kw. 182024
 

Proszę Państwa, po uporczywych poszukiwaniach lokalu, którego wynajęcie nie zrujnowałoby nikogo, dzięki pomocy Beaty, trafiłem na zamek w Łęczycy. Rozmawiałem z panią dyrektor, która udostępni nam salę bez opłat, ale musimy zrobić imprezę otwartą dla miejscowych. Oczywiście zgodziłem się, ale i tak zrobimy listę osób uczestniczących, bo statystyki to ważna rzecz. Tak więc na czym stoimy? Spotykamy się 24 maja na zamku w Łęczycy, pomiędzy Łodzią a Kutnem. Odbędzie się tam drugie spotkanie w katakumbach, którego gościem będzie kapitan Tomasz Badowski. Tematem spotkania będzie wojna na Ukrainie. Tytuł  – „Czy powinniśmy bać się wojny?”. Wieczór będzie wyglądał tak, jak ten poprzedni w Ojrzanowie. Będę miał już ze sobą dwie nowe książki. Wstęp jak powiadam jest wolny więc nie będzie żadnego „co łaska”. Zaczynamy o 18.00. Łęczyca to, jak wszyscy pamiętają, miasto, w którym rządził niegdyś diabeł Boruta. Jest tam przepiękny rynek, zamek, w którym mieści się muzeum, dwa kościoły, w tym barokowy klasztor i największa atrakcja ziemi łęczyckiej, romańska kolegiata w Tumie. Czasu na zapisy nie ma wiele, ale wierzę, że Państwo zdecydujesie się wziąć udział w wydarzeniu. Zapraszam

kw. 182024
 

Jesteśmy poddawani nieustającemu procesowi pionizacji. Polega on na tym, że w zasadzie nie mamy – mimo okoliczności na to wskazujących – możliwości wyrażenia własnego zdania. To bowiem, co uważamy za własną opinię jest kreowane przez podstawione słupy udające ludzi. Ich przekaz jest wzmacniany i obowiązujący, zaś tradycja które uruchamia im napęd w tyłku pochodzi wprost z dzieł towarzysza Lenina. Żyjemy ponadto złudzeniem, że wyzwoliliśmy się z komunizmu, także mentalnie, bo chodzimy do Kościoła, a naszym wzorem jest Jezus Chrystus. To nie jest prawda, albowiem dla większości wzorem są jacyś donosiciele z lat siedemdziesiątych, których wybory ekscytują ludzi do dziś. Wałęsa jest tu tylko wierzchołkiem piramidy. Kult tak zwanych „trudnych wyborów” uprawiany jest wszędzie, a zapominamy przy tym, że byli ludzie, którzy nie rozumieli co to jest trudny wybór i oni zostali wymordowani. My zaś wierzymy, że ci co pozostali nie mieli do końca złych zamiarów. Nawet jeśli tak było najlepiej spuścić na te ich wybory zasłonę milczenia, a nie budować im kapliczki. Tymczasem jest jeszcze gorzej, tradycja okupanta dominuje i przerasta wszystkie struktury państwa. Nepotyzm i coś znacznie od nepotyzmu gorszego pleni się w zasadzie wszędzie, a wszyscy nieudacznicy awansujący w wyniku działania przeszłych karier ojców i dziadków chcą poprawić swoje notowania za pomocą książek, które zamierzają napisać. O czym będą te książki? O pomordowanych bohaterach rzecz jasna. Na tym tle taki Szejna, który mówi, że jest synem milicjanta i przez to ma szacunek dla munduru wyrasta na postać pomnikową, w dodatku wykonaną z kryształu.

Przez trzydzieści lat od tak zwanego upadku komunizmu w Polsce, wszystko co dobre i wartościowe, zostało wykonane pokątnie. Mimo władzy i mimo planów „rozwojowych”, jakie ta władza snuła. Kraj zmienił się nie dlatego, że władza coś zrobiła, ale dlatego, że ludzie coś zrobili dla siebie mimo władzy. W czasie piątkowego spotkania w Ojrzanowie głos zabrał na koniec gospodarz czyli pan Wojciech. Powiedział, że w Polsce jest dobrze i ludzie sobie radzą, ale żeby sobie radzić muszą zejść z oczu urzędników. Po czym wymienił kilka przykładów takiej działalności obejmującej nie tylko Polskę, ale także kraje zamorskie. Co z tego rozumie Polak pracujący w budżetówce i konsumujący treści z Internetu?  Nic. On wie, że raz zagraniczne zakłady się tu instalują, a raz stąd uciekają. Nie wie dlaczego tak się dzieje, ale próbuje dociekać. Jeśli jest za PO mówi, że to przez PiS uciekają, a jeśli jest za PiS mówi, że uciekają przez Tuska. To jest cała wiedza o rzeczywistości istotnej, jaką Polacy posiadają dzisiaj. Poza tym głowy ich wypełnione są paprochami czyli całkowicie sformatowaną tak zwaną dyskusją publiczną, prowadzoną na tematy wyjęte nie powiem skąd, przez ludzi, którzy albo mieli dziadka w UB, albo zostali wynajęci przez jakąś fundację, która zleciła im emisję odpowiedniej treści na wizji. Wszystko co ponadto nazywane jest planktonem i samo siebie tak postrzega, jako nieważne jakieś byty orbitujące wokół istot takich jak Tomasz Piątek, Dominika Lasota, czy Mazurek i Stanowski. Kłopot polega na tym, że nie można kolportować poglądów i treści pokątnie, takie rzeczy działy się za komuny i były całkowicie opanowane przez służby. Dziś to, co było pokątne dominuje i my mamy przymus zabierania w tej sprawie głosu. Pokątnie można założyć biznes, nawet dość spory, ale treść, żeby mogła być kolportowana musi mieć gwarancje i jej odbiór musi być masowy. Gwarancji udzielają funkcjonariusze poprzebierani za dziennikarzy i artystów, albo zagranica. Polak sam z siebie nie uwierzy nigdy, że ma coś ciekawego do powiedzenia. Inni bowiem przywołają go do porządku i stwierdzą, że oni mogą tak samo. A poza tym – kto za nim stoi? Żeby kolportaż treści zyskał na dynamice musi być gwarantowany przez jakąś agenturę. Nie może być inaczej. To tak, jak z wstępem do budynków kościelnych, które ogłaszają publicznie swoją ofertę – niby jest wolność, ale lepiej mieć kwitek z milicji, albo kahału.

Co roku w życie wchodzi nowa grupa młodzieży. I my, jako ich ojcowie, matki, dziadkowie i babcie, nie mamy dla nich żadnej oferty, bo te ofertę konstruują inni, a potem okazuje się, że ona – choć publiczna – dostępna jest tylko niektórym. My jesteśmy zmarginalizowanym planktonem, który powoli osuwa się na kanapę przed telewizorem i woła do zgromadzonych w pokoju osób – o, o, o, zobaczcie co gadają u Mazurka! To jest gorsze niż kapitulacja, szczególnie że bierzemy sobie na sztandary Chrystusa Zmartwychwstałego i świętych Kościoła. I powtórzę to jeszcze raz – nie może być tak, że najważniejszym problemem dla nas jest usprawiedliwienie „trudnych wyborów” ludzi, którzy będąc pozbawieni talentu i cierpliwości, robili kariery w mediach i urzędach, bo dokonali „trudnego wyboru”. Kwestie te wyszydził już dawno Jacek Kaczmarski śpiewając:

Jestem postacią na wskroś tragiczną
Najtrudniejszegom dokonał wyboru:
Między obozem dla nieprawomyślnych
A honorami i łaską dworu.

Obeznanemu w snach filozofów
Trudno jest mówić gwarą kaprali
I nosić mundur, ale po trochu
Co tylko można – trzeba ocalić!

Aż się chce zapytać – dla kogo? Bo przecież nie dla wnuków, którzy dylematy dziadka mają w nosie, a interesuje ich tylko tu i teraz, czyli – po której stronie stanąć, żeby żyć miło i wygodnie, a także, by poczuć dreszcz ekscytacji na plecach, że robi się coś naprawdę niesamowitego. Na przykład uczestniczy w marszu niepodległości albo przykleja się do asfaltu klejem „Kropelka”.

Znam mnóstwo ludzi, którzy rozumują w sposób wskazany przez Kaczmarskiego, zarówno młodych jak i starych. Nie uczestniczę w ich kultach i ocenach, moi dziadkowie – na szczęście – nie musieli dokonywać żadnych wyborów. Byli biednymi analfabetami i żyli jak umieli. Z rodzicami było trochę inaczej, ale nigdy do głowy by mi nie przyszło, żeby ich jakoś mitologizować i stawić im kapliczki. To są rozdziały zamknięte, my zaś mamy możliwość wyboru. Jest ona oczywiście ograniczona, ale nie zablokowana całkiem. I nie musimy się doprawdy przejmować „trudnymi wyborami” ludzi całkiem obcych. Możemy stworzyć własną płaszczyznę dyskusji i omawiać tam kwestie dla nas istotne. Licząc, że może młodzież oderwie się od wygłupów i przynajmniej niektórzy się do nas przyłączą. Warunek jest jeden – dopóki nie stworzymy niczego trwałego, co można obejść w koło, albo zważyć w ręku nic co mówimy nie ma znaczenia. Bo rządzą media i ich kreacje oraz dylematy rodem ze środkowego Gierka.

O tym gdzie odbędzie się kolejne spotkanie w katakumbach napiszę po południu. Oczywiście wszystko mi się pochrzaniło wczoraj i przedwczoraj. Wykład o takiej treści mam we Wrocławiu, ale w piątek za tydzień.

kw. 172024
 

Jakoś tak się składa, że ludzie próbują zachować powagę w sytuacjach, kiedy koniecznie trzeba zrobić jakąś demaskację, albo użyć szyderstwa. I odwrotnie kiedy należy zachować powagę, bo – na przykład – osiągnięto jakiś ważny cel, albo wykonano poważną pracę bezmyślne człowieki zaczynają szydzić.

