagę na ten czy inny szczegół procesu i zniweczyć w ten sposób cały propagandowy efekt. Dziś już takiego niebezpieczeństwa nie ma, bo profesorem jest Hartman, a on może się co najwyżej przebrać za Łyszczyńskiego, jak to zrobił latem i zorganizować jakąś taką pocieszną procesję ulicami, że niby prowadzą go na stos i on tam umrze za swoje poglądy. Po tych wygłupach profesor Hartmann poleciał jak myślę do telewizji, (a nie z wiatrem w zaświaty) i tam opowiadał o swoim plastikowym męczeństwie. No, ale wracajmy do Łyszczyńskiego.
Proces jego był skonstruowany na znanych nam wszystkim komunistycznych zasadach. Oskarżył go niejaki Brzóska, któremu Łyszczyński dał swoje papiery do przeczytania, raptem piętnaście arkuszy. W papierach tych wywodził, posługując się pismami znanych sobie filozofów, że Boga nie ma. Nawet zakończył w ten sposób swoją dysertację, to znaczy napisał takie zdanie w finale swoich rozważań. Wiemy to ponoć ze źródeł na które powołują się liczni autorzy opisujący męczeństwo Łyszczyńskiego. Kim są ci ludzie? To zwykle tacy jak Łyszczyński ateiści, czyli funkcjonariusze systemu. W sieci z łatwością znajdziemy obszerny tekst autorstwa Andrzeja Nowickiego, czerwonego czarnoksiężnika, w którym dowodzi on, że ateizm Łyszczyńskiego prowadzi wprost do wyzwolenia. Nowicki to teść Wandy Nowickiej, tej od Palikota, a my wiemy, że z ateizmem jest dokładnie na odwrót. Nie prowadzi on do wyzwolenia, ale do tego drugiego, do niewolnictwa.
Wracajmy jednak do Brzóski, Łyszczyński, świadom przecież zagrożeń związanych z głoszeniem poglądów ateistycznych wręcza swoje kompromitujące pisma Brzósce, który jest mu w dodatku winien pieniądze. Nie wiemy kim jest ten Brzóska, poza tym, że autorzy opisują go jako skończoną świnię, która na polecenie Kościoła wrobiła w proces wolnomyśliciela. Jeśli Łyszczyński rzeczywiście był myślicielem, to procesy myślowe przebiegać musiały u niego nadzwyczaj wolno. Wręczenie dłużnikowi, w okolicznościach niejasnych, papierów, gdzie stoi jak byk zdanie: Dlatego właśnie Bóg nie istnieje, świadczy o bezdennej głupocie naszego filozofa, albo o czymś zgoła innym. O tym mianowicie, że zarówno Łyszczyński, jak i Brzóska mieli do wypełnienia jakąś misję, ale po drodze wszystko się odwróciło. Być może Łyszczyński nie zrozumiał swojej roli w misji jakiej się podjął i zdawało mu się, że jest jej motorem, a był jedynie zapasowym kołem. Wyjaśnianie tego wszystkiego zacznijmy od końca. Stanisław Szenic, który opisał sprawę Łyszczyńskiego w 'Pitavalu warszawskim”, podaje, że śmierć Łyszczyńskiego nie musiała wyglądać tak, jak tego sobie życzą współcześni nam wolnomyśliciele. To znaczy nie spalono go na stosie, ale – wskutek interwencji dwóch biskupów i króla – zamieniono tę karę na ścięcie, poprzedzone spaleniem pism. Pominę tu celowo zawiłości procesu, oskarżenie o kacerstwo, oraz o wydanie córki za mąż za bliskiego krewnego. Chodzi o to, że mamy dwie wersje śmierci. Jedną okropną, a drugą łagodną. Kto podtrzymuje jedną, a kto drugą? Szenic pisze, że papież, kiedy doszły go słuchy o egzekucji Łyszczyńskiego wysłał do króla i sejmu pismo pełne oburzenia. O tym, że Łyszczyński nie został spalony, ale ścięty dowiadujemy się zaś z francuskiej „Gazette”. Podaje nam tę informację nie Szenic bynajmniej, który uważa, że Łyszczyński został przez kler zamęczony i spalony, ale Andrzej Nowicki, czerwony Gandalf z legitymacją PZPR w kieszeni. Dla Szenica utrzymanie tej pierwszej wersji ma znaczenie, a dla Nowickiego nie. Dlaczego? Być może dlatego, że Szenic ma ambicję, by uprawiać dobrą literaturę rozrywkową, a Nowickiemu zależy na udowodnieniu tezy, że Łyszczyński był poprzednikiem takich jak on i dlatego skupia się na aspekcie filozoficznym jego sprawy, i powołuje się na poglądy, które znane są jedynie z wątłych bardzo przekazów. Pisma wszak spalono, a proces był ewidentnie sfingowany.
Szenic trzyma się pierwszej wersji, tej, która oburzyła papieża, a argumentuje w ten sposób: król nie dysponował prawem łaski, nie mógł więc złagodzić kary Łyszczyńskiego, mógł to zrobić tylko sejm. Ja tego nie rozstrzygnę, zacząłem się tym interesować wczoraj wieczorem, a dziś przedstawiam wam efekt moich krótkotrwałych przemyśleń. Istotne jest jednak to gdzie pojawiła się jedna i druha informacja. Pierwsza – o spaleniu na stosie poleciała z wiatrem do Rzymu, a druga do Paryża. Papież się oburzył, a król Francji kazał naświetlić rzecz całą inaczej. I tu zaczynają się dla nas prawdziwe kłopoty. Sprawa Łyszczyńskiego toczyła się pomiędzy dwoma szalenie ważnymi wydarzeniami, pomiędzy odsieczą wiedeńską i traktatem karłowickim. W tym czasie ważyły się losy dwóch państw i rzec można śmiało, że one się zważyły, jak śmietana w czasie burzy. Chodzi oczywiście o dwie potęgi uczestniczące w przedsięwzięciu zwanym Świętą Ligą. O Rzeczpospolitą polsko-litewską i o Wenecję. Po traktacie karłowickim, żadne z tych państw nie było już tym samym. Na scenę wkroczyły inne potęgi. Przede wszystkim Rosja podparta niderlandzkimi kredytami i wzmocniona o przyłączone, a zabrane Turcji Węgry Austria. Jak się do tego wszystkiego ma sprawa Łyszczyńskiego?
Było tak: Łyszczyński był przez osiem lat jezuitą, potem opuścił zgromadzenie i ożenił się. Miał dzieci, zarządzał majątkiem, piastował urzędy i filozofował po domowemu. Tak nam to tłumaczą autorzy panegiryków na jego cześć. Był jednym słowem kimś w rodzaju Jana Kochanowskiego i Mikołaja Reja razem wziętych, ale w swych wnioskach posunął się o wiele dalej niż oni. Łyszczyński, o czym pisze nam Nowicki, pobierał nauki u Jana Morawskiego, jezuity, profesora i to od niego miał się nabawić owych religijnych wątpliwości dotyczących istnienia Boga. Jan Morawski nie był byle kim, mówi nam o tym jego życiorys pomieszczony w wiki, w którym najważniejszą informacją jest ta: W 1687 roku na XIII kongregację generalną jezuitów w Rzymie był deputatem prowincji polskiej. Pozyskał tam zaufanie generała zakonu Tirso Gonzáleza, a ten w 1688 poprosił go o raport o stanie polskiej prowincji zakonu.