Jak to już zostało ustalone na tym blogu w okolicach roku 2012 nie można pozbyć się błaznów. To jest trudne i w zasadzie należałoby ich wytruć. Tymczasem nic takiego nie następuje. Błazen ewoluuje i w końcu staje się autorytetem, to jest jego naturalna droga, człowiek zaś poważny i przejęty sprawami poważnymi spychany jest na margines, a w końcu gdzieś tam ginie w zapomnieniu. Najważniejszymi postaciami naszego życia publicznego są klauni i iluzjoniści. Nie potrafimy się bez nich obejść. Jesteśmy w tym gorsi niż dzieci z gimnazjum, które poddają ostracyzmowi pewien typ osobowości, słusznie rozumując, że jest on nie tylko nudny, ale także niebezpieczny. Na przykład postawa wyrażająca się w słowach – a Piotrek, a powiedz co jest gorsze wpaść do wulkanu, czy iść w trampkach na biegun północny? Powoduje natychmiastowe wykluczenie towarzyskie, ale nie wśród dorosłych. Mamy bowiem Zychowicza i on nagminnie proponuje ludziom rozważanie takich problemów, ale nie spotyka go za to ostracyzm i szyderstwo. I to jest niezwykłe. Od wczoraj wszyscy przeżywają zwolnienie Magdaleny Gawin z szefowania Instytutowi Pileckiego. Ja się tym tak bardzo nie podniecam, bo mąż pani Gawin jest jednym z twórców Instytutu Wolności, więc jakoś sobie pani Magda poradzi. No, ale kto został wyznaczony na jej miejsce i kto ją wygryzł? Jej zastępca. Kto go mianował na to stanowisko? Ona sama. Wiedziony niezdrową ciekawością zajrzałem na stronę tego Instytutu. Ten cały Kozłowski, który został dyrektorem zamiast Magdaleny Gawin to jest nic, bo jego z kolei zastępcą, jest Mateusz Werner, syn starego Wernera. Pan Mateusz wraz z tatą, przez kawał czasu torturowali ludność kraju  swoimi występami w telewizji, a były to lata dziewięćdziesiąte. Omawiał wielkie dzieła literatury oraz wybitne filmy. Mateusz Werner, o czym pewnie on sam nie wie, był chyba najczęściej parodiowaną postacią wśród studentów UW. Nawet wśród tych, co go za dobrze nie znali.

O tym, by parodiować jego ojca jakoś nikt nie pomyślał, ale może dziś by się udało. Oto fragment życiorysu Andrzeja Wernera, ojca Mateusza Wernera, który dziś, po zwolnieniu Magdaleny Gawin, pełni w Instytucie Pileckiego funkcję Pełnomocnika Dyrektora do Spraw Programowych.

Po śmierci ojca w wypadku samochodowym (31 sierpnia 1958), przeniósł się wraz z matką i bratem do Warszawy. Rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim (magisterium w 1963). Debiutował na łamach „Twórczości” nr 12/1962 recenzją książki Zbigniewa Nienackiego Worek Judaszów.

 

Nawet mi się nie chce szukać tej recenzji. No, ale dla równowagi umieszczę tu inny fragment życiorysu Andrzeja Wernera, żeby mnie nikt nie posądził o złe i podstępne intencje:

 

W 1978 należał do sygnatariuszy deklaracji założycielskiej Towarzystwa Kursów Naukowych i był jego wykładowcą. Publikował w „Biuletynie Informacyjnym KSS „KOR””, „Głosie”„Krytyce”. W ramach TKN prowadził wykłady Ideowe oblicze polskiego kina. W okresie wydarzeń sierpniowych w 1980 przyłączył się do skierowanego do władz komunistycznych apelu 64 naukowców, literatów i publicystów o podjęcie dialogu ze strajkującymi robotnikami[1]. W tym samym roku został członkiem NSZZ „Solidarność”, wchodził w skład Komisji Ekspertów ds. Kultury przy zarządzie Regionu Mazowsze.

Internowany 13 grudnia 1981, osadzony w areszcie śledczym na Białołęce, trafił następnie do Ośrodka Internowania w Jaworzu, skąd został zwolniony 23 grudnia 1981.

Czy możemy zaryzykować hipotezę, że pani Gawin rekrutowała swoich współpracowników spośród ludzi, których znała, ceniła i którym ufała? Myślę, że tak. Jak na tym wyszła? Widzimy gołym okiem. Co możemy sądzić w takim razie o środowisku, które Magdalena Gawin uważała za godne zaufania i oddane sprawie? Że należy je oceniać dokładnie na odwrót – ma ono w dupie sprawę i nie jest godne zaufania. Nowe nominacje w Instytucie Pileckiego prowadzą zaś do likwidacji tej placówki lub jakichś bliżej jeszcze nieokreślonych wynaturzeń.

Z jakiegoś powodu ludzie, którym PiS powierzył ważne instytucje otoczyli się współpracownikami, mającymi szczery zamiar usunąć ich ze stanowisk i przejąć te placówki dla nowej władzy. Czy czasem nie jest tak, że wszyscy prominentni działacze PiS, szczególnie ci dobrze legendowani i stanowiący polityczne drogowskazy, są otoczeni przez dokładnie takich samych sprzedawczyków? Przypuszczam, że tak, ale sprawa ta nie będzie nawet dyskutowana, a co tu jeszcze mówić o jej rozwiązaniu. Otoczenie bowiem prominentnych polityków PiS to ludzie z towarzystwa, którym nie wolno niczego zarzucać. Ani nawet ich oceniać. Mają oni pełne zaufanie swoich patronów, ale służą nie wiadomo komu, co ujawnia się w krytycznych momentach – ku nieopisanemu zdziwieniu – wyborców. Ci bowiem głosując na PiS są przekonani, że partia jest mocna i ma dobre rozeznanie w kwestii kogo i do jakich celów przeznacza.

Na tym tle inaczej nieco wyglądają próby podejmowane przez ministra Macierewicza, polegające na wykreowaniu jakichś młodych ludzi bez obciążeń, którzy zaczęliby robić kariery na tyle wcześnie, żeby się nie ubabrać w jakieś przeszłe afery ciągnące się za niektórymi od wojny. Próby te są oczywiście naiwne i nie mogą się udać, albowiem propagandowa machina opozycji niszczy je z łatwością. Intencje zaś ministra Macierewicza są przekręcane i wyszydzane. Powagę zaś wrogowie PiS zachowują w chwili kiedy, na przykład, Tomasz Piątek, agresywny bardzo i napastliwy autor insyuacji, opowiada w telewizji o swoich uzależnieniach.

Można więc rzec, że architektura polityczna w Polsce wygląda tak: wszyscy wywodzą się z jednego środowiska, ale niektóre z tych osób uważają, że Polska, przynajmniej na razie, nie powinna znikać z mapy. Wszystkie jednak wskazane osoby zajmują się deprawacją elektoratu, już to poprzez prezentowanie mu fałszywych wzorców zachowań i podejrzanych osobistości, już to poprzez demonstracje słabości, zawsze wyszydzaną i słusznie prześladowaną. Ta słabość wynika z przekonania, że istnieje jakaś nadlojalność środowiskowa, inna i ważniejsza niż lojalność wobec elektoratu. Komunikacja z elektoratem odbywa się poprzez autorytety, które same nie wierzą w to co mówią, albo posługują się kodami, których elektorat nie czyta i których nie rozumie. Na przykład literaturą kreowaną przez aparat partyjny w PRL, taką jak ta napisana przez Andrzejewskiego. No, ale też przez innych autorów, którzy – inspirowani przez aparat – stworzyli nową wizję Polski w dekadach powojennych. I to ta wizja jest naprawdę naszym problemem. Nie tworzymy bowiem własnej, z obawy przed szyderstwem, a pokładamy nadzieję i ufność w ludziach, którzy oddają hołdy tej dawniejszej wizji. I z niej po prostu wyrastają w rozumieniu dosłownym i obfitującym w konsekwencje, a także praktycznym. Z nich szydzić nie wolno, bo za nimi stoi tradycja? Jaka? Socjalistyczna i społecznikowska, którą próbują dziś obłaskawiać kolejne pokolenia. Potem zaś dziwią się, że ich najbliższy współpracownik wykopuje ich ze stołka. A był przecież taki zaufany.

Ponoć z prof. Żarynem było jeszcze gorzej, zaprosili go na kawę, a potem wiceminister wręczył mu wymówienie. Jego następcą zaś został Adam Leszczyński, który pisze o niedolach chłopów i chłopek. Instytut Dmowskiego zostanie więc pewnie zlikwidowany. Ja tam za bardzo po nim płakał nie będę, bo sądzę, że prof. Żaryn pozatrudniał tam takich samych zaufanych ludzi, jak Magdalena Gawin.

Poza tym działalność obydwu instytutów nie odbiła się żadnym echem w społeczeństwie. To znaczy nie było ani wydawnictwa, ani wydarzenia, które poruszyłoby masy w sposób jednoznacznie pozytywny i silny, a mogłoby być kojarzone z takimi placówkami. Kto więc rządzi prowincją jeśli nie kreatorzy myśli państwowej z instytucji opłacanych przez podatników? Zychowicz, Bartosiak i reszta, to chyba jasne. Prowadzi nas to spostrzeżenie do kolejnego wniosku, takiego bardziej obezwładniającego – instytucje państwowe służą do integracji środowisk. Im bardziej są patriotyczne, im bardziej ideowe, im więcej misji mają w statutach, tym bardziej służą temu celowi – integracji środowisk. A jakich? No tych samych, z których wywodzi się Andrzej Werner, rozpoczynający karierę od recenzji książki Nienackiego „Worek Judaszów”.

Pora na konkluzję, Dawno, dawno temu stary amerykański komunista Burt Lancaster był lektorem w nakręconym za pieniądze Moskwy filmie dokumentalnym „Nieznana wojna”. Film ten opowiadał o przewagach armii czerwonej i jej chwalebnych zwycięstwach. Całkowicie pomijając, co nie powinno nikogo dziwić, sprawy polskie. Puszczali to w niedzielę po obiedzie. Wielu oglądało, ja także. Powód był prosty – uwiarygadniał to Lancaster, którego znaliśmy z amerykańskich filmów.

Myślę, że nam dzisiaj należy się także taki film – „Nieznana wojna” opowiadający o wojnie, która nieustająco toczy się w Polsce. Raz przybierając postać gwałtownych walk, a raz ponurych podstępów, z którymi nie potrafimy sobie, wychowując w domach kolejne pokolenia, w żaden sposób poradzić.

W przyszły czwartek mam taką pogadankę we Wrocławiu

A i okładka do książki o Janie Kazimierzu już gotowa

kw. 162024
 

Zacznę od ogłoszeń. Obdzwaniałem wczoraj różne miejsca w poszukiwaniu sali na kolejne spotkanie w katakumbach. Ceny są horrendalne i zbliżają się do cen za całą konferencję. Ludzie poszaleli. Być może jest to kwestia związana z uroczystościami majowymi, ale nie jestem przekonany. Zaborówek niestety odpada, a na pewno odpada wiosną, być może jesienią coś się zmieni. Jedyną naprawdę sensowną propozycję dostałem z Walewic. Wstępnie umówiłem się tam na salę dla 40 osób. Termin 24 maja, godzina 18.00, ściągniemy kapitana Badowskiego i będziemy rozmawiać o wojnie. Na pewno będą już moje dwie nowe książki. Otwieram więc listę na kolejne spotkanie w katakumbach. Nie Pabianice, ale Walewice, 24 maja 18.00. Wiem, że trochę daleko, ale mamy termin piątkowy, miejsce jest absolutnie pierwszej klasy i nie można mu nic zarzucić.

Teraz przejdźmy do rzeczy. Lubiliśmy i niektórzy nadal lubią, mawiać, że kto mieszka w Polsce ten w cyrku się nie śmieje. Ironizując w ten sposób ludzie mają oczywiście na myśli polityków, których porównują do klaunów. Ja zaś sądzę, że nie o klaunów tu chodzi, a o iluzjonistów. Wobec nich jesteśmy bezradni. Klauna bowiem widownia może zgasić głuchym milczeniem. Iluzjonista jest groźny, albowiem cały cyrk jest jego i to on wie, na co wskazać, żeby odwrócić uwagę widowni od spraw istotnych. Najwięcej iluzjonistów, w zasadzie komplet obsady, mamy wśród historyków. Na drugim miejscu są pisarze, nie tylko ci parający się historią, ale także ci od beletrystyki, kryminału i innych form. To, jak łatwo ulegamy iluzjonistom jest po prostu straszliwe i nie do uwierzenia. Popatrzcie sami. Wczoraj zmarła Jadwiga Staniszkis, a pół twittera dyskutuje dziś o Iredyńskim. Patrzyłem na to i nie wierzyłem. W dodatku mówią o nim tak, jakby sami chcieli być pisarzami takimi jak on. I na wywołaniu takiego pragnienia polegała pierwsza faza występu każdego komunistycznego iluzjonisty udającego literata. Dorośli ludzie ekscytują się dziś tym, że Iredyński siedział za gwałt. Trzy lata w Sztumie kiblował, bo mu coś tam udowodnili. Do tego jeszcze krążyła legenda, że zgwałcił Kalinę Jędrusik. To są informacje, które ludzie puszczają w obieg dzień po śmierci Jadwigi Staniszkis. Robiąc z niej tło dla Iredyńskiego i jego kabotynizmu.

Jak wiemy, nie ma w Polsce mężczyzny po studiach humanistycznych, który nie marzyłby, że zostanie pisarzem i na dźwięk jego nazwiska wszystkie dziewczyny będą mdlały, a kiedy ukazywać się będą jego książki tłum młodzieży żeńskiej walczył będzie o autografy. Tego rodzaju projekcje nachodzą każdego i trwają do momentu kiedy okazuje się, że napisanie trzech akapitów to wysiłek doprowadzający takiego amatora na skraj wyczerpania fizycznego i umysłowego, a  gdzie tu mówić o opowiadaniu czy książce. W momencie, kiedy okazuje się, że samemu nie można nic zrobić, bo nie ma sił, pomysłów, tak zwanej weny, (która nie istnieje), cierpliwości i w ogóle wszystkiego, człowiek zaczyna zajmować się popularyzacją twórczości innych literatów. Najczęściej tych, którzy mieli jakieś niezwykłe przygody z dziewczynami, na przykład, zgwałcili Kalinę Jędrusik. Chodzi o to, żeby świecić światłem odbitym i czekać, czy jakaś podobna do Kaliny Jędrusik, nie zjawi się w pobliżu.  Oczywiście, że się zjawi i będzie to początek prawdziwych nieszczęść takiego gamonia, ale on jeszcze o tym nie wie, albowiem próbuje znaleźć swoje miejsce w życiu i określić jakoś siebie, a przy tym imponować dziewczynom, które są podobne do sławnych aktorek. Zestaw peerelowskich literatów był przeznaczony właśnie do tego – do kreowania postaw młodych mężczyzn kończących studia humanistyczne. I nie mówcie mi, że to nie zostało zaplanowane. Weźmy takiego Iredyńskiego. Próbowałem kiedyś zmierzyć się z jego powieścią kryminalną, nie pamiętam dokładnie tytułu, ale było coś o rybie. Odpadłem po połowie strony. Nie mając świadomości z czym obcuję, dwa razy obejrzałem w teatrze telewizji spektakl pod tytułem „Żegnaj Judaszu”, przez który autor próbował przekazać coś istotnego dla wszystkich żyjących w Polsce Ludowej, coś o postawach czy opresji, nieważne. Był to taki szajs, że nie mogę się z tych, dawno przecież przeżywanych wrażeń, otrząsnąć do dziś. Oglądałem to gdzieś w stanie wojennym, o ile dobrze pamiętam. Główną rolę grał Trela. Co w zasadzie wystarczy za wszystkie recenzje.

I teraz rzecz najważniejsza – gdyby nie Jadwiga Staniszkis i jej długie życie nikt nie zwracałby od dawna uwagi na książki takiego grafomana jak Iredyński. Od kilku dekad mówiono o nim wyłącznie w kontekście jego byłej partnerki, która zabierała głos w sprawach politycznych przez całą III RP. I nie ma tu doprawdy znaczenia, czy zgadzaliśmy się z Jadwigą Staniszkis, czy nie. Chodzi o to, że ludzie dorośli widząc tę całą nicość, jaką reprezentował alkoholik udający pisarza o nazwisku Iredyński, mogą mówić tylko o jednym – o wyskrobaniu dziecka, które on zrobił Staniszkisowej i o rzekomym gwałcie na Jędrusik. Kiedy zaś już skończą rozwijać ten temat przychodzi kolej na oglądanie się w lustrze i zastanawianie się czy Iredyński czasem nie był mniej przystojny od nich. Nie wiemy, jakiego rodzaju więzi łączyły różne koleżanki z panem Iredyńskim, a patrząc na niego, mogę dodać od siebie, że gówno mnie to obchodzi. Ludzie, czas wyjść z cyrku, bo iluzjoniści Was załatwią. Jak widać groźni są nawet ci nieżyjący, a co dopiero mówić o takich co ciągle się pałętają po świecie i usiłują zaczepiać Bogu ducha winnych ludzi. Nie jesteście w stanie poradzić sobie z najbardziej prymitywnym przekrętem emocjonalnym. A metoda ta wraca i widać to jak na dłoni. W Netfliksie latają takie filmy, jak „Najmro”, albo „Pieprzyć Mickiewicza” i wielu ludzi uważa, że to jest jakieś halo i styl. To jest ten sam cyrk co wcześniej, właśnie powrócił i występy rozpoczynają się na nowo. Polegają one na wskazaniu plamy na ścianie, którą zostawił jakiś pijak womitując po obfitej libacji, w czasie której pomieszał denaturat z wódką. Kiedy już obiekt adoracji zostanie przedstawiony należy wsłuchać się w głos iluzjonisty, który opowie dokładnie co mamy myśleć o tej plamie i jak o niej mówić. Mało kto zwróci uwagę, na dziwne otwory w ścianie, które widać pod tymi rzygami. Jak ktoś jest bardzo dociekliwy, poczeka aż występ się skończy i zacznie dotykać ich z niedowierzaniem palcami niczym niewierny Tomasz rąk i boku Chrystusa. Potem zaś zapyta jakiegoś człowieka, który siedzi w podwórku na skrzynce po jabłkach i tępo gapi się przed siebie, co to za dziury? Odpowiedź będzie banalna – to ściana straceń, gdzie rozstrzeliwano różnych takich, co w roku debiutu pana Iredyńskiego, a było to lato 1947, nie złożyli jeszcze broni. I tak sobie te dziury świeciły w ścianie, aż je obrzygał pijak, a potem stały się pretekstem do występów różnych magików. I trwa to do dziś. Niektórzy to nawet sobie zdjęcia na tle tej plamy robią, razem ze swoimi dziewczynami, co mają usta tak karminowe jak Jadwiga Staniszkis, w czasach gdy poznała Iredyńskiego i zrobiła sobie zdjęcie z Czarzastym. Świeć Panie nad jej duszą i zmiłuj się nad nią i jej nienarodzonym dzieckiem. A na koniec powiem coś, w co na pewno  nie uwierzycie – są wyobraźcie sobie na tym świecie ludzie, którzy wierzą, że Iredyński naprawdę siedział trzy lata w Sztumie, a potem powrócił do literatury, jeszcze bardziej ekspresyjny niż wcześniej. Są tacy ludzie.

W przyszły czwartek mam taką pogadankę we Wrocławiu

kw. 152024
 

Proszę Państwa, książka pod tytułem „Wojna domowa w Polsce” będzie dopiero w następnym tygodniu. Niestety wszystko wlecze się niemożliwie. „Porwanie Jana Kazimierza” zaś będzie dopiero w maju. Dobieram więc jakieś tytuły z rynku, które wydają mi się interesujące. Oto kolejny

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katolicki-poglad-na-swiat/

Nie wiem co będzie ze spotkaniem w Pabianicach, ale raczej je odwołamy. Nikt nie przyjedzie w środę do Pabianic. Czy spotkanie zaplanowane jako łódzki wieczór w katakumbach w ogóle sie odbędzie przed wakacjami i gdzie, okaże się niebawem. Będę o wszystkim informował


kw. 152024
 

Najważniejszą sprawą dla Polaków i Polek jest życie i przygody celebrytów. Są one przeżywane jednak z pewnym dziwnym sentymentem. To znaczy ludzie gapią się w telewizor i mówią – to już nie to, co dawniej. Po czym zaczynają oglądać zdjęcia aktorek, dawno nieżyjących lub takich, co mają dziś ponad 80 lat i wzruszają się tym widokiem do łez. Słowem – prawda ekranu jest dla Polaków stokroć ważniejsza niż prawda czasu. To zaś ma swoje konsekwencje – mało kto żyje po swojemu i realizuje coś naprawdę. Większość przeżywa przygody innych, w dodatku te same, od wielu dekad. Można to też nazwać kontemplacją wzruszeń minionych. W tym duchu wychowuje się kolejne pokolenia, o takich sprawach dyskutuje się przy świątecznym stole, bo musi być kultura, a poza tym nic nie istnieje, bo gdyby istniało, mogłoby się zrobić dziwnie. I wielu nie wiedziałoby co powiedzieć i jak się zachować.