Raport ten powstał w rok przed śmiercią Łyszczyńskiego. Nie wiemy co się w nim znajdowało. Człowiek zaś, który go odebrał – Tirso Gonzales – był zaufanym człowiekiem papieża Innocentego XI. No i tu dochodzimy do sedna. A ono da się streścić w zdaniu: jaki był stosunek wpływowych jezuitów do dworu wiedeńskiego oraz do instytucji zwanej „Świętą ligą”. Nie wiemy tego, bo konflikt wewnątrz zgromadzenia, który tli się wtedy i eksploduje co jakiś czas, opisywany jest w kategoriach filozoficznych a nie politycznych. Oto nie ma zgody pomiędzy dwoma, w zasadzie kanonicznymi doktrynami: propabilizmem i propabilioryzmem. Ja nie jestem za mocny z filozofii, więc rozwikłanie tego doktrynalnego węzła pozostawiam bosonowi. Wystarczy mi informacja, że zwolennikami tego pierwszego poglądu byli jezuici, a tego drugiego inne zgromadzenia, w tym augustianie. To mi, jak powiadam wystarczy za całą argumentację z powoływaniem się na racje i opinie autorytetów.
Zacznijmy więc jeszcze raz: Tirso Gonzales jest człowiekiem papieża i został on mianowany generałem zakonu jezuitów, po to – jak sądzę – by zniwelować tam wpływy ojców pochodzących z Francji. Kto mu w tym nie do końca rozpoznanym dziele ma pomóc? Mam na myśli pomoc doktrynalną, argumenty, wsparcie intelektualne i takie tam kwestie. Otóż papież Innocenty i jego ludzie patrzą ciepło na jansenistów. Ci bowiem mają wiele do ugrania we Francji i są z zasady przeciwnikami dworu. Pamiętamy sprawę Port Royal i siostry Pascala, która spędziła tam życie. Król Francji, Ludwik XIV musi obezwładnić protestantów na swoim terenie, bo ich aktywność grozi wywróceniem monarchii i chaosem. Ich aktywnością jest jednak zainteresowany ktoś z bliskiej francuskiej zagranicy. Kto? Wilhelm Orański, książę, bankier, przyszły król Anglii i Szkocji, pośrednik w kontaktach pomiędzy bankami holenderskimi a Rosją. Czy papież Innocenty zdaje sobie sprawę z tego w czym uczestniczy? Ja nie będę teraz o tym orzekał. Papież jest wrogiem króla Ludwika, który ma polityczny przymus zniknięcia u siebie heretyków i odwołuje – ponoć wbrew papieżowi – edykt nantejski. Ten ostatni zaś w sporze z królem odwołuje się do mediacji. Czyjej? Wilhelma Orańskiego rzecz jasna, heretyka, kalwina, finansisty, którego patroni szykują się już do inwestowania w Rosji. Król Francji, ma dobre intuicje, ale nie patrzy zbyt daleko w przyszłość, dziejopisowie robią zeń wręcz idiotę, co zapewne nie jest prawdą. Król Francji musi załatwiać swoje polityczne interesy, a najważniejszym z nich jest usunięcie z Francji protestantów i pozostawienie we Europie Turków, którzy szachują Wiedeń. Żeby to przeprowadzić król musi znaleźć jeszcze jednego sojusznika. Wyboru nie ma wielkiego, właściwie żadnego. Król musi się zdecydować na sojusz z Polską. Ta zaś, według mojej teorii autorskiej, istnieje tylko dlatego, że na jej terenie znajduje się sieć klasztorów jezuickich i jezuickich szkół, które utrzymują ten cały chaos w jakim takim porządku i dają mieszkańcom Korony i Litwy szanse na jakieś kariery.
Kłopot w tym, że jezuici to przeciwnicy jansenistów, których nie lubi król Francji, bo są oni po prostu agenturą banków. Zniwelowanie zaś wpływów Francji to priorytet Wiednia, Holendrów i Anglików. Tej operacji nie da się przeprowadzić bez papieża i papież zostaje do tej gry wciągnięty. Popatrzmy na jego biogram w wiki. Innocenty III pochodził z drobnej szlachty, ale jego rodzina założyła bank, prowadzili interesy w Genui, która od czasów upadku domu Fuggerów prowadzi interesy cesarstwa. Papież wie, że jezuici są mu potrzebni, ale chce – za czyjąś namową lub z własnej woli – nieco zmienić misję towarzystwa. Chce by służyło ono do dyscyplinowania kalwińskich Węgrów i króla Francji. I w tym właśnie celu sprzymierza się z kalwińskimi Holendrami, którzy mają – za pomocą swoich protegowanych czyli jansenistów rozprawić się z jezuitami francuskimi. Papież Innocenty ma także życzliwy stosunek do wenckich Żydów, co kończy się dla Wenecji jak najgorzej. Zniwelowanie wpływów jezuickich we Francji to za mało, by dać Wiedniowi i Moskwie przewagę, trzeba jeszcze pozbawić ich wpływów w Polsce. I do tego właśnie służyła sprawa Łyszczyńskiego. Rzecz wymaga dokładniejszego śledztwa, ale według mnie chodziło o skompromitowanie polskich jezuitów lub tylko części z nich, tej części, która niezbyt entuzjastycznie odnosiła się do polityki Wiednia na terenie Rzeczpospolitej. Sprawa się udała połowicznie, bo ktoś przytomny zdecydował, że się Łyszczyńskiego na stosie palić nie będzie. Wystarczy, dla satysfakcji prowokatorów, odrąbać mu głowę. A jednak papieża powiadomiono, że Łyszczyński został spalony i taka wiadomość poszła w świat. Zaprotestowali Francuzi, ale oni nie mieli już wiele do gadania. I my dalej byśmy myśleli, że spalono na stosie tego biednego człowieka, gdyby nie Andrzej Nowicki, który napisał wprost, że to bujda, że Łyszczyński został ścięty.
Posumujmy: mamy dwa stronnictwa w łonie Towarzystwa Jezusowego, konflikt jest poważny, ale my widzimy tylko jego wierzch. Widzimy tylko różnice doktrynalne, dla przeciętnego człowieka niezrozumiałe. Papież Innocenty XI chce zniwelować wpływy Francji i francuskich jezuitów, w tym celu nawiązuje niezdrowy polityczny romans z ludźmi, którzy inwestują w Rosji, a wkrótce zawładną Wielką Brytanią usuwając stamtąd katolicyzm na zawsze. Potrzeba jeszcze skompromitować jezuitów w Polsce i zmusić króla do intensywniejszego popierania polityki Wiednia. Wyciąga się więc tego Łyszczyńskiego i za pieniądze Niemców finguje się proces. Nowicki w swoim opisie powołuje się na jakieś niezacytowane, niemieckie źródła, które w szczegółach opisują proces i męczeństwo naszego ateisty. Jest sprawa Łyszczyńskiego – tak sądzę – pierwszą przymiarką do kasaty jezuitów. Nie rozumieją oni tego jednak i dają się wkręcać w rozmaite rozgrywki, nad którymi panuje nie wiadomo kto. Z pewnością nie papież Innocenty XI.
Najgorsze zostawiłem na koniec. Papież Innocenty XI jest błogosławionym Kościoła Powszechnego, beatyfikował go po wojnie Pius XII. To ważna okoliczność moim zdaniem. Duch święty jak pamiętamy nie myli się nigdy. Mamy więc o czym myśleć w nowym roku. Łamigłówka, którą musimy rozwiązać jest poważna. No, ale może jakoś damy radę.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Promocja Baśni już się skończyła, ale okazało się, że mamy jeszcze całe pudło audiobooków, ściągnęliśmy je z rynku. Będziemy je sprzedawać w promocyjnej cenie 15 złotych. Ponieważ musimy wyczyścić magazyn zanim wprowadzimy tam nowe produkty zdecydowałem się obniżyć cenę książek „Dzieci peerelu”, „Nigdy nie oszczędzaj na jasnowidzu” i „Dom z mchu i paproci” do 10 złotych za egzemplarz, plus oczywiście koszta wysyłki.

wrz 152014
 

Temat wychowywania elit nie umarł jednak śmiercią naturalną. A szkoda. Poruszamy go tutaj stale w różnych kontekstach, ale jakoś nikt nie podejmuje dyskusji. Ona – dyskusja pojawia się wtedy jedynie, kiedy to całe wychowanie przebiegać ma według schematu – mistrz-mędrzec opowiada zasłuchanym adeptom jak drzewiej bywało i bierze za to wynagrodzenie. To jest projekcja całkowicie fałszywa, co zostało wielokrotnie udowodnione. I nie zmieni tego opisywana tu szkoła elit w Skierniewicach. Elity się w Polsce wychowuje od dawna, a celem tego wychowania jest ochrona lokalnych interesów różnych mafii. To one są elitami w Polsce i nie ma mowy, żeby chciały się poszerzać poprzez kooptację. No chyba, że jakaś część gangu czuje się nieco wyautowana i szuka sojuszników w innym, wtedy tak, ale owo poszerzanie nie odbywa się poprzez edukację młodzieży. Wychowanie lokalnych elit to zawsze, podkreślam, zawsze cementowanie lokalnego układu władzy i wpływów. Obojętnie czego by się przy tej okazji nie opowiadało. To podkreślanie wyjątkowości przychówku wpływowych ludzi, który trafia do zakładanych przez nich szkół, gdzie wynajęci profesorowie mogą nawet niczego nie uczyć. Mogą sobie coś tam plumkać, ważne, żeby istniał zakład z całą, właściwą takim przedsięwzięciom dekoracją.
Elity prawdziwe wychowuje się dla organizacji o zasięgu światowym. Głównie dla Kościoła. Nie można zaś niestety, a złudzeniem takim żyją mistrzowie ze Skierniewic wychować lokalnych elit opartych o Kościół. I co to w ogóle jest za formuła – oparte o Kościół elity? Kościół ma swoją misję i ona się w zasadniczych punktach różni od misji państwa, a my zdaje się mówimy o elitach państwowych. Państwo zaś dlatego nie jest tożsame z Kościołem, że występować musi wobec innych bytów państwowych, które również Kościołem nie są. No i dlatego, że nie jest powszechne. Formuła współpracy państwa z Kościołem, to jest wielki temat, nie na tę notkę, ani nawet nie na program szkoły liderów w Skierniewicach.
Elity w Polsce wychowywane są od dawna, wychowywane są w opozycji do Kościoła i wychowywane są w sposób tajny i za pomocą mechanizmów tajnych. Tym się właśnie różnią od elit wychowywanych przez Kościół, który zawsze, od chwili kiedy założono pierwszy uniwersytet dawał szansę wszystkim o ile wykazywali się chęciami i pracowitością. Nie można niestety zabierać się za wychowanie elit „opartych o Kościół” dobierając do tego interesu Janusza Korwina Mikke, który jest najbardziej jaskrawym przykładem członka elit tajnych, zadekretowanych nie wiadomo gdzie, który w dodatku zasłynął z wypowiedzi lekko, powiedziałbym, odbiegających od nauki Kościoła. To odbiera temu przedsięwzięciu, mówię ciągle o tych nieszczęsnych Skierniewicach, wiarygodność. Organizatorzy tego jednak nie rozumieją, bo traktują Korwina jak reklamę swojego przedsięwzięcia, a jego deklarację biorą serio. To jest niestety aberracja, którą wciska się młodzieży do głów, jako prawdę. No, ale całe szczęście ta młodzież to jedynie dzieci miejscowych, skierniewickich notabli, którzy muszą sobie podnieść samoocenę przebywając w jednym pomieszczeniu z Korwinem.
Elita nie może być aspiracyjna, a wszystkie te szkoły liderów, tym właśnie są. Zakładami realizującymi złudzenie zawarte w formule – z chłopa król. Tego się zrobić nie da. Z chłopa biskup – tak, z chłopa król – nie. I właśnie dlatego nie można mówić o elitach państwowych opartych o Kościół, bo te Kościół właśnie musi wychować. Powtarzam – Kościół, nie pan doktor Przybył ze Skierniewic. Elity państwowe o jakich wszyscy myślą są oparte o własność nieruchomą, tego jednak nikt głośno nie mówi z obawy, żeby nie wywołać konsternacji środowiskowej, bo nie wiadomo przecież co do kogo tak dokładnie należy w mieście Skierniewice. Elity oparte o zadłużonych gołodupców, których jedynym walorem jest znajomość unijnych przepisów i dostęp do grantów i dotacji to jest mili państwo pomyłka. Elity prawdziwe nie tworzą się w wyniku edukacji, ale w walce. Również o dobra materialne. Płaszczyzna gdzie zahartowane w walce i wyposażone we własność nieruchomą, przynoszącą zyski i dającą niezależność elity spotykają się z Kościołem, jest tym obszarem gdzie powstaje sprawne i dobrze zarządzane państwo. Ono nie musi powstać, ale powstać może. Równie dobrze jednak można wszystko popsuć i zniszczyć, a dzieje się tak wtedy kiedy państwo wchłania Kościół i karmi się jego ciałem i krwią. Ten właśnie wycinek dziejów został nazwany w podręcznikach historii postępem. On się rozpoczął w tak umiłowanym przez doktora Przybyła ze Skierniewic renesansie, kiedy to polska myśl humanistyczna zabłysła pełnym światłem. Czyż nie są to ulubione formuły wychowawców polskich elit? Ależ oczywiście, że są, przeznaczyli oni bowiem dla siebie rolę światłych mędrców, druidów niemal, którzy tę tajemną, a subtelną wiedzę przekazywać będą młodszym i szukają dla siebie w przeszłości jakiegoś dobrego punktu odniesienia. A ten może być tylko jeden, taki jak go tu wymieniłem.
Po cóż więc są te szkoły elit? Ich istotna funkcją jest utrzymywania w dobrej kondycji starego układu i stwarzanie złudzenia, że istnieje jakąś możliwość robienia karier. W sytuacji jaką mamy jedyna inicjatywa edukacyjna, dająca szansę prawdziwą może wyjść od Kościoła. Reszta to mierzwa. Zapomnijcie o tym. Jedyne co możemy robić to gromadzić majątek, wbrew tym wszystkim elitariuszom rozdającym pieniądze rzekomo za darmo, wbrew naciągaczom, którzy chcą nasze dzieci zapisywać do elitarnych szkół. Elitarne szkoły to dobre szkoły państwowe albo kościelne. Innych nie ma.
Możemy jeszcze uczyć sami siebie i innych różnych praktycznych rzeczy. To jest szalenie ważne, żeby dzieci mogły poradzić sobie w życiu same, bez pomocy kolegów z elitarnej szkoły, która ma zasięg mniej niż lokalny. Elitariusze ze Skierniewic nie zrobią kariery w Grodzisku, to im mogę powiedzieć już dziś. I nie ma przy tym znaczenia fakt, że w tutaj żadna elitarna szkoła nie istnieje. Rozumiem, że mierzą wyżej, ale wyżej są inne szkoły elit, znacznie sprawniejsze i mniej ostentacyjne.
Rozmawialiśmy tu ostatnio o komiksach, które też mają związek z tymi całymi elitami, choć może ze Skierniewic sprawa ta nie jawi się aż tak jaskrawo, jak to jest w moim przypadku. No, ale ja mam bliżej do Warszawy (to taki żart, gdyby nie wszyscy zrozumieli). Oto mamy elitę urzędników państwowych, jak najbardziej naszych, o to mamy elitę rysowników i grafików wyżywających się w tematach państwu i Kościołowi z istoty wrogich i mamy tematy, które – w myśl często składanych deklaracji są dla państwa i jego urzędników ważne. Kto ma je realizować? Owi elitarni rysownicy, wyłonieni w wyniku konkursów na najlepszy album i wygódce Lecha Kaczyńskiego. Czy elity, jak najbardziej naszych urzędników cofają się przed zatrudnianiem takich ludzi i powierzaniem im ważnych – w deklaracjach przynajmniej – realizacji? Oczywiście, że nie, nie czynią tak, bo nie znają innych elit posługujących się sprawnie piórkiem. Może więc niech pan doktor Przybył miast opowiadać XVI wiecznej myśli polskiej i Modrzewskim, zainwestuje w wykształcenie dobrych rysowników? Wykształcenie dobrych filmowców jest za drogie, a budżety na filmy są większe niż budżet miasta Skierniewice. Ale od rysowników można zacząć. To jest mały, realny cel, który można zrealizować i nie doznać przy tym frustracji. Czy stać na coś takiego skierniewickie elity? Nie sądzę.
Mimo to zamieszczam tu, całkowicie za darmo, z myślą jedynie o rozpropagowaniu go, inauguracyjny wykład doktora Przybyła. Voila! Oto on.

Rozpoczęliśmy wczoraj sprzedaż wydanego przez IPN komiksu pod tytułem „Wrzesień pułkownika Maczka”. Komiks ten jest pierwszym albumem zawierającym płytę z muzyką autora rysunków Tomasza Bereźnickiego. Uważam, że wobec tej budżetowej nędzy jako mamy to właśnie jest dobra droga. Dystrybucja tego komiksu jest z mojej strony czymś w rodzaju rozpoznania walką. Za miesiąc bowiem debiutujemy z własnym wydawnictwem komiksowym. Na targach w Krakowie sprzedawać będziemy album „Święte królestwo”, który opowiada o upadku Węgier w XVI wieku, o Jakubie Fuggerze, królu Ludwiku II z dynastii Jagiellońskiej, o braciach Hohenzollern i innych znanych Wam motywach z II tomu Baśni jak niedźwiedź. Zrobiliśmy ten komiks ponieważ nie mamy budżetu na film o tych czasach. Komorowski nie da nam za to medalu, bo on nic nie zrozumie z tego komiksu, podobnie jak ci wszyscy „nasi” i nie nasi, poruszający się na poziomie Hansa Klossa i komiksów o Wojewódzkim. I to jest uważam szalenie ważne, żeby nie konkurować z nimi w tych obszarach, które oni uznają za najłatwiejsze i najbardziej zyskowne. Jestem głęboko przekonany, że przyszłość polskiego komiksu to ciężkie, wysokiej jakości albumy, w miarę możliwości z muzyką, pełne autorskich pomysłów, odchodzące od standardowej narracji z dymkami i podziałem na kadry. W tym kierunku będziemy dążyć. Mam nadzieję, że na początku października Tomek Bereźnicki pokaże trailer tego albumu i że ten trailer wyrwie wszystkich z butów.
Na razie Maczek, nowy numer Szkoły nawigatorów gdzie znajduje się fantastyczny tekst Joli Gancarz pod tytułem „Jak powstał Paradis Iudaeorum”, oraz książka Tomasza Antoniego Żaka pod tytułem „Dom za żelazną kurtyną”. Autor jest reżyserem teatralnym, menedżerem i dyrektorem teatru „Nie teraz”. W nowym numerze Szkoły zamieściliśmy obszerny wywiad z nim na temat kondycji współczesnego teatru. Człowiek ten w pełni rozumie i realizuje postulaty, które my tutaj podnosimy codziennie. Wystawia sztuki o żołnierzach wyklętych, o księżach ratujących Żydów podczas wojny i o Wołyniu. Zrobił nawet antyfeministyczne przedstawienie na podstawie tekstów Sylwii Plath. „Dom za żelazną kurtyną” to rzecz o Kresach, w Szkole Nawigatorów, prócz wywiadu z autorem znajduje się także fragment książki. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. No, a teraz jeszcze trailer komiksu o Stanisławie Maczku. 