W zasadzie nie powinniśmy używać głupkowatego wyrażenia „prawda ekranu”, bo nie chodzi o żadną prawdę, ale o kłamstwo, które prawdę zasłania. Kłamstwo powielane po tysiąckroć, a w dodatku dające poczucie bezpieczeństwa i miłego ciepełka, które zwalania wszystkich razem i każdego z osobna z myślenia i odpowiedzialności. Najważniejsze są przecież wzruszenia, najlepiej przeżywane wspólnie. Nie najgorzej jest jeśli wspólnie przeżywane wzruszenia dotyczą sportu. No, ale wiemy jak jest – Polska nie jest potęgą sportową i to inne kraje serwują swoim obywatelom emocje trwające potem w sercach przez długi czas i pozwalające na nawiązywanie komunikacji. U nas jest z tym znacznie gorzej. Trzeba więc szukać czegoś innego. Starsi ekscytują się urodzinami Poli Raksy, które były wczoraj, a młodsi filmem „Diuna”. No, ale to nie łączy pokoleń, przeciwnie – polaryzuje je. A skoro tak, to Polacy nie dość, że nie mają żadnych łączących ich wtajemniczeń, to jeszcze nie mogą realizować wspólnie żadnych wyzwań. Jeśli chodzi o wtajemniczenia, to one są dostępne jedynie postkomunie, dziedziczącej kraj po swoich dziadkach, którzy zawłaszczyli go w roku 1945. Reszta żyje, bo żyje, ekscytując się czymś od czasu do czasu. Z sumy tych ekscytacji stworzono machinę promującą autorytety. Te zaś pochodzą, albo z innych, alternatywnych światów, albo z rzeczywistości postkomunistycznej. Czyli są dawną „prawdą ekranu”, czym ona jest zaś to już powiedzieliśmy sobie wcześniej. I tak koło się zamyka. Nie ma wyjścia z tego obłędu, a ilość ludzi godnych zaufania, których powinniśmy słychać, a może nawet naśladować, stale rośnie.  I są oni kreowani celowo, a poznać to możemy po tym, że nawet jeśli się skompromitują, przechodzą proces oczyszczenia i mogą nadawać dalej. Jak sławny agent J-23 w znanym serialu.

Są oczywiście środowiska, które poszukują prawdy czasu i gotowe są w imię tego wiele poświęcić, ale prawda ta, nawet jeśli wyłania się przed ich oczami jest albo niezrozumiała, albo zbyt straszna, albo nierozpoznana czyli niewidoczna. Poza tym nawyk wiary w autorytety paraliżuje poszukiwaczy, którzy – nawet widząc coś wyraźnie – oczekują, że ktoś potwierdzi ich spostrzeżenia i udzieli na nie jakichś gwarancji.

Wielu z nas pamięta wykład Macieja Frycza, wygłoszony w Wąsowie, dwa lata temu. Dotyczył akcji pod arsenałem, czyli odbicia z rąk gestapo Janka Bytnara – Rudego. Jak dowiedzieliśmy się z wykładu, nie chodziło o to, by uratować Rudego, ale by umieścić w strukturach AK niemieckich agentów. Przerażająca wymowa tego faktu nie dociera do nikogo, albowiem Polacy nie chcą prawdy, nie chcą też dyskusji. Interesuje ich jedynie afirmacja postaw bohaterów, których nie zamierzają przecież naśladować, bo nie mają do tego predyspozycji  i mocy. Chcą tylko stymulować emocje za pomocą spreparowanych gawęd i w ten sposób kupować sobie bezpieczeństwo. Czy to znaczy, że jesteśmy po czubek głowy zanurzeni w kłamstwie? Nie, albowiem nie można zmontować niczego trwałego z samej fikcji. Należy stwarzać złudzenia, które są następnie gwarantowane przez ekspertów i zawierają pozory prawdy oraz te jej elementy, które wydają się najmniej demaskujące. W rezultacie powstaje silne bardzo złudzenie, w którym każdy chce uczestniczyć, oczywiście nie naprawdę, ale jedynie emocjonalnie. Tak, jak każdy chciał być kiedyś Jankiem z „Czterech pancernych” albo Klossem. Pragnienie to jest tak silne i tak atrakcyjne, że w zasadzie nic poza nim nie istnieje. I ono staje się treścią naszego życia. Czy to znaczy, że nie można dotrzeć do prawdy? Można próbować. Oto mamy takie zdjęcie https://pl.wikipedia.org/wiki/Stanis%C5%82aw_Broniewski#/media/Plik:Stanis%C5%82aw_Broniewski_Jerzy_Wolen_Strza%C5%82y_pod_Arsena%C5%82em.jpg

Widzimy na nim Stanisława Broniewskiego „Orszę” dowódcę akcji pod arsenałem, w której odbito Janka Bytnara – Rudego i Jerzego Vaulin, mordercę Antoniego i Janiny Żubrydów. Jerzy Vaulin trzyma na szmatce pistolet i pokazuje go Broniewskiemu, a ten w zamyśleniu uśmiecha się, bo przypominają mu się dawne czasy. Zdjęcie zrobiono na planie filmu dokumentalnego „Strzały pod arsenałem”. Patrzymy na to i nie jesteśmy w stanie uwierzyć w to co widzimy. A przynajmniej ja nie jestem w stanie w to uwierzyć. Oto oficer AK, odpowiedzialny za najsławniejszą, czy też jedną z najsławniejszych akcji bojowych – bo udanych częściowo – jakie zrealizowano przez całą okupację, rozmawia, w najlepszej komitywie z jednym z najbardziej odrażających agentów UB, jacy kiedykolwiek istnieli. Zdjęcie to dostępne jest powszechnie, można je znaleźć w wiki, w biogramie Broniewskiego i w biogramie Jerzego Vaulin. Ktoś powie – przesadzasz, takie były czasy. To znaczy jakie? Za mniejsze rzeczy niż akcja pod arsenałem ludzie byli zabijani i grzebani w anonimowych miejscach. Rudy nie przeżył, akcję odwoływano kilka razy. Mamy dwa filmu o tym wydarzeniu i w każdym z nich widzimy tylko prawdę ekranu, czyli spreparowane na czyjś użytek i dobro kłamstwo. Warto zapytać – na czyj użytek i dla czyjej satysfakcji? Odpowiedź będzie zawsze taka sama – filmy takie kręci się po to, by ludzie mieli wzory do naśladowania. No, ale to są brednie. Nikt bez odpowiedniego przeszkolenia i obycia z bronią, nie może się wzorować na takich osobach. Żaden pojedynczy człowiek bez olbrzymiego zaplecza logistycznego nie może się podjąć takiej akcji. To są idiotyzmy. A jeśli nie ma takiej organizacji to co? Do czego prowadzi lansowanie takich postaw? I do czego prowadzi takie rozpoznanie realiów? Do dołu z wapnem moim zdaniem. No, ale zanim się tak znajdziemy będziemy mogli jeszcze przeżywać publicznie lub prywatnie jakieś ekscytacje.

Na szczęście ludzie młodzi wolą jednak „Diunę” niż emocje związane z zagadkami okupacyjnymi. Szkoła jednak kreuje postawy nie rokujące za dobrze. I mowy nie ma żeby ktoś się opamiętał i jakoś inaczej skroił te programy. Choćby według formatu, który posłużył Pawłowi Zychowi do narysowania dwóch albumów – Dobre czasy i Lepsze czasy. Tak się nie stanie, bo tam opisane i zilustrowane są realia. Te zaś należy przede wszystkim ukryć. Obojętnie jakie by nie były, straszne, chwalebne, skomplikowane, zaskakujące – muszą być ukryte, a na ich miejscu stanąć ma prawda ekranu. Zwykle robi się to w taki sposób, że kłamstwo stawia się na widoku, a następnie namawia ludzi do jego afirmowania. I ta metoda jest w Polsce stosowana najchętniej.

W czasie ostatniego spotkania w Ojrzanowie wypłynął w pewnym momencie problem doktryny, czyli jak to mówią ludzie tacy jak Piotr Naimski – interesu narodowego. Doszliśmy do wniosku, że interes narodowy, kiedy zostanie ujawniony w postawie jakiegoś polityka, to naraża go na skrajne niebezpieczeństwo. Tak, jak to było w przypadku Lecha Kaczyńskiego. Czy my mamy na to jakąś odpowiedź poza podkuleniem ogona i zdaniem się całkowicie na łaskę tresera, który nam tego prezydenta zabił? No raczej nie, skoro odpowiedzią na to było najpierw idiotyczne nagranie, w którym Jarosław Kaczyński przemawiał do Rosjan wystrojony w złote okulary, stojąc przy fortepianie, a potem idiotyczny film „Smoleńsk”, którego konkluzją było wskazanie organizatora zamachu, określanego w tym filmie jako „międzynarodowy nr 1”. Od razu ciśnie się na usta pytanie – kto rekrutuje ludzi, którzy decydują o komunikacji w otoczeniu głowy państwa? Skąd się ci ludzie biorą, kto ich weryfikuje i kto inspiruje, kiedy zabierają się za wyjaśnianie spraw najwyższej wagi? I kogo oni naśladują? Wychodzi, że Janusza Zakrzeńskiego z filmu „Miś”, który przebrał kota za zająca. I niech nikt się nawet nie próbuje w tym momencie uśmiechnąć.

Niebawem wygłoszę taką oto pogadankę we Wrocławiu. Może przyjść każdy, ale trzeba wrzucić na tacę.