lip 152014
 

Były przewodniczący najbardziej kuriozalnej organizacji politycznej jaka istnieje w Polsce od wojny, człowiek, który uzależnił nas jednym podpisem od Gazpromu, Waldemar Pawlak, zwany drewnianym Waldkiem, raczył był powiedzieć, że minister Sienkiewicz ma rację, Polska nie istnieje. Zapomniał dodać, że jeśli ona nie istnieje, to dzięki temu, że istnieje on – drewniany Waldek i jemu podobni. Tu już naprawdę szkoda słów na opisywanie bezczelności i chamstwa tych ludzi, oraz ich nędznych aspiracji politycznych. Dlatego właśnie zajmiemy się dziś czymś troszkę innym, o wiele bardziej ciekawym, o wiele bardziej inspirującym. Zajmiemy się dziś naprawdę głęboką analizą rynku książki, która to analiza da nam odpowiedź, czy Polska kiedykolwiek istniała, a jeśli tak, to w jakich wymiarach. W naszym przedsięwzięciu pomoże nam sam Karol Estreicher młodszy, syn Stanisława Estreichera, zasłużony badacz historii sztuki autor licznych prac, których nikt nie czyta, a więcej – czytać nie powinien, i jednej pracy, również nieczytanej, ale tak istotnej, że powinna być ona lekturą obowiązkową. To jest dzieło tej samej wagi i jakości co wspomnienia Wojciecha Kossaka. Nosi ono tytuł „Nie od razu Kraków zbudowano” i traktowane jest przez tak zwanych poważnych czytelników jak bredzenie zdziwaczałego staruszka w najgorszym razie, a w najlepszym, jak pogodne bajanie pochodzące z czasów, które nigdy nie wrócą. Książeczka na jest rzecz oczywista dostępna na allegro w cenie 2,50 za sztukę, ale musicie się spieszyć, bo po tym, co tu przeczytacie mogą nagle zniknąć wszystkie egzemplarze. Ja znam jedynie fragmenty tej publikacji, bo całość jeszcze do mnie nie dotarła. Najciekawszy z naszego punktu widzenia jest fragment zatytułowany „Miedziana miednica”. Karol Estreicher opowiada tam, jak to – będąc małym chłopcem – odwiedził wraz z ojcem miejsce prawdziwie magiczne. Był to malutki antykwariat przy ulicy św. Tomasza w Krakowie. Prowadził go – według Estreichera Jakub Himmelblau, stary, ortodoksyjny, zdziwaczały Żyd, który książki ukochał ponad wszystko, tak bardzo je kochał, że rezygnował z zarobku i wolał co cenniejsze egzemplarze trzymać w swoim antykwariacie pod podłogą, niż oddawać je ludziom, nawet za ciężki pieniądz. Opis tej wizyty jest po prostu wstrząsający i ja, przyznam się Wam, nie mogę od kilku dni dojść do siebie, po przeczytaniu tego fragmentu wspomnień Estreichera. Zaczyna się to tak: mały chłopiec bębni w miedzianą miednicę, pora jest przedświąteczna i w domu zaczynają się porządki. Papa, rektor najważniejszej, polskiej placówki naukowej, żeby nie pogłębiać bałaganu, zabiera syna do starego Himmelblaua i obiecuje mu, że po powrocie nauczy go zupełnie nowej, fascynującej zabawy z miednicą, o wiele ciekawszej niż bębnienie. Mały godzi się no i obaj idą poprzez ten magiczny, ośnieżony Kraków, profesor prawa, mąż w sile wieku i jego wesoły synek, przyszły profesor historii sztuki i dyrektor Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przed nimi zaś tajemnica, czyli stary Himmelblau i jego antykwariat. Stary Himmleblau nie miał w rzeczywistości na imię Jakub tylko Fabian Bernard i był synem Izaaka Himmelblaua, również księgarza, który miał swój antykwariat przy ul. św. Jana w Krakowie. W ogóle cała rodzina Himmelnlau to byli antykwariusze, choć parali się także innymi zajęciami, za chwilę opowiem jakimi. Dlaczego Karol Estreicher nazywa Fabiana Himmelblaua Jakubem, trudno dociec, ale nie jest to istotne. Ważny jest opis antykwariatu i samego właściciela oraz jego metod handlowych, które spowodowały, że w literaturze funkcjonuje on jako dziwak i oryginał, tak charakterystyczny dla starego Krakowa. Otóż Fabian Himmelblau zorganizował swój składzik na następujących zasadach: na wystawie same śmieci, w przedsionku same śmieci, przy ladzie same śmieci, dalej on sam. Mimo widoków tych śmieci, starych roczników gazet, literackiej makulatury i innych niepotrzebnych rzeczy, panowie profesorowie z UJ, studenci z tejże uczelni, a także muzealnicy z Muzeum Czartoryskich walili do Himmelblaua tłumnie z nadzieją, że on im coś sprzeda. On jednak, jak to oryginał, nie chciał sprzedawać, bo kochał książki. Dla niektórych klientów nie miał litości i po prostu przepędzał ich ze sklepu lub stawiał cenę zaporową, byle tylko zniechęcić do kupna. Dla innych był o wiele łaskawszy, a pana rektora Estreichera to wpuszczał nawet na zaplecze. Nawet kiedy tamten przybywał wraz ze swoim niesfornym synkiem. Na tym zapleczu właśnie pokazywał stary antykwariusz panu rektorowi prawdziwe cuda. Karol Estreicher w czasie swojej wizyty widział na przykład pochodzący z Kalisza XII wieczny rękopis. Dwunastowieczny rękopis!!!!! Stanisław Estreicher chciał go kupić dla UJ, ale Himmleblau nie zgodził się na sprzedaż bo – jak powiedział – jeszcze nie przeczytał. Po czym schował ten rękopis pod deskę w podłodze, a uczynił to na oczach obydwu Estreicherów. Wcisnął za to Fabian panu rektorowi dzieło jakiegoś XVII wiecznego paszkwilanta, który w najczarniejszych barwach opisywał postępki i upodobania Żydów, no i pan rektor wziął tę książeczkę, bo to takie cymelium.
Później Karol Estreicher młodszy, z pozycji człowieka doświadczonego, którym był pisząc swoje wspomnienia, ale nie zapominając przy tym, że prawdziwa literatura karmi się konwencją, zaczyna po dziecinnemu opisywać jak działała w czasach jego ojca mafia antykwaryczna zajmująca się dostarczaniem bogatym klientom książek naprawdę wartościowych i jak poprzez swoją działalność mafia ta kontrolowała podaż informacji istotnych, dostępnych tak zwanym luminarzom nauki, czyli profesorom uniwersytetów oraz dyrektorom wielkich placówek muzealnych. Cieszy się przy tym Estreicher jak dziecko, uważa, że to fantastycznie, bo przecież ludzie kochający książki dla nich samych, są warci tego, by ich podziwiać i naśladować. Było tak: centrum handlu antykwarycznego ówczesnej Europy był Mediolan, a konkretnie składy niejakiego Simona D’Azurro, w tym Mediolanie mieszkał także brat Fabiana Himmelblaua, o czym dowiadujemy się mimochodem, na końcu tekstu, kiedy Estreicher opisuje okoliczności śmierci starego antykwariusza. Pan D’Azurro na polecenie bogatych klientów, z których dwóch jedynie Estreicher wymienia z nazwiska, wyszukuje poprzez swoich ludzi, różne rzadkie i cenne książki. Naprawdę rzadkie i naprawdę cenne. Takie jak ten XII wieczny rękopis. Prócz funkcji handlowej ma sieć owa także inną funkcję, o której już wspomniałem, kontroluje mianowicie prawdę, a poprzez tę kontrolę kształtuje obraz rzeczywistości tysięcy ludzi, bo tak zwana popularyzacja wiedzy i ten kaganek oświaty nie istnieją rzecz jasna bez źródeł. Te zaś są, jak powiadam, pod kontrolą, nie profesorów UJ bynajmniej, bo ci dostają do rąk rzeczy wyselekcjonowane, ale pana D’Azurro i jego kumpli. Nie tylko ich, bo ważni są w tym jeszcze klienci antykwariuszy rozsianych po całej Europie – od Odessy po Londyn. No więc Estreicher wymienia dwóch klientów, którym stary Fabian dostarczał różnego towaru, jeden z nich to król Wielkiej Brytanii Edward VII, a drugi to JP Morgan. Ten ostatni kupił kodeks biskupa Maciejowskiego. Ja nie wiem co to jest ten kodeks, ale może jacyś specjaliści wiedzą i nas w tym temacie objaśnią. Tak jak już napisałem relacja Estreichera z wizyty w starym antykwariacie przy ul. św. Tomasza w Krakowie jest po prostu wstrząsająca, jeśli oczywiście przeczytamy ją tak jak należy, a nie tak jak to się czyniło do tej pory.
Pora na wyjaśnienie, o co chodziło z tą miedzianą miednicą. Oto tuż przed wyjściem, stary Fabian wręczył panu rektorowi Estreicherowi plik starych, posklejanych byle jak okładek, szpargałów i bibuły. Po powrocie do domu pan rektor napełnił wodą miedzianą miednicę i pokazał synkowi co się dzieje, kiedy te posklejane okładki wrzucić do wody. Oto, w dawnych czasach, introligatorzy, nie mając do dyspozycji tektury, oprawiali nowe książki w posklejane kawałki starych. Nie licząc się zupełnie z tym, że mogą mieć one jakąś wartość w czasach późniejszych. No i kiedy te okładki się rozklejały w miednicy oczom małego Karola Estreichera ukazywały się prawdziwe cymelia, stare ryciny, teksty ksiąg dawno zniszczonych i różne inne rzeczy, które stanowią dziś najcenniejsze zbiory Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. To wtedy, przy tej miednicy wypełnionej wodą i starymi szpargałami młody Estreicher przeżywał swoje pierwsze fascynacje sztuką. Co z XII wiecznym rękopisem spytacie? Nie wiadomo, raczej na pewno nie znalazł się w zbiorach UJ, najpewniejsze jest, że trafił do Londynu, albo do Oxfordu.
Czy już rozumiecie jaka jest funkcja profesorów uniwersyteckich? Jeszcze nie? To Wam ją objaśnię, otóż chodzi o to, by biorąc pieniądze z budżetu nieistniejącego w żadnym poza podatkowym wymiarem państwa, utrzymywać w głowach ludzi fikcję o przeszłej wielkości tego państwa. Celowi temu służą śmieci wymiecione z antykwariatu starego Fabiana, które dziś uchodzą za cymelia. Dlaczego – spytacie – uniwersytet sam nie zajmie się poszukiwaniem i gromadzeniem rzeczy naprawdę wartościowych? Dlaczego – jeśli już nie może tego robić – nie zajmie się edycją źródeł, a niechby i tak nędznych, jak te które otrzymał z łaski starego Fabiana, tak żeby chociaż zaburzyć te dziwne układy panujące na rynku treści ważnych, a naszym umysłom dać jakąś prawdziwą pożywkę, a nie makulaturę? Otóż uniwersytet nie może tego zrobić, bo wtedy do drzwi pana rektora zapukają koledzy Fabiana Himmelblaua uzbrojeni w szpadryny i noże. I skończą się żarty. Rynek antykwaryczny bowiem to sprawa poważna, o wiele poważniejsza niż narkotyki i ropa. Możecie się o tym sami przekonać kupując zapomnianą książkę Karola Estreichera, pod tytułem „Nie od razu Kraków zbudowano”.
Pora wyjaśnić czym zajmował się tata Fabiana, prócz handlu starymi książkami rzecz jasna. Otóż Izaak Himmleblau w czasie Powstania Styczniowego woził ze Śląska do Warszawy broń, głównie krótkie pistolety, woził je w ilościach hurtowych rzecz jasna, a fasował w pruskich, królewskich magazynach broni. Prócz tych rewolwerów Izaak woził jeszcze biżuterię patriotyczną, te wszystkie klamry, sprzączki, orły połączone z Pogonią i Michałem Archaniołem, które również były produkowane na Śląsku. Prócz tego przed samym Powstaniem Styczniowym cesarski urząd do spraw cenzury wydał Izaakowi pozwolenie na działalność wydawniczą. I wiecie co ten spryciarz wydawał? Nigdy nie zgadniecie. Bibułę patriotyczną, którą później woził do Warszawy, gdzie miał stałych odbiorców. O tym wszystkim informuje nas Karol Estreicher młodszy, jeden z najzasłużeńszych luminarzy polskiej nauki, a wszystko w cenie 2, 50 za egzemplarz. Spieszcie się, bo zabraknie. Nie martwcie się jednak, bo część tych wspomnień jest w sieci. Oto rozdział o miedzianej miednicy, proszę bardzo: http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje34/text22.htm
Ja zaś zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl gdzie od wczoraj można kupić książkę księdza Grzegorza Śniadocha pod tytułem „Msza Święta Trydencka. Mity i prawda” oraz najnowszy numer „Szkoły nawigatorów”. Zapraszam także do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie. I powiem Wam jeszcze, że już nie mogę się doczekać na to jesienne spotkanie z profesorem Andrzejem Nowakiem z Krakowa, które ma się odbyć w Klubie Ronina. Na koniec zaś chciałbym serdecznie pozdrowić redaktora Tomasza Terlikowskiego alias dziczkę w winnicy, który nawoływał nas tu ostatnio do akcji bezpośredniej.