 

Ogłoszenia dotyczące dalszych spotkań podam wkrótce. Można się na razie zapisywać na Kielce – spotkanie 28 czerwca w willi Hueta w Kielcach

kw. 142024
 

Nikt normalny w Polsce nie traktuje państwowej propagandy, zwanej czasem komunikacją, serio. Każdy bowiem wie, że jest to zestaw frazesów, którym posługuje się władza, żeby coś zasłonić. Nawet jeśli ma najszczersze intencje nie może ona zrezygnować z patriotycznego frazesu. A co powiedzieć o władzy, które nie ma szczerych intencji? Ta występuje w obronie praw i wolności jednostki, którą patriotyczny frazes niszczy. I rzeczywiście można odnieść takie wrażenie. Patriotyczny frazes bowiem odziedziczyliśmy po komunie wraz z całym pakietem narzędzie do jego zastosowania. I to zastosowanie nie różni się niczym od formatu znanego z czasów Jaruzelskiego, choć wielu uważa, że jednak tak. Stąd także – z przywiązania władzy do patriotycznego frazesu zamieniającego się momentami w upokarzającą farsę, bierze się niechęć Polaków do PiS. Myślę tu także, a może przede wszystkim o urzędnikach i w ogóle o tak zwanej budżetówce. Ludziom bowiem prowadzącym własne biznesy, zwisa i powiewa, co tam sobie ten czy inny rząd bierze na sztandary i jakimi sposobami usiłuje się komunikować ze społeczeństwem. Urzędnicy jednak, zmuszani do celebrowania rocznic, pielgrzymek i innych szlachetnych przedsięwzięć podejmowanych w ramach wolnego czasu, dostają w końcu małpiego rozumu i zaczynają sabotować ten rodzaj komunikacji. Potem zaś jest wielkie zdziwienie, że PiS przegrał wybory. Do frazesu patriotycznego dołącza się bowiem frazes religijny. I niech mi wybaczą zaglądający tu duchowni, ale dobrze przecież wszyscy wiemy, że kościoły są  na przeważającym obszarze kraju i tak pełne, zmuszanie więc urzędników do uczestnictwa w obrzędach nie pomaga ani Kościołowi, ani państwu, przeciwnie degraduje Kościół poprzez ten przymus. No, ale komuś zależy żeby tak było. To znaczy nie dziś, bo dziś wielu urzędników odetchnęło z ulgą, po przejęciu władzy przez Tuska, albowiem oddano im czas wolny, na który nie będzie już żadnych zamachów, przynajmniej do momentu, kiedy PiS znów nie wygra wyborów. Do tego zaś może nie dojść szybko, mimo wielu deklaracji, albowiem klęska w jesiennych wyborach była spowodowana między innymi tym, o czym tu piszę – obstrukcją urzędników z nadania pisowskiego, a także podległych im ludzi, powiązanych lokalnymi układami, którzy doszli do wniosku, że już dosyć, a władzę i tak utrzymają, bo szwagier jest w PSL, a Kryśka, koleżanka ze szkoły w KO.

Nie ma sposobu, żeby pozbyć się patriotycznego frazesu, albowiem służy on za zasłonę dla różnych niepięknych przedsięwzięć na samych szczytach władzy. Nikt chyba nie wierzy w to, że Jacek Kurski, szczerze wypowiada te wszystkie patriotyczne banały. To samo z kilkoma innymi, którzy pokazując się na wizji demonstrują kipiący wręcz patriotyzm. Frazes jedynym sposobem komunikacji władz partii z narodem. Nikt jednak jeszcze nie wyjaśnił tym władzom, jak bardzo chybionym.

Wyjaśnijmy teraz na czym polega różnica w zarządzaniu zasobem ludzkim w KO i w PiS. Ci pierwsi mają w nosie obywateli i państwo, bo przyświecają im inne cele. Nie muszą się więc komunikować z nikim, wystarczy, że nie będą się wtrącać w to, co jeden z drugim urzędnik robi po godzinach.  I już jest dobrze. Do tego stwarzają złudzenie podmiotowości jednostki, albowiem dają ludziom możliwość wypowiedzenia własnego zdania. W dodatku w formuje najbardziej chwytliwej, czyli ośmiu gwiazdek. Ktoś powie, że to wulgarna manipulacja. Oczywiście, ale jaka skuteczna. Czy PiS miał jakąś odpowiedź na ten chwyt dżudo? Nie. I nie mógł mieć, albowiem zajmowano się w partii kampanią negatywną i próbowano obrzydzać ludziom Tuska przydługimi gawędami i analizą jego wystąpień, a wszystko w sosie patriotycznego frazesu. Tamci zaś mieli hasło, które uwalniało ich emocje i dla nich – dla tych emocji – wielu gotowych było poświęcić swój prywatny czas wolny, żeby stać na ulicy i wykrzykiwać znane wszystkim hasło. Opamiętanie pewnie przyjdzie na tych ludzi, ale będzie już za późno. PiS zaś nie ma sposobu, żeby odzyskać władzę, karmi nas tylko złudzeniami na ten temat. I czyni to oczywiście w dobrej wierze, bo trzeba dać ludziom nadzieję. Trzeba było nie popełniać szkolnych błędów, to byśmy dziś nie rozmawiali o dawaniu nadziei.

Jest jeszcze jedna funkcja patriotycznego frazesu, o której się mówi mało. Służy on do ukrywania agentów wpływu. Ja tu nie będę się rozwodził nad definicjami opisującymi takich ludzi, ale chodzi o to, by mieć dostęp do serc i umysłów możliwie dużej grupy osób, w dodatku serio zainteresowanych życiem politycznym. Tego nie da się zrobić bez posługiwania się frazesem. Są różne stany skupienia frazesu patriotycznego. I wszystkie one mają właściwości paraliżujące. Betonują narrację i powodują, że łatwo jest oskarżyć każdego, kto się frazesowi przeciwstawia o bunt czy wręcz zdradę, a w najlepszym razie o złe intencje. Równie łatwo jest wmówić tym, którzy frazesowi ulegają, że są szlachetnymi męczennikami za sprawę, co prawda ani razu nie dostali w łeb, ale za to co się nadenerwowali słuchając różnych bzdur w podcastach, to ich. I należy im się przez to szacunek. Na tym mniej więcej polega działanie frazesu patriotycznego zastosowanego przeciwko Polakom przez agentów wpływu. Ludzie stosujący frazes patriotyczny mają – w przeważającej masie przypadków – czarne intencje. Władza jednak, nawet najszlachetniej usposobiona, nie może się go pozbyć, albowiem ona też jest ich ofiarą. I nikt tam nie ma pojęcia jak zbudować uczciwą komunikację. Próbowali coś robić panowie Błaszczak, Horała i Gróbarczyk, ale oni mieli, zdaje się, opinię „technicznych” i przez to znacznie słabszą pozycję. Może z wyjątkiem ministra Błaszczaka. Proponowana przez nich komunikacja rozwijała się wokół konkretów, czyli wokół strategicznych inwestycji. I teraz rzecz dziwna. Na naszym spotkaniu w Ojrzanowie, ktoś z Sali przypomniał, że szef BBN, który wygląda na człowieka więcej niż konkretnego, powiedział w jakimś swoim wystąpieniu, że te najważniejsze inwestycje, o których wszyscy mówili z nadzieją, były za bardzo upolitycznione. Ja, przyznam, od razu głośno powiedziałem, że to chyba pomyłka, bo jak szef BBN może wypowiadać takie frazesy? Ktoś musiał mu tę wypowiedź przygotować, albo się chłop zapędził. Nie ma „nie upolitycznionych” inwestycji tej skali. Jak pokazały wybory samorządowe kładka w Warszawie jest upolityczniona i to jak. A co tu dopiero gadać o gazoporcie czy CPK.

Jest więc – jest podkreślam, a nie – może być – frazes patriotyczny i polityczny znakiem rozpoznawczym, że nie jest dobrze w otoczeniu władza najwyższych.

Tak, jak napisałem są różne stanu skupienia frazesu i do niego zaczynają się czasem kariery polityczne. Najbardziej wyrazistym przykładem jest tu kariera Grzegorza Płaczka, który jest kwintesencją frazesu patriotycznego, w dodatku unowocześnionego, bo nie opowiada o husarii, ale o pandemii. Dodam jeszcze tylko, że za każdym razem frazes łączy się z kokieterią, a czasem z troską o bliźnich. To widać było w przypadku podcastów Płaczka, ale też dobrze widać w wystąpieniach ministra Ławrowa, który zawsze tak mądrze i troskliwie patrzy. Płaczek mówiąc swoim spokojnym głosem – dzień dobry Polko, dzień dobry Polaku – ujął serca wielu ludzi, a jego książka „To się samo komentuje” z dnia na dzień stała się bestsellerem. Jak bowiem nie uwierzyć w młodzieńca tak szlachetnego i otwartego przy tym? Ludzie przecież nie oczekują niczego więcej, jak tego, by ktoś uspokoił ich rozkołysane emocje i przekonał, że stoją po stronie prawdy, dobra i piękna. Do tego właśnie jest potrzebny frazes.

Największymi wrogami frazesu są udokumentowane fakty i konsekwentne działania. One przeszkadzają, a czasem wręcz uniemożliwiają działanie frazesu. Trzeba, jak to powiedział na naszym spotkaniu, pan Antoni, zmierzyć się z rzeczywistością. Ta jednak stawia opór, wymaga szeregu działań, nierzadko trudnych, poznania nowych jakichś umiejętności. Naraża także zawsze człowieka na to, że wpadnie w jakąś pułapkę lub popełni błąd. Tego nigdy nie doświadczy kolporter frazesu. On surfuje gładko na falach wzbudzonych przez władzę, która nie ma innej możliwości w Polsce, jak posługiwanie się frazesem. Nie potrafi tego po prostu. Widzimy to za każdym razem, kiedy dochodzi do prób zmontowania takiej komunikacji. Dlaczego tak jest? Albowiem zbyt wielu ludzi władzy zainteresowanych jest istnieniem frazesu. Kim oni są? This is a question. Wielu po prostu nie rozumie, że można inaczej, albo nie potrafi wyzwolić się ze starych, szkolnych jeszcze formatów. Wielu tak bardzo pogardza wyborcami, że nie mają dla nich nic prócz frazesu. Są także tacy, którzy nie potrafią grać w te różne oddalone od konkretu gry narracyjne i oni chętnie się posłużą frazesem powtarzając go, słowo w słowo, za tymi, co wiedzą lepiej.

Moim zdaniem frazes, powtarzany uporczywie, zdradza podstęp, nieszczerą intencję i zło po prostu. Ludzi zaś posługujących się frazesem należy demaskować w prosty sposób, każąc im wypowiadać coś innego niż tylko frazesy – na przykład wyrazy: soczewica, koło, miele, młyn. Nie dadzą sobie rady. Będą jak słabi aktorzy, którzy z emocji rozumieją tylko tyle, że raz trzeba płakać, a raz się śmiać. Na koniec jeszcze przypomnienie – najgorętsze patriotyczne narracje, zawsze kolportowane są z inicjatywy Niemiec. Sami Niemcy nie rozmawiają o patriotyzmie, to jest temat, który u nich nie istnieje, albowiem wewnętrzna lojalność, którą mają wrośniętą w serca wyklucza takie gawędy. U nas jest inaczej – słaba, nie rozumiejąca ludzi, bądź nielojalna władza, lansuje frazes, by przekonać obywateli do swojego zdecydowania i siły. Jak to się kończy już wszyscy dobrze wiemy. Czas chyba na jakieś zmiany.

Niebawem wygłoszę taką oto pogadankę we Wrocławiu. Może przyjść każdy, ale trzeba wrzucić na tacę.

 

Ogłoszenia dotyczące dalszych spotkań podam wkrótce. Można się na razie zapisywać na Kielce – spotkanie 28 czerwca w willi Hueta w Kielcach

kw. 132024
 

Wczoraj odbyło się pierwsze spotkanie katakumbowe, w pałacu w Ojrzanowie. Gościem był Piotr Naimski. Dwie godziny zleciało jak z bicza trzasnął, a potem jeszcze przez kolejną godzinę trwały rozmowy kuluarowe. Formuła jest udana i chyba się sprawdziła, choć liczyłem na nieco więcej pytań z sali. No, ale najważniejsze, że uniknęliśmy formatu znanego jako gadające głowy, to znaczy, że dwóch siedzi i coś rozważa, a reszta patrzy się na nich jak sroka w gnat. Będziemy to kontynuować. Nie wiem jeszcze w jakiej dokładnie formule, bo chyba pomysł, żeby odwiedzać duże miasta nie do końca się sprawdzi. To znaczy mam na myśli takie miasta jak Łódź. Jest ona po prostu za blisko i na krótką bardzo, łódzką listę spotkań katakumbowych zapisały się dokładnie te same osoby, które były wczoraj w Ojrzanowie. A przypominam, że spotkanie to jest w Pabianicach, nie w Łodzi, w dodatku w środku tygodnia. Nie ma szans, żeby ktoś na nie przyjechał. Musimy to zmienić. W czerwcu zaś sprawdzimy ile osób zapisze się na spotkanie w Kielcach, a po wakacjach zorganizujemy wieczorek w Poznaniu, to jest trochę dalej, więc może zapiszą się inne osoby.

Spotkanie wczorajsze przebiegało w atmosferze przyjacielskiej i spokojnej, choć rozmawialiśmy na tematy poważne i kontrowersyjne. Po zakończeniu pozostał niedosyt, ale nie można takich imprez przeciągać, albowiem na omówienie wszystkiego zawsze zabraknie czasu. Mi, na przykład, zabrakło czasu na konkluzję, która powinna zakończyć wczorajszy wieczorek. Jest ona następująca – nie ma chyba w Polsce urzędnika, polityka, dziennikarza-propagandysty, który myślałby o czymś w perspektywie dłuższej niż kadencja aktualnej władzy. Nawet własne życie jest zbyt długą perspektywą dla tych ludzi. A co dopiero wieczność. Piotr Naimski podkreślał wczoraj konieczność realizacji kluczowych dla państwa inwestycji, bez względu na to, kto sprawuje władzę. I nawet udało się wskazać polityków, którzy nie są w PiS a deklarują chęć takiej kontynuacji. Pytanie czy to jest tylko deklaracja, czy może też jakaś sprawa głębsza? Tego nie jesteśmy w stanie sprawdzić dopóki osoby te nie znajdą się przy władzy, a tego wielu z nas by nie chciało.

Moja konkluzja jest zaś następująca – żeby w ogóle żyć, musimy otworzyć przed sobą i naszymi dziećmi jakąś szerszą perspektywę niż tylko kolejna kadencja partii. To znaczy musimy mieć taką organizację, która znajdzie sensowne zajęcie dla wszystkich lub da im taką inspirację, że nie będą oni w stanie myśleć o niczym więcej niż realizacja wspólnego sukcesu. W takie perspektywie kształtował kiedyś wiernych Kościół i dzięki temu, przy relatywnie krótkiej średniej życia jednostki, można było budować katedry. Oczywiście, potrzebne były na to także pieniądze, ale ich pozyskanie leżało w gestii organizacji, które te inwestycje planowały. Nasza perspektywa, w której planujemy przyszłość państwa, to perspektywa kilku karier najwyższych urzędników i tych trochę niższych, którzy są w oczach wielu gwarantami sukcesu Polski i Polaków. To jest myślenie katastrofalne, bo jak wczoraj ustaliliśmy, przy ogólnej zgodzie całej Sali, to prosperity każdego z nas jest gwarantem sukcesu państwa, nie zaś sytuacja, kiedy aspirujący do władzy, wyniesieni tam przez nie wiadomo kogo ludzie, pląsają w rytm piosenki o oczach zielonych, a reszta patrzy i słucha. Potem zaś idzie do domu „po dawnemu się męczyć nad nieswoją rolą” jak napisał poeta. Wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że komunikacja władzy z narodem jest fatalna, PiS zaś robi wyniki wyborcze mimo tej fatalnej komunikacji, której strażnikami są nasze rzekomo media, a nie dzięki postawie tych mediów. Czyli w zasadzie nic nowego, ale warto było tę konkluzję raz jeszcze ujawnić na żywo, w gronie zaufanych osób.

Co stoi na przeszkodzie do stworzenia organizacji lub sieci organizacji, które swoją działalnością otworzą pespektywę dla przyszłych pokoleń? Aspiracje, pycha i kokieteria, to są największe przeszkody, które – na szczęście można zwalczać w sobie – lub, jeśli komuś przyjdzie taka wola wskazywać je w zachowaniu bliźnich. To jest trochę trudniejsze, albowiem trzeba mieć przy tym jakiś argument realny czyli dorobek. Inaczej będzie to szukanie drzazgi w oku kolegi i nie zauważanie belki w swoim. No, ale  mamy tę aspirację i kokieterię, a do tego jeszcze chęć sprawowania władzy nad duszami bliźnich czy w ogóle kogokolwiek stać na przełamanie takich przeszkód? Kiedy jest on całkowicie przekonany o słuszności swojej postawy? Raczej wątpię. Nie będę tu wymieniał nazwisk, ale może zwrócę uwagę na pewien ruch widoczny w od pewnego czasu w Internecie. Oto pojawiły się podcasty, nagrane przez Jana Pospieszalskiego, w których domaga się on, by prezes Kaczyński usunął z partii Jacka Kurskiego i Mateusza Morawieckiego. I wiecie co Wam powiem? My wczoraj, dyskutując przez dwie godziny nie wymieniliśmy ani jednego nazwiska, poza nazwiskami dawno zmarłych polityków niemieckich i Ursuli von de Leyen. O przepraszam, padło nazwisko Czarnek, w kontekście – czy zaprosić go na jakieś spotkanie czy nie. Byłem przeciw, a poza tym jestem przekonany, że i tak by nie przyszedł. Tutaj zaś, mamy znaną z mediów postać, która powraca nie wiadomo skąd, albowiem koledzy z jego własnego środowiska poddali ją ostracyzmowi i od razu zaczyna od personaliów. To ciekawe. My wczoraj potrafiliśmy dyskutować o komunikacji, także tej prowadzonej przez TVP, którą na sali reprezentowało kilku jej pracowników oraz osoby zajmujące tam stanowiska kierownicze, i ani razu nie padło nazwisko Kurski. Nawet ja go nie wymieniłem. Zaryzykuję więc tezę, że działania, które podjęły środowiska niechętne Mateuszowi Morawieckiemu i Jackowi Kurskiemu, można nazwać zwalczaniem dżumy poprzez zarazki cholery. Nie można jednych aspirujących i nadmiernie pewnych siebie panów zamienić na innych aspirujących i nadmiernie pewnych siebie panów. To się musi skończyć katastrofą, a jej nadejście poznamy poprzez ujawnienie nowych formatów komunikacji z wyborcą. Będą one równie fałszywe, równie pogardliwe i równie głupkowate, jak te poprzednie. No chyba, że ktoś jednak pójdzie po rozum do głowy. Nie sądzę jednak, albowiem pomiędzy władzą, a narodem zalega gruba warstwa proroków większych i mniejszych, którzy – tak naprawdę – powinni zacząć karierę w cyrku lub stand upie. Tam by się sprawdzili. No, ale – powie ktoś – ich zachowanie wywołuje odzew i ludziom się podoba. Oczywiście, podobnie jak podobało się im zniknięcie statuy wolności, czego dokonał słynny magik David Copperfield. Choć wszyscy doskonale wiedzieli, że żadna statua nie znikła. No, ale zabawa była przednia i oglądalność kanału emitującego te pokazy skoczyła. Nasi magicy mają identyczny jak David Copperfield pogląd na kwestie komunikacji z narodem w sprawie przyszłości tegoż narodu i kraju, takiego, jaki znamy dzisiaj. Trzeba pokazać w telewizji, że coś znika lub coś się nagle pokazuje. Nieważne czy to prawda i nieważne czy kogoś to obejdzie w pół godziny po seansie. Liczy się złudzenie mocy jakie dają wyniki oglądalności. Dopóki się tego złudzenia nie pozbędziemy, nikt poważny nie będzie traktował nas jak ludzi. Mam na myśli poważnych polityków, czyli tych z Rosji, którzy chcą naszego unicestwienia. Wczoraj jeden czytelników, Pan Antoni, człowiek doświadczony i realista powiedział rzecz istotną – Niemcy piastujący wysokie, menedżerskie stanowiska w ogóle nie traktują nas jak ludzi. Dzieje się tak, albowiem oni dobrze wiedzą, że perspektywa w której żyjemy może się zamknąć jutro. Oni zaś mają swoją, dobrze zaplanowaną, długą i zabezpieczoną przed katastrofami na wszelkie sposoby. My zaś nie potrafimy się obronić przed ich propagandą, rozsiewaną tu na wszelkie sposoby i korzystającą z tego o czym napisałem wyżej – z pychy, aspiracji i kokieterii. A do tego jeszcze z głupoty. Jeśli tego nie zmienimy, będzie po nas.

Niebawem wygłoszę taką oto pogadankę we Wrocławiu. Może przyjść każdy, ale trzeba wrzucić na tacę.

Ogłoszenia dotyczące dalszych spotkań podam wkrótce. Można się na razie zapisywać na Kielce – spotkanie 28 czerwca w willi Hueta w Kielcach

kw. 122024
 

Właśnie się okazało, że na miejsce prof. Jana Żaryna, który kierował Instytutem Myśli Narodowej im. Dmowskiego i został wczoraj odwołany, przyjdzie Adam Leszczyński z OKO Press. Po raz kolejny już więc zaczyna się pisanie polskiej historii od nowa.