sty 282014
 

W swojej nieopisanej naiwności myślałem, że Andrzej Seweryn nadal pracuje w tym wielkim teatrze w Paryżu. Pomyliłem się. Okazało się, że on jest dyrektorem teatru polskiego i to już od dłuższego czasu. I nic wyobraźcie sobie, że o nim nie słychać, tak jak o tym całym Klacie, czy innych dyrektorach. To znaczy nic nie było słychać do niedawna, bo teraz już słychać. Otóż okazało się, że w Teatrze Polskim wystawiać będą, a może już wystawiają sztukę Stanisława Wyspiańskiego zatytułowaną „Bolesław Śmiały”. Przyznaję ze wstydem, że pojęcia nie miałem o tym iż pan Stanisław wysmażył coś takiego, a do tego jeszcze zrobił dokrętkę pod tytułem „Skałka” gdzie głównym bohaterem jest św. Stanisław. Treść obydwu sztuk jest mi nie znana, a przez śnieżyce, które nawiedziły nasz kraj pozostanie nieznana jeszcze przez jakiś czas. I wcale bym się tym nie martwił, ani pewnie bym o tej sztuce nie usłyszał, gdyby nie to, że ją w internecie reklamują. No i myślicie pewnie, że ze względu na tego Bolesława Śmiałego, co zamordował biskupa zdrajcę? Oczywiście, że nie, wcale nie dlatego. Oni tę sztukę reklamują, bo króla gra tam Piotr Cyrwus, czyli znany wszystkim „Rysio z Klanu”. Pomysł jak pomysł, ja się na warsztacie aktorskim nie znam i gry Cyrwusa ocenić nie potrafię, mogę co najwyżej powiedzieć czy mi się podoba czy nie. Nie to jest istotne. Ważne jest, że w sieci piszą o sztuce i Cyrwusie, w kontekstach seksualnych. No i piszą jeszcze, że do niedawna to był taki sobie Rysio z Klanu, a teraz proszę na gołe klaty z jakąś brunetką się trzaska i wszystko w dodatku publicznie. Pokazywali nawet zdjęcia. Cyrwus lata bez koszuli w jakiś skórzanych portkach przytrzymywanych rzemieniem, z taką dziwną opaską na ramieniu, jakby był kapitanem drużyny „Huragan” Potworów, która zawsze derby powiatu radomskiego wygrywa. Ta opaska też jest skórzana i ona go właśnie wyróżnia spośród całej reszty aktorów, którzy są normalnie bez koszul i jak przypuszczam także bez gaci. Żeby było jeszcze bardziej nowatorsko pani, z którą Cyrwus mierzy się na gołe klaty, odziana jest w jakieś zetlałe giezłeczka, ledwo co okrywające ciało. To nie wszystko jednak, bo oni razem przewalają się w jakiejś dziwnej brunatnej substancji, która przylepia im się do pleców i o zgrozo do pośladków. Wygląda to jak podłoże do hodowli dżdżownic kalifornijskich. No i sam Cyrwus bledziuchny niczym personalny ze młyna, razem ze swoją partnerką, właśnie te dżdżownice przypominają kiedy się tak przewalają po scenie.
Na pytanie dziennikarza, dlaczego tak? Wszak mistrz Wyspiański zwykle zostawiał dokładne wytyczne co do scenografii swoich sztuk, dyrektor Seweryn odpowiada: kasy nie ma kochanieńki. I ja się zastanawiam dlaczego w Polskim nie ma tej kasy na scenografię i Cyrwus musi się w ziemi tarzać? Może wszystkie pieniądze dali Klacie na te jego prowokacje i dla Seweryna już nie starczyło? Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Przypomina mi się także, kiedy patrzę na tego uwalanego ziemią czy czymś podobnym Cyrwusa, fragment jednego z filmów Monty Pythona. Oto dwaj zbrojni rycerze przemierzają starą, wesołą Anglię udając, że jadą na koniach, a w rzeczywistości tylko tak śmiesznie podskakując, jak to u Monty Pythona. No i mijają w pewnej chwili dwóch kolesi grzebiących w ziemi, w domyśle miejscowych pańszczyźnianych chłopów, co szukają w chłodzie i głodzie jakiegoś kawałka kłącza do pochłonięcia. Obaj są brudni jak nieszczęście i wygłaszają jakieś chamskie, charakterystyczne dla angielskich wieśniaków z XII wieku kwestie. Kiedy widzą tych rycerzy jeden mówi: to król. Na co drugi: po czym poznałeś? A ten pierwszy: bo nie jest obesrany.
Dzięki dyrektorowi Sewerynowi i jego bohaterskiemu zespołowi ten akurat fragment filmu Monty Phytona całkowicie się w naszych okolicznościach zdefraudował. Seweryn, Cyrwus i reszta unieważnili Monty’ego.
Nie jest to jedyny eksperyment artystyczny jaki zauważyłem, oto fundacja im. Ryszarda Kapuścińskiego rozdaje co roku młodym autorom nagrody i stypendia. Zwykle dostają je ci młodzi autorzy, którzy w mniej lub bardziej udany sposób naśladują trendy dominujące w świecie zachodnim. W zeszłym roku dostał to stypendium jakiś młody człowiek, który przeszedł pustynię Atacama piechotą. Niestety nie napisali, czy wzdłuż czy w poprzek, co w przypadku tej akurat pustyni jest dość istotne. Konwencja takich opowieści jest stała i nie zmienia się od momentu, w którym stary oszust i gangster nazwiskiem Stanley odnalazł w dżungli doktora Livingstone’a. No, ale zostawmy ten akurat temat, bo są ważniejsze. Zanim do nich przejdę chcę jeszcze rzec słowo o trendach. Napisał wczoraj nasz nieoceniony Genezyp, że gra na giełdzie przeciw obowiązującym trendom kończy się zwykle masakrą. I ja sobie od razu zadałem pytanie: a jak by to się skończyło na rynku wydawniczym? No i żeby na to pytanie odpowiedzieć musiałem zdefiniować trend. Otóż trend to narzucanie kryteriów oceny czytelnikom. W dojrzałych demokracjach jest to proste jak Cyrwus w roli Bolesława Śmiałego. Mamy domy mediowe, budżety na promocję i leci. I rzeczywiście, jak ktoś się przeciwstawia trendom, to w najlepszym razie ukradną mu pomysł, jak temu facetowi co Harry Pottera napisał i nieopacznie się z tym zdradził. No i potem napisała go raz jeszcze Joan Rowling, bo była do tej roli o wiele lepiej predestynowana. U nas jednak jest inaczej, a to ze względu na wszechobecne złodziejstwo. U nas wielkie wydawnictwa i domy mediowe też chcą kreować trendy i też chcą narzucać czytelnikowi kryteria oceny, ale żeby to zrobić muszą korzystać z jakichś pośredników. Z jakichś, przepraszam za wyrażenie, lokalsów, takich jak ekonomista Rybiński, żona Kapuścińskiego, albo Andrzej Seweryn. Z ludzi, którzy obłaskawią dla wielkich niemały przecież polski rynek. No, ale chciwość wśród lokalsów, ja nie mówię, że akurat wśród tych wymienionych przeze mnie z nazwiska jest tak wielka, że z tych budżetów przeznaczonych na kreowanie trendów, kiedy już one dojadą na pierwszą linię frontu nie zostaje nic. Po prostu nic. Zostaje z nich tyle, żeby można było zorganizować dyskusję panelową i w czasie jej trwania opowiedzieć jak to będzie fajnie kiedy już te trendy zaczną działać i u nas. No więc u nas trendem jest co innego, bo tak zwany ogólny bezwład i chciwość nie pozwalają na to, by zadziałały mechanizmy czynne w dojrzałych demokracjach. U nas trendem jest odkrywanie oczekiwań czytelników. I to właśnie czynimy na tym blogu. I jestem coraz bardziej pewien, że kiedy ktoś spróbuje iść pod prąd, przeciwko tym trendom, które ujawniamy, marny będzie jego koniec. Niebawem zrobimy niewielki krok naprzód, ogłosimy konkurs na komiksy i wtedy się dopiero zacznie. Czekajcie cierpliwie.
Jak trendy rozumieją ludzie przyznający nagrody w fundacji Ryszarda Kapuścińskiego? Otóż oni muszą ściśle współpracować z mediami, z takim Tadeuszem Moszem na przykład, albo z ekonomistą Rybińskim. Po czym ja to poznaję? Otóż w tym roku liczące jedyne 30 tysięcy stypendium Kapuścińskiego otrzymał pisarz nazwiskiem Filip Springer. Pan ów napisał wcześniej książkę „Miedzianka czyli historia znikania”, której jeszcze nie przeczytałem, ale przeczytam, bo zahacza ona o tematy mnie interesujące czyli o górnictwo na Śląsku. To jest – z tego co mi opowiadali – standardowy lament nad dewastacją, której przyczyną jest komunizm, znany z wczesnych książek Pawła Huelle. Co ja piszę? Jakich wczesnych książek? Przecież on nie napisał innych książek poza wczesnymi…no dobra, lećmy dalej.
No i mamy tego Springera co dostał nagrodę. I okazuje się, że on będzie teraz pisał o niedoli Polaków, którzy nie mogą sobie pozwolić na dobro tak podstawowe jak mieszkanie. Muszą się zadłużać, muszą stawać się niewolnikami i ulegać szykanom developerów. Ja bardzo przepraszam, ale skoro ten młody człowiek jest aż tak wrażliwy, chętnie dowiem się na kogo głosował w poprzednich wyborach? I w tych jeszcze wcześniejszych? Zgaduję, że nie na PiS i Jarosława Kaczyńskiego, bo to skończyłoby się strasznie, po prostu strasznie, a wszyscy młodzi ludzie, którzy teraz nie mają mieszkania zostaliby zapewne zamordowani za swoje poglądy. No dobra, nie szydźmy zbyt mocno z młodego pisarza. Chce pisać książkę o developerce, bardzo ładnie. Tyle, że zapowiedź tej książki już stawia go w jednym rzędzie z Cyrwusem co się w nawozie od dżdżownic kalifornijskich tarza. Będzie bowiem Springer opowiadał o tak zwanych zwykłych ludziach. Ok, niech opowiada, moim zdaniem jednak nie to jest w developerce najciekawsze. Nie powiem mu oczywiście co jest tam najistotniejszego, bo to on jest w końcu pisarzem, a ja tylko skromnym blogerem.
Mamy więc po kolei trzy zjawiska: Mosza, który w telewizorze kwestionuje prawo własności nazywając to nową kulturą, Rybińskiego, który w salonie24 robi to samo, a na koniec polskiego pisarza nazwiskiem Springer, który będzie pisał książkę o tym, jak to strasznie jest nie mieć mieszkania. Ciekawe do jakich wniosków dojdzie na koniec. Obstawiam w ciemno, że wnioski będą, wszyscy oni bowiem, od Szczygła począwszy na Springerze kończąc zaopatrują te swoje reportaże we wnioski. I to jest coś fantastycznego. Obstawiam więc, że we wnioskach znajdzie się to samo co w wypowiedzi Mosza i tekście Rybińskiego – lepiej nie mieć nic na własność, bo z tego same kłopoty, lepiej wynajmować i bawić się wesoło w centrach handlowych oraz na spotkaniach z młodymi pisarzami, co reportaże we wnioski zaopatrują.
Nie przejmujmy się jednak tym za bardzo, bo oni nie utrzymają tego trendu, a jeśli ktoś idzie pod prąd trendów prawdziwych, to jak napisał Genezyp w jednym z komentarzy – masakra. Możecie mi też wierzyć, że prawdziwy król nigdy nie pojawi się przed ludem obesrany, jak to się zdarzyło w teatrze prowadzonym przez Seweryna. To jest po prostu niemożliwe.