Ja mam jeden podstawowy zarzut do ludzi po tak zwanej naszej stronie, którzy się pisaniem historii zajmowali. Wielu z nich zdawało się, że to takie żarty, a metodologia naukowa to świętość, na którą nikt się nie porwie. Inni zaś, ci bardziej skłonni do popularyzacji wątków historycznych, zajmowali się przez osiem lat autoprezentacją i dzieleniem budżetów pomiędzy godnych i godniejszych. I teraz właśnie wszyscy będziemy ponosić koszty tych postaw. Zwolniono bowiem także panią Gawin z Instytutu Pileckiego i zabawa zaczyna się na całego. Dlaczego ja tak uważam? Ponieważ wszyscy „nasi” w tych wszystkich instytutach zajmowali się tak naprawdę apologetyką i malowaniem ikon wszystkich świętych polskiej niepodległości. Teraz zaś przychodzą ikonoklaści, którzy to pozrywają ze ścian i rzucą w ogień. W ten sposób nie utrwala się tradycji, a na pewno nie utrwala się tradycji świeckiej. Modlić się można do wizerunku św. Andrzeja, ale nie do portretu Dmowskiego czy Piłsudskiego. Módlcie się wszyscy, żeby oni teraz nie zaczęli kręcić filmów w typie „Bitwa warszawska”, ale z odwróconym przesłaniem. Leszczyński, jak to zapowiedziano na stronie OKO Press, ma zastąpić Dmowskiego Narutowiczem. Ciekawe czy Leszczyński wie, że Narutowicz polował z endekami i razem z Hallerem planował budowę dróg wodnych w całej Polsce, żeby stworzyć sieć taniego transportu. Przypuszczam, że nie, a nawet jeśli to są to dla niego sprawy drugorzędne. Istotna będzie propaganda, której mechanizm streściłem w jednym z dzisiejszych twittów. Tak naprawdę gra idzie o to, by przekonać wszystkich, że czynnikiem cywilizującym i kulturotwórczym na polskiej wsi przed odzyskaniem niepodległości był Żyd karczmarz. Dziedzic zaś, wraz z zaborcą, tylko gnębili chłopa i wydzierali mu z rąk wszystko co miało jakąkolwiek wartość. Według Leszczyńskiego i jemu podobnych sytuacja ta została zamrożona i w swoim upiornym stuporze trwa do dziś. Należy więc ją odmrozić i szybko zmienić. Żyd karczmarz, z którym Leszczyński i całe OKO press się utożsamiają musi zintensyfikować działania cywilizacyjno kulturowe, pana dziedzica jakoś zutylizować, a chłopa ucywilizować. Dziedzicami będą ci wszyscy, którzy posiadają cokolwiek, ale nie mogą się opłacić i w ten sposób zabezpieczyć przed procesem cywilizowania, a chłopami najprawdopodobniej emigranci, albo ci Polacy, którzy nie umiejąc niczego domagają się wszystkiego, a przede wszystkim szacunku. Rewolucja nadchodzi i to my jesteśmy jej winni, bo wszystkie pisowskie instytuty i fundacje żyły przez osiem lat złudzeniem, że kraj i naród są po to, żeby oni mogli piastować ważne funkcje w strukturach urzędów zajmujących się kulturą.

Sam nie wiem dlaczego, przypomniał mi się wczoraj Aleksander Rozenfeld, który zmarł w marcu zeszłego roku. Poznałem go osobiście na targach książki w Katowicach, gdzie mieszkał w ostatnich latach przed śmiercią. Przyszedł do nas na stoisko i siedział przez trzy dni opowiadając kawały. Przeszedł ze wszystkimi od razu na ty, przez co zrozumieliśmy, że ma on do wypełnienia jakąś misję i nie siedzi z nami ot tak sobie. Bo i cóż my go mogliśmy obchodzić? Kawały, które opowiadał były takie średnio śmieszne, ale udawaliśmy rozbawienie, żeby starszemu człowiekowi, który ma w dodatku opinię wesołka i zgrywusa, nie było przykro. Trochę nas zmęczył, ale tylko trochę. Kiedy powróciliśmy na te targi w kolejnym roku, on znowu się pojawił i sytuacja się powtórzyła. Może nas po prostu polubił. Ja zapamiętałem jego felietony, które publikował w Gazecie Wyborczej przez krótki czas, a potem przestał. Pewnie dlatego, że miał trudny charakter i lubił dominować. Myśmy mu na to pozwalali, a Michnik i jego ludzie chyba nie. Tak to sobie tłumaczę, choć mogło być przecież inaczej. No i wczoraj zaglądam do jego biogramu na wiki, a tam, jak wół, stoi, że Aleksander Rozenfeld był dziennikarzem Gazety Polskiej. Chyba za czasów Wierzbickiego, który potem został felietonistą muzycznym u Michnika…bo kiedy? Ja GP nie czytam, albowiem uważam, że to nie jest gazeta tylko urągowisko i ubliżanie inteligencji czytelnika, mogę się więc mylić. Najlepsze w życiorysie Aleksandra Rozenfelda było jednak to, że on się ochrzcił w roku 2009. I to w Archikatedrze Gnieźnieńskiej. Miał chłop rozmach, nie ma co…Pisał też poezje. W tych Katowicach wyznał mi, że będąc dziecięciem, przebywał na obozie czerwonego harcerstwa, wraz z Jackiem Kuroniem, w dworze w Radoniach, pięć minut drogi od mojego domu. Mówił o tym z wielkim wzruszeniem. Ach! O jednym byłbym zapomniał. Aleksander Rozenfeld był także doradcą prezydenta w latach 1996 – 2001. Nie mogę sobie przypomnieć, kto był wtedy prezydentem, ale może Wam coś zaświta…

Po co ja piszę dziś akurat takie rzeczy? A sam nie wiem, tak mi się jakoś przypomniało, skojarzyło poetycko, wypłynęło z kiszek umysłu, jak to celnie ujął inny poeta – Jacek Kaczmarski.

Nawet jeśli Aleksandra Rozenfelda nie było w Gazecie Polskiej, kiedy kierował nią Tomasz Sakiewicz, to była tam z pewnością Eliza Michalik. Wszyscy, mniej więcej, kojarzą tę panią, która dziś podaje się za ewangeliczkę reformowaną i stawia zarzuty Zbigniewowi Ziobrze, kiedy ten przebywa w szpitalu. Pani Michalik, o czym trzeba zawsze przypominać, pracowała dla Gościa niedzielnego, a także miała stały felieton w GP, pod tytułem „Kącik homofoba”. Było to coś tak okropnego, nieśmiesznego i dołującego, że trudno zrozumieć kto pozwalał na druk tego badziewia. Zwykle jest tak, że za wszystko odpowiada naczelny. I sam sobie przy tym wystawia świadectwo. Pani Michalik była oskarżana o plagiaty, ale jakoś się z tego wykaraskała, a następnie przeszła – choć może lepiej będzie napisać że dokonała transferu – do mediów postępowych. Środowiska homoseksualne wybaczyły jej obelgi i dziś walczy ona w pierwszej linii sił postępu, o lepsze jutro dla nas wszystkich. I jeszcze jedno, wraz z redaktorem naczelnym GP, Tomaszem Sakiewiczem, napisała książkę o powiązaniach SLD z Samoobroną…zapewne bardzo ciekawą.

I teraz zastanówmy się ilu mamy po tak zwanej naszej stronie dziennikarzy, którzy porzucili służbę u tamtych i ze szczerego przekonania zmienili barwy organizacyjne? Moim zdaniem nie ma takich ludzi. Jeśli ktoś by próbował zrobić coś takiego spotkałby się z jawną wrogością „naszych” albowiem ruch taki zaburzyłby wszystkie najświętsze hierarchie. Czyli wyrwał władzę nad propagandą z rąk tych, którzy utrzymują, że sukcesy PiS to ich zasługa. Powtórzę więc – sukcesy PiS to zasługa wyborców. Nie mediów, bo te, w takim kształcie jaki mamy dzisiaj nie są partii do niczego potrzebne. Służą temu jedynie, by tworzyć struktury, które po wahnięciu koniunktur politycznych będą przejmowane przez tamtych, z całym dobrodziejstwem inwentarza, budżetów, misji i czego tam chcecie. Tylko patroni zostaną zmienieni. Ta strategia jest zabójcza. Im wcześniej to zauważymy tym lepiej. No, ale co ja, pardon, pieprzę? Kto ma to zauważyć, jak wszyscy wierzą w sukcesy Jacka Kurskiego? Tylko w niektórych jego pojawienie się budzi niepokój. Większość uważa, że oto przybył rycerz na białym koniu. To już chyba lepiej było, jak ten Rozenfeld w GP pracował…naprawdę…przynajmniej jakieś kawały opowiadał.

Za dwa tygodnie mam taką oto pogadankę we Wrocławiu. Może przyjść każdy, ale trzeba wrzucić na tacę.

Teraz jeszcze ogłoszenia z wczoraj.

Częściowo z inspiracji własnej, a częściowo Piotera, postanowiłem ściągnąć z rynku takie oto tytuły

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-ii/

 

Informuję jednocześnie, że książka „Wojna domowa w Polsce” będzie dostępna pod koniec przyszłego tygodnia. Dziś do druku poszła książka zatytułowana „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”, a niebawem Hubert pokaże na swojej stronie jej okładkę.

Jeśli chodzi o spotkania w katakumbach sprawy mają się tak. W piątek 12 spotkamy się w pałacu w Ojrzanowie. Przypominam, że impreza jest płatna co łaska. Jeśli chodzi o Łódź i spotkanie z Tomaszem Badowskim, rzecz prezentuje się tak oto: nie da się za sensowną cenę wynająć w maju sali w Łodzi i okolicach. Dzięki jednak współpracy jednej z czytelniczek udało się wynegcjować sensowną cenę za salę w hotelu „Fabryka wełny” w Pabianicach. Sala jest niewielka pomieści 44-50 osób. Termin jednak, na którym mogliśmy sie załapać za niższą cenę to środa 22 maja godzina 18.00. Na zgromadzenie listy osób chętnych do uczestnictwa w wieczorku mamy czas do 6 maja. Będziemy w tych Pabianicach gawędzić o wojnie, ale nie w dobrze znanym stylu internetowych analityków. Tomasz Badowski obiecał mi, że będziemy uspokajać publiczność i wylewać oliwę na fale. Ciekaw jestem ile osób podejmie wyzwanie. Oczywiście nowe książki też będą, a być może jeszcze coś. W dniu 28 czerwca zaplanowałem wieczorek katakumbowy w Kielcach, o godzinie 18, willi Hueta. Zapisy trwają do momentu, aż lista się nie wypełni, bo nikt nie chce od nas zaliczek. Imprezy mają charakter prywatny, wchodzą na nie ludzie zapisani na listach, są one płatne w systemie „co łaska”. Będzie można kupić książki

 

kw. 112024
 

Dominująca postawa, obserwowana w polskim społeczeństwie wyraża się w pragnieniu uczestnictwa w szlachetnym zrywie, który kończy się zwycięstwem. Wiedzieli o tym zaborcy i wiedzieli o tym komuniści. Energia kinetyczna buntu, którą umiejętnie kumulowali poprzez lekturę i prowokacje służyła im zawsze do tego, by przetrwać globalne kryzysy i utrzymać władzę. Ludziom jednak, którzy dostarczali i dostarczają paliwa temu przetrwaniu nie da się wyjaśnić tego – prostego w sumie – mechanizmu. Są oni bowiem przekonani, że poryw serca jest ich osobistą sprawą, której nikt w żadnych rachubach nie ujmuje. Nawet wielokrotne wskazywanie tej zależności nic nie daje, albowiem frajda płynąca z uczestnictwa w spreparowanych przygodach jest nieporównywalna z niczym. Szczególnie jeśli wzbogaci się te przygody o odpowiednią treść, którą można wspólnie przeżywać, na przykład poprzez śpiewanie a capella, a do tego doda się hierarchię autorytetów, wskazujących na moralną, polityczną i ekonomiczną słuszność buntu.