Na stronie www.coryllus.pl mamy już cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8.
4 lutego zaś, w Gdańsku, w Manhattanie odbędzie się mój wieczór autorski. Początek o godzinie 17.00.

lip 202012
 

W zapomnianej już książce Karola Bunscha pod tytułem „Imiennik” zamieszczony jest opis wskrzeszenia Piotrowina dokonany za wstawiennictwem św. Stanisława. Karol Bunsch opisuje tę scenę jako swoisty majstersztyk manipulacji. Oto biskup, by udowodnić swoje prawa do majątku Piotrowin, wynajmuje trędowatego, który ma udawać nieboszczyka. Na oczach króla i zgromadzonych dostojników wzywając Boga w Trójcy Jedynego, dokonuje aktu wskrzeszenia. „Zmarły” Piotrowin wstaje z grobu i wszyscy, uwiedzeni fałszywą potęgą niecnego biskupa wierzą w ten cud.

Rzecz cała była wielokrotnie wyśmiewana w literaturze popularnej. Nawet Zbigniew Jujka, rysownik satyryczny, poświęcił temu wydarzeniu osobną karykaturę. Fakt oszustwa dokonanego przez patrona Polski, arcybiskupa Krakowskiego, jednego z najważniejszych hierarchów w historii Kościoła polskiego zapadł głęboko w pamięć zbiorową i jest dziś bardzo trudny do wykorzenienia. Podobnie jak uświęcona setką popularnych artykułów i polemik wiara w to, że św. Stanisław był zdrajcą i sprzeniewierzył się racji stanu oraz królowi Bolesławowi.

Historia ta uwodzi wielu ludzi i wielu uważa ją za stały element dyskusji na temat historii Polski oraz linię sporu pomiędzy patriotami państwowymi, a tymi drugimi, którzy wolą ufać skorumpowanej hierarchii kościelnej.

Nie będziemy tu rozstrzygać jak było naprawdę ze św. Stanisławem i królem. Przypomnijmy tylko co legenda mówi o śmierci biskupa. Oto w kościele na Skałce, przed samym ołtarzem, rozegrał się dramat największy w dziejach średniowiecznego Kościoła w kraju nad Wisłą. Król w towarzystwie trzech rycerzy, swoich dworzan wkroczył do świątyni i nie bacząc na świętość miejsca rozpłatał biskupa mieczem zachęcając swoich poddanych do tego, by pokawałkowali ciało nieszczęśnika. Rycerze ci pieczętowali się następującymi herbami: Strzemię, Jastrzębiec i Szreniawa. W Polsce i potem na Litwie mnóstwo rodzin pieczętowało się tymi samymi herbami, warto jednak wspomnieć jakie rodziny używały tych klejnotów w czasach nas interesujących. Herb Strzemię to oczywiście Grzegorz z Sanoka, który „szczepił pierwsze pędy humanizmu w Polsce”. Biskup lwowski, protektor niedoszłego zabójcy papieża Filipa Kallimacha. Legenda o zamordowaniu św. Stanisława dotyczy go jak najbardziej i w czasach kiedy żył, była w miastach polskich powtarzana wielokrotnie. Herb Szreniawa to rodzina Kmitów. W tym także Piotra Kmity, który w czasie marszu Sulejmana pod Mohacz donosił z Gdańska do Krakowa, że na granicy Mołdawskiej szykują się do najazdu na Polskę Tatarzy z Wołochami. Szreniawą pieczętował się również Stanisław Stadnicki, słynny „diabeł łańcucki”. Można oczywiście stwierdzić, że takie rzeczy nie mają znaczenia, ale w takim razie jakie mają? Jeśli zignorujemy więzy klanowe i zaczniemy tłumaczyć sobie historię jakoś w poprzek tych powiązań uzyskamy obraz groteskowy i mocno niezadowalający.

Herb Jastrzębiec obejmuje mnóstwo rodzin, ale najważniejsza i najpotężniejsza z nich to Zborowscy, potomkowie słynnego Dziersława z Rytwian, który wyjednał Kallimachowi bezpieczeństwo polecając go królowi. Jemu z kolei polecił Kallimach Grzegorz z Sanoka herbu Strzemię. Ponoć Zborowscy i Dziersław nie mieli nic wspólnego z zamordowaniem św. Stanisława, tak twierdzi Paprocki w swoim dziele „Herby rycerstwa polskiego”. Paprocki sam pieczętuje się Jastrzębcem, a w jego życiorysie jest coś co nie pozwala niestety wierzyć mu ani przez chwilę. Paprocki należy bowiem do klanu Zborowskich, jak wszyscy Jastrzębce i po klęsce stronników habsburskich pod Byczyną po prostu musi emigrować. Wyjeżdża na Morawy. Gościny udziela mu biskup ołomuniecki. Paprocki prócz tego, że zajmował się heraldyką polską, badał także heraldykę czeską i morawską. Na Morawach przebywał Bartosz Paprocki aż 22 lata. Pod koniec życia wrócił do Polski i dokonał żywota we Lwowie, w klasztorze Franciszkanów. Nie ufajmy więc Paprockiemu, który ucieka z kraju po bitwie byczyńskiej, gdzie w szeregach austriackich znajduje się prawie cały klan Zborowskich. Nie ufajmy mu, bo on miał wiele powodów, by kłamać.