Nie będę dziś mówił o tym, co myślę na temat liderów Solidarności, albowiem spór jaki się wokół nich toczy powinien wreszcie spowodować, że dyskusja na temat tak zwanego obalenia komunizmu wzniesie się dwa poziomy wyżej i zacznie posługiwać się pojęciami służącymi do stworzenia opisu istotnego. Tak się nie dzieje, albowiem zbyt wiele osób jest zainteresowanych ukrywaniem faktów i kłamaniem w żywe oczy na temat tych postaw. Cała sprawa zaś powoli przestaje kogokolwiek interesować. Bohaterowie zaś służą już dziś tylko jako paliwo do całkiem nowych sporów i całkiem nowych przekomarzań. Porzućmy jednak te temat i przyjrzyjmy się, jak ludzie próbują wykorzystać energię kinetyczną buntu. Bo nie tylko potężne organizacje używają jej do tego, by przetrwać różne kryzysy. Najważniejszym buntem naszych czasów, był bunt przeciwko pandemii. Uważam, że przyjąłem jedyną słuszną postawę wobec tego zjawiska, czyli postawę negatywnego nieangażowania się. Miliony osób jednak uczestniczyło w demonstracjach oddając swoją energię i czas na potrzeby władzy. I będąc przy tym całkowicie pewnym tego, że działają wbrew tej władzy. Najciekawiej w tym układzie wyglądali i wyglądają ci, którzy usiłują zarobić na okołopandemijnych tematach. I tak oto dostałem wczoraj reklamę książki człowieka nazwiskiem Marek Chodorowski, który napisał rzecz pod tytułem „Bestia – cywilizacja nad przepaścią”. Teraz mała dygresja, drugim w kolejności pragnieniem Polaków jest występowanie w obronie cywilizacji. To jest jeszcze gorsze niż chęć uczestnictwa w buncie. Dlatego każdy, kto chce zwrócić na siebie uwagę i trafić przy tym parę groszy, musi przede wszystkim zadeklarować bunt, a następnie chęć obrony cywilizacji przed barbarzyńcami. No i weźmy teraz autora tej książki. Czy on w ogóle rozumie co to jest cywilizacja? Ta, w której wyrósł stworzyła szczepionki przecież i system opieki zdrowotnej. Teraz zaś z jakichś powodów zwróciła się przeciwko człowiekowi. Może więc i jej wcześniejsze zamiary nie były tak szlachetne jak deklarowano? Może cała ta cywilizacja to podejmowana cyklicznie próba skondensowania energii kinetycznej tłumu, by następnie skierować ją w wybrany punkt? Może nim być uwiarygodnienie działań cywilizacji, za którą stoi władza lub odwrócenie uwagi od zależności istotnych, których władza nie chce ujawnić. Stąd cała lista tematów zastępczych i zastępczych ekscytacji. No, ale popatrzmy co tam stoi w tej reklamie. Oto fragment:

Bestia – cywilizacja nad przepaścią” Marka Chodorowskiego to książka, dzięki której zrozumiesz, otaczającą nas rzeczywistość. Porusza tematy, o których nie dowiesz się w szkołach czy na uczelniach. Książka odsłania paskudny pysk czegoś, co nazywamy „Bestią”. Ujawnia działalności zorganizowanych grup przestępczych, mafijnych rodzin, kontynuowaną przez wieki

Przejdźmy teraz do wydawcy tej książki. Jest nim Narodowy Instytut Studiów Strategicznych, który tym się różni od zwykłego Instytutu Studiów Strategicznych, że nie posiada strony w Internecie. Nie wiadomo kto w tym instytucie pracuje i czym się zajmuje. No, ale to chyba nie jest ważne wobec powagi sytuacji. Kiedy zajrzymy do sieci okaże się, pan Chodorowski jest współautorem jeszcze jednej książki – „Dziennik czasów zarazy”. Drugim współautorem jest Tomasz Pernak, czyli nasz kolega rolex, który prowadził kiedyś bardzo popularny blog w salonie24. Tomasz Pernak prowadzi też podcast na YT, ale ma słabą oglądalność, może więc trochę weń poklikamy, żeby poprawić mu wyniki? Taka propozycja, niezobowiązująca.

Załóżmy, że sprawy mają się tak – niektóre operacje organizowane przez władzę, mniejsza co rozumiemy pod tym pojęciem, nie ważne też w jakiej skali są organizowane, muszą spotkać się z oporem i buntem. Dla zachowania władzy ważne jest, by bunt ten był kontrolowany, czyli by organizowali go ludzie ze struktur władzy, specjalnie do tego typu zadań wyznaczeni. A być może także przeszkoleni. W to drugie wątpię, ale ludzie lubią się nakręcać takimi rzeczami. Napisałem – niektóre operacje. A które konkretnie? Już mówię – wymuszone okolicznościami. Bo, na przykład, budowa Kanału Białomorskiego, nie była na sowietach wymuszona, a więc nie wymagała wypreparowania buntu, który przebiegałby pod kontrolą. Prawdziwe bunty są niszczone w zarodku, a ich liderzy skazywani są na śmierć i zapomnienie, o czym wspominam zawczasu. Wracajmy jednak do tematu – władza zmuszona okolicznościami, musi spreparować bunt, który skumuluje energie kinetyczną, następnie skierowaną na coś, co dla władzy jest korzystne. Może się owa energia rozejść w społeczeństwie niczym wyładowania elektryczne i spowodować jego trwałą polaryzację. Według schematu zaplanowanego przez władzę. I tak się stało z nami w przypadku pandemii, ale także w przypadku Solidarności. Efektem tego było przepoczwarzenie się i umocnienie władzy, która nie zmieniając zasad funkcjonowania przebrała się w nowy kostium. Dziś w podobny sposób rozchodzą się wśród Polaków emocje związane z wojną. Trwale polaryzują naród, a liderzy pro i antywojennej propagandy kumulując w sobie każdy swój rodzaj energii rozwalają wszelkie istotne porozumienia wokół siebie i uniemożliwiają dyskusję, której efektem byłyby konstatacje łączące dyskutantów. Takich rzeczy być nie może. Należy się więc jak ognia wystrzegać ludzi, którzy swoją obecność zaznaczaj poprzez rzekomo żywiołowe, w rzeczywistości zaplanowane, destrukcje umów i porozumień. Także tych najprostszych dotyczących godziny spotkania, oddania pożyczonej książki, realizacji zobowiązań towarzyskich. Od tego zaczyna się katastrofa. Takie postawy są jednak wśród Polaków, szczególnie tych deklarujących chęć uczestnictwa w buncie i obronie cywilizacji nagminne.

Napisałem, że nie jest istotne w jakiej skali organizowane są operacje, których efektem jest sfingowany bunt. Oto wczoraj dowiedziałem się, że blogerka kataryna została zastępcą dyrektora w jakimś pionie ministerstwa cyfryzacji. Przypominam sobie od razu czasy, kiedy pani tak uznawana była za ikonę publicystycznego buntu przeciwko dyktatowi lewicy. I zastanawiam się dziś, jakie to okoliczności wymusiły na władzy, utworzenie platformy blogerskiej salon24? Myślę, że rosnąca popularność blogów niezrzeszonych, a być może jeszcze coś. W każdym razie operacja została przeprowadzona w sposób modelowy. Przez długi czas blogerzy karmili się bezkompromisowością i anonimowością kataryny, która była dla nich symbolem niezależnego myślenia. Kiedy sytuacja na blogach zaczęła gęstnieć i pojawiali się nowi popularni autorzy dokonano demaskacji kataryny, co przysporzyło jej wielu nowych zwolenników, a starych utrzymało w przekonaniu, że warto ją czytać i analizować co pisze. Przypomnę, że człowiekiem, który umówił się na poufny wywiad z kataryną, a następnie zdemaskował ją w Internecie  był pracujący wówczas w Newsweeku, Robert Mazurek. Dziś Robert Mazurek, wraz z Krzysztofem Stanowskim sami są ikonami buntu przeciwko tyranii Gazety Wyborczej. No i całego środowiska, które za tą gazetą stoi. Bo dość już, prawda, tego szarogęszenia się i narzucania prostym ludziom, mającym swój rozum, schematów myślenia, rodem z kapownika agitatora. Dość i basta!!! Trzeba bronić rozsądku, zasad, a co najważniejsze cywilizacji. No i wzniecić zdrowy, oddolny bunt.

Ponoć w Kanale Zero szykują się jakieś nowe niespodzianki jutro? Coś może słyszeliście? Na razie ponoć puścili Karola Strasburgera, ale mają wytoczyć jakieś mocniejsze nazwiska, które zwiększą oglądalność kanału tak, że wszyscy pospadacie z krzeseł. Na dziś to tyle. Przypominam, że jutro mamy kameralne, prywatne spotkanie z Piotrem Naimskim, na które wchodzą tylko ludzie zaproszeni, tacy, co wpisali się na listę. Początek o godzinie 18.00. Nie robimy zasięgów, nie namawiamy do buntu i nie będziemy tam bronić cywilizacji łacińskiej. Porozmawiamy sobie tylko po cichu o różnych sprawach.

 

Za dwa tygodnie mam taką oto pogadankę we Wrocławiu. Może przyjść każdy, ale trzeba wrzucić na tacę.

Teraz jeszcze ogłoszenia z wczoraj.

Częściowo z inspiracji własnej, a częściowo Piotera, postanowiłem ściągnąć z rynku takie oto tytuły

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pod-kazdym-wzgledem-szlachetne-ci-daje-wychowanie-studia-z-dziejow-wychowania-szlachty-w-epoce-staropolskiej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-ii/

 

Informuję jednocześnie, że książka „Wojna domowa w Polsce” będzie dostępna pod koniec przyszłego tygodnia. Dziś do druku poszła książka zatytułowana „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”, a niebawem Hubert pokaże na swojej stronie jej okładkę.

Jeśli chodzi o spotkania w katakumbach sprawy mają się tak. W piątek 12 spotkamy się w pałacu