Przypomnijmy jeszcze raz Dziersława z Rytwian przodka Zborowskich. To był ten człowiek, który obrabował kościół będący pod opieką jego własnego stryja, a następnie przystąpił do konfederacji Spytka z Melsztyna. Organizacji wymierzonej wprost w Zbigniewa Oleśnickiego.

Mamy więc dosyć wyraźne tropy, które omijają wszyscy badacze historii, ze względu na to, że wymykają się one przyjętym metodom badawczym. My jednak nie musimy się tym przejmować, albowiem baśni rządzą się swoimi prawami.

Strzemię, Jastrzębiec i Szreniawa. Od tego się wszystko zaczęło i wszystko jak widzimy „szło po rodzinie” jeśli nie najbliższej, to dalszej o przeplatało się gdzieś tam pomiędzy więzami klanowymi. Do tego ciągnęło się bardzo długo, tak długo, że niekiedy trudno w to uwierzyć ludziom lansującym tezy, że historię napędzają wielkie umysły obcujące ze sobą przy muzyce sfer dobiegającej gdzieś hen, spod niebieskiego sklepienia.

Ach! Byłbym zapomniał. Paprocki miał wśród swoich dokonań literackich jeszcze jeden niewątpliwy sukces – przetłumaczył na czeski dzieła Jana Kochanowskiego.

Feliks Koneczny w książce „Święci w dziejach narodu polskiego” pisze, że konflikt króla z biskupem był konfliktem dwóch wizji ustroju państwowego i społecznego. Król opowiadał się za starym ustrojem rodowym, uniemożliwiającym dziedziczenie i samodzielność rodzin. Biskup zaś chciał wprowadzić zmiany i tym samym stworzyć Kościołowi możliwość otrzymywania donacji od ludzi dziedziczących ziemię. Nie jest więc według Konecznego konflikt ten jakąś rozgrywką polityczną, w której stawką była racja stanu.

Dla niniejszej opowieści najważniejsze jest to, że biskup stał się symbolem scalenia królestwa polskiego w okresie rozbicia dzielnicowego a potem symbolem zjednoczenia kraju podzielonego pomiędzy trzech zaborców.

Wróćmy jednak do wskrzeszeń. Wśród świętych, błogosławionych i sług bożych polskich są przypadki o wiele dziwniejszych wskrzeszeń niż to, którego dokonał św. Stanisław. O nich jednak nikt nie wspomina w literaturze, nikt z nich nie szydzi, a nawet żaden z satyryków nie pokusił się, by owe wydarzenia przedstawić na rysunku z odpowiednim komentarzem.

Oto w latach 1450 – 1470 katedrą teologii w Krakowie kierował Izajasz Boner. Był to syn Floriana Bonera zarządcy mennicy królewskiej, człowiek bogaty z domu i bardzo wykształcony. Studiował w Padwie oraz w Krakowie. Nie pociągało go jednak życie świeckie i światowe, wybrał mnisi habit i został Augustianinem. Augustianie jak pamiętamy zajmują się nauczaniem i pielęgnowaniem wiedzy, także tej do której dostęp mają jedynie nieliczni. Izajasz to było jego imię zakonne. W rzeczywistości nadano mu imię Ambroży, a niektórzy badacze twierdzą, że nie Ambroży, a Fryderyk. Tak więc kierował sługa Boży Izajasz Boner katedrą teologii w Krakowie przez dwadzieścia lat. W czasie jego tam obecności doszło do kilku ważnych wydarzeń. Zabito na przykład Andrzeja Tęczyńskiego, na co Izajasz patrzył zapewne ze smutkiem.

Jego kariera uniwersytecka miała pewien charakterystyczny rys, oto był Boner opiekunem, mistrzem wręcz, kilku młodszych kolegów, którzy wyróżniali się wyraźnie na tle innych uczonych związanych z akademią. Byli to Jan Kanty, Szymon z Lipnicy, Stanisław Kazimierczyk i Michał Giedroyć. Pierwsi dwaj z nich został wyniesieni na ołtarze, trzeci jest beatyfikowany, ostatni zaś czeka na beatyfikację. Pomiędzy wszystkimi wymienionymi mężczyznami rozkwitała szczera przyjaźń. Była ona do tego stopnia tkliwa, że kiedy Janowi z Kęt podarowano koszyk pełen dojrzałych jabłek, nie pomyślał on ani przez moment, by skosztować owoców, odesłał je Izajaszowi. Ten z kolei wysłał go Szymonowi z Lipnicy. A Szymon widząc tak wspaniały dar, przekazał go przez sługę Kazimierczykowi. On zaś odesłał jabłka Kantemu. I tak po kolei wędrował koszyk jabłek po Krakowie, aż trafił do tego, który otrzymał go pierwszy. Te budujące historie opowiada się ponoć w mieście stołecznym Krakowie do dziś, podobnie jak do dziś żywa jest legenda o zdradzie św. Stanisława i jego śmierci w kościele Na Skałce. Śmierci zasłużonej, bo przecież zdrajcy należy się kara śmierci. Życie Izajasza Bonera płynęło spokojnie i cicho. Jedynie zaraz na początku jego naukowej kariery zdarzyło się coś co zaważyło na całym jego przyszłym życiu. Oto wskutek trzęsienia ziemi zawaliła się nawa kościoła św. Katarzyny w Krakowie. Trzęsienia ziemi zdarzały się wtedy ponoć Europie na północ od Karpat dość często. Ponoć fara w Gubinie na Łużycach rozpadła się także wskutek wstrząsów sejsmicznych.

Bonerowie widząc tak wielkie nieszczęście postanowili wspomóc parafię i odbudować nawę. Oczywiście za własne pieniądze. W zamian za ten gest dobrej woli otrzymali kaplicę w nowo odbudowanym kościele. Izajasz Boner, jeden z nich, syn zarządcy królewskiej mennicy, w wielkim natchnieniu i poruszeniu dokonał potem w tejże kaplicy cudu. Wskrzesił zmarłe dziecko, wypowiadając słowa adresowane wprost do Matki Bożej. – Pokaż, że jesteś matką – brzmiały te słowa. Kiedy tylko wybrzmiały pod sklepieniem świątyni trzymane przezeń na rękach niemowlę zakwiliło. Ponoć Izajasz Boner wskrzesił potem jeszcze jednego mężczyznę. To jest, jak na lokalną znakomitość, sami przyznacie, wynik całkiem zadowalający. Jeśli zważymy, ze sam Chrystus Pan wskrzesił Łazarza, dziewczynkę oraz samego siebie, Izajasz Boner jawi się nam jako ktoś wyjątkowo w Kościele ważny. Nie znajdziemy go jednak w spisie świętych i błogosławionych Kościoła Powszechnego. Izajasz Boner to zaledwie sługa Boży. Zanim wyjaśnimy tę rażącą niesprawiedliwość musimy odwrócić się od Izajasza i poświęcić kilka słów ulubionej świętej wszystkich Polaków – Jadwidze Andegaweńskiej. Małej Francuzce wydanej za mąż za starego Litwina.

Zacznijmy od plotek. Jak pamiętamy starania o kanonizację Jadwigi D’Anjou trwały bardzo długo, pomimo jej niewątpliwych zasług, jej poświęcenia w imię wartości zwanych przez wielu chrześcijańskimi, a przez niektórych ogólnoludzkimi. Ludzie, którzy mają zwyczaj szydzić z Kościoła i jego procedur mówili uśmiechając się głupio, że proces kanonizacyjny trwa tak długo ponieważ Jadwiga wstępując w związek małżeński z Jagiełłą nie była już dziewicą. To jest oczywiście jakiś argument w rozmowach towarzyskich, w czasie których ludzie czasem poruszają takie tematy, ale myślę, że dla prowadzących ten proces hierarchów było to bez znaczenia.

Wszyscy dokładnie pamiętamy tę opowieść – Jadwiga, przywieziona z Węgier i obwołana królem Polski nie chce i nawet nie myśli o tym, by wyjść za mąż za jakiegoś Litwina, w dodatku świeżo ochrzczonego poganina. Jej myśli krążą wokół Wilhelma Habsburga, któremu przysięgała miłość i wierność w dzieciństwie. Zawarła z nim nawet związek małżeński moderowany przez dorosłych i oparty na zasadzie – połączymy dzieci na wszelki wypadek, a kiedy dorosną same zdecydują co będzie dalej. Dzieci zdecydowały, że chcą być razem, ale polityka się całkowicie zmieniła. Córka Ludwika Wielkiego miała być koronowana w Polsce i poślubić tego, kogo wskażą panowie małopolscy. Ci zaś zdecydowali, że najlepszym politycznym robrem jaki mogą rozegrać będzie umieszczenia na tronie polskim węgierskiej królewny ożenionej z księciem Litwy. Wobec słabości Rzeszy, wobec wojny stuletniej która demolowała Europę, wobec uwikłania Turków na Bałkanach i ich kłopotów a Azji, taka konstrukcja miała być tym właśnie co przyniesie wszystkim trzem krajom sukces i potęgę. Wróg był jeden – Zakon Krzyżacki. Żeby tego wroga spacyfikować, pokonać a następnie zniszczyć potrzebne było poparcie papieża, to zaś można było uzyskać tylko w jeden sposób – za pośrednictwem Węgrów i ich korony. Oni bowiem byli tym narodem na wschodzie Europy, w który Rzym inwestował bardzo wiele i dlatego właśnie w głowach panów małopolskich zrodził się ten plan. Papież nigdy nie poparłby żadnej herezji nie było więc mowy, żeby trzymał stronę Polski w sporze z deklarującymi przywiązanie do Rzymu Krzyżakami. Polski, która ogląda się na husytów i przez obecność tych husytów chce się czuć ważniejsza i silniejsza. Husyci wysługujący się Krzyżakom nie przeszkadzali papieżowi i tylko ktoś wyjątkowo nierozgarnięty może zapytać – dlaczego? Dlatego, że siła nie musi się z niczego tłumaczyć, nawet przed Ojcem Świętym. Krzyżacy dawali Rzymowi nadzieję na to, ze wiara zatriumfuje na północnym wschodzie Europy. Jagiełło, który chrzcił się tyle razy, że sam już zapomniał ile, nie dawał tej nadziei. W dodatku jeszcze jego prohusyckie sympatie , które odziedziczyli inni Jagiellonowie nie mogły podobać się nikomu w Rzymie. Nie było żadnej gwarancji na to, że korona polska, potężna w końcu siła nie zdecyduje się na zerwanie z Kościołem. Węgrzy nie mieli takich dylematów. Stali naprzeciwko Turków i nie było mowy o tym, by ktoś się tam wahał i zastanawiał nad sensem jedności z Kościołem Powszechnym.

Małżeństwo Jadwigi i Jagiełły nie dawało oczywiście stuprocentowych gwarancji na to, że struktura taka się utrzyma. Jasny jednak jest zamysł i jasna myśl w tym wszystkim. Podobnie jak później jasna myśl widoczna jest w aranżowaniu małżeństwa Kazimierza Jagiellończyka z Elżbietą Austriacką.

Węgry potrzebne były Polsce do tego, by mieć w ręku argument przemawiający do politycznych aspiracji papieży. Rozumiał to doskonale Zbigniew Oleśnicki, ale nie rozumieli tego Jagiellonowie. Może z wyjątkiem tych dwóch, którzy zmarli po krótkim panowaniu – Jana Olbrachta i Aleksandra. Jagiellonowie brnęli w sojusz z Czechami, przeciwko Rzymowi i rzekomo przeciwko Krzyżakom. I nikt nie pamięta nigdy z czyich rąk wykupował Andrzej Tęczyński Malbork w czasie wojny trzynastoletniej. Dlaczego to robili? Myślę, że Czesi potrzebni byli dynastii litewskiej nie tyle do zwalczania Krzyżaków ile do trzymania w szachu własnych poddanych. Ze szczególnym wskazaniem wspomnianych tu panów małopolskich. Czesi mieli więc służyć – w założeniu – do tego co zwykło się nazywać eufemistycznie wzmacnianiem władzy królewskiej, a co w pełnej krasie rozwinęli w końcu stulecia XV tacy władcy jak Henryk VII i dużo później Iwan Groźny. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Wracajmy jednak do Jadwigi D’Anjou, świętej Kościoła Powszechnego.

Legendy krakowskie zachowały wiele pięknych epizodów z jej życia. Mamy oto pamiętne dni, kiedy to Wilhelm, jej dziecięcy małżonek przybywa na Wawel by tam odnowić śluby i stać się mężem króla Polski, czyli Jadwigi właśnie. Jest to pułapka zastawiona na Habsburga, który nie wiedzieć czemu w nią wpada. Z Wawelu musi uciekać otoczony przez szlachtę, która ściąga do miasta z okolic i usiłuje pojmać Wilhelma kryjącego się w komnatach Jadwigi. Zatrzymajmy się tutaj chwilę, tutaj właśnie – przy tym fragmencie legendy. Oto arcyksiążę z domu habsburskiego, wjeżdża z orszakiem – tak pisze Koneczny – do obcej stolicy i kieruje się wprost na zamek królewski. Nikt go nie zatrzymuje. Nie ma kasztelana, nie ma gwardzistów, nie ma wreszcie lokalnej szlachty, która by mogła go zatrzymać. Jeśli nie siłą to perswazją. Ta szlachta jest, ale pod miastem i ponoć tylko czeka by przyłapać Habsburga w pokojach Jadwigi.

Myślę, że szlachta i wielcy małopolscy panowie, nie czekaliby aż Wilhelm wjedzie do Krakowa. Oni zatrzymaliby go wcześniej. Jeśli zaś czekali to ktoś musiał na nich to czekanie wymusić. Kto? Sądzę, że miasto właśnie. Stołeczne miasto Kraków i jego pobożni mieszkańcy, którzy potrafią być tak ofiarni wobec Kościoła, że stać ich na odbudowę rozwalonej przez kataklizm świątynnej nawy. Oczywiście czasy Jadwigi są dużo wcześniejsze niż czasy Izajasza Bonera. W mojej jednak głowie te dwie postacie łącza się ściśle.

Owa obecność Wilhelma Habsburga u Jadwigi stała się początkiem wszystkich czarnych plotek na temat prowadzenia się królowej i jej moralności. Ponoć Wilhelm zdeflorował Jadwigę i zwiał przestraszywszy się nadchodzącej odsieczy. Ona zaś została w zamku, a potem próbowała bezskutecznie do niego uciec. Habsburg bowiem nie odjechał, ale ukrywał się lasach i po wsiach pod Krakowem. Koneczny ze wzruszeniem opisuje scenę jak to Jadwiga wyrwawszy jednemu ze strażników topór próbuje rąbać nim zamkową kratę byle tylko wydostać się z Krakowa i połączyć z Wilhelmem. Królowa ulega jednak namowom dostojników, daje się ubłagać i poświęca swoje życie na ołtarzu racji stanu.

Nie wiem czy jest w polskiej historii postać świętej wydrwiona i wyszydzona bardziej niż Andegawenka. I nie chodzi mu już o to nieszczęsne dziewictwo. Królowa rezygnując ze splendoru i blasku należnego monarchini przekazuje klejnoty koronne na uposażenie akademii krakowskiej. Jej małżonek, stary Litwin, mógłby – potrząsnąwszy trochę krakowskimi bankierami – wydobyć pieniądze na wspomożenie wszechnicy. On tego jednak zrobić nie chce. Królowa zaś się nie waha. Jak pamiętamy ekshumacja jej szczątków wykazała, że pochowano ją z drewnianym berłem i drewnianym jabłkiem koronacyjnym w dłoniach. Po latach zaś uczelnię, której Jadwiga D’Anjou ofiarowała swój majestat w darze, nazwano Uniwersytetem Jagiellońskim. Na cześć dynastii, która nie przysłużyła się akademii niczym. Więcej – dynastii, która zrobiła wiele by akademia zamieniła się w tubę propagandową podległą władzy, bynajmniej nie królewskiej. Być może ta właśnie tradycja inspirowała ludzi, którzy po nadaniu Galicji autonomii postanowili nazwać uczelnię Uniwersytetem Jagiellońskim.

Nie znam dokładnych dziejów procesu kanonizacyjnego Jadwigi D’Anjou, wiemy jednak wszyscy kiedy ten proces się zakończył i za sprawą, którego papieża. Chodzi tu oczywiście o Jana Pawła II, który wyniósł naszą dobrą królową na ołtarze w roku pańskim 1997. Ciekawostką jest, że w tym samym roku ruszył proces beatyfikacyjny Izajasza Bonera, sługi Bożego, który wskrzesił dziecko i prawdopodobnie jeszcze jednego dorosłego mężczyznę.

W roku 1996 z inicjatywy kardynała Franciszka Macharskiego papież zezwolił na publiczne oddawania kultu Izajaszowi Bonerowi na terenie archidiecezji krakowskiej.

Proces beatyfikacyjny jak wiemy może trwać bardzo długo. Duch Święty zaś jak pamiętamy nie myli się nigdy. Kiedy więc beatyfikacja sługi Bożego Izajasza Bonera stanie się faktem, również my wszyscy, którzy nie należymy do archidiecezji Krakowskiej, będziemy mogli oddawać my publicznie cześć i kultywować pamięć jego życia i jego cudów.

Wróćmy jeszcze na chwilę do czasów Izajasza Bonera. To są te same czasy, w których rozwija się idea unii Kościołów. Papież Eugeniusz IV i kilku jego następców widzi w tym ratunek dla pozycji politycznej papiestwa. Idea ta zwalczana jest przez zwolenników soboru, jako ciała które ma najwyższą władzę w Kościele. Wśród nich właśnie, wśród koncyliarystów kwestionujących nieograniczoną władzę papieża znajdują się uczeni z akademii krakowskiej i najważniejszy człowiek w całej ówczesnej polskiej polityce – Zbigniew Oleśnicki. Spośród znanych nam podopiecznych Izajasza Bonera koncyliarystą jest święty Jan Kanty. Nie wiemy niestety jakie poglądy na tę kwestię miał on sam – sługa Boży Izajasz Boner z zakonu Augustianów.

W popularnych opracowaniach znaleźć możemy informację mówiącą, że idea koncyliaryzmu otworzyła drogę reformacji. Trudno na kartach tej książki dyskutować o tak złożonej sprawie. Tym trudniej, że tutaj akurat nikt nie wiąże reformacji ani z ideą koncyliaryzmu, ani z żadną inną ideą zrodzoną w łonie Kościoła Rzymskiego.

Zbigniew Oleśnicki, którego politykę na kartach tej książki przypominam i która wydaje mi się słuszna oraz celowa, uważał, że ograniczenie władzy papieży takich jak Eugeniusz IV czy Pius II jest jak najbardziej celowe. Sam przecież popierał antypapieża Feliksa przeciwko Eugeniuszowi. Uważał, że polityka unii Kościołów jeśli czemuś służy to wciągnięciu Rzymu w orbitę wpływów organizacji i sił czynnych na wschodzie, w upadającym Bizancjum. Służy także temu, by bezbronny i pozostawiony sam sobie papież jedynowładca mógł stać się łatwym łupem silnych politycznych graczy wyposażonych w pieniądze, armię lub jedno i drugie naraz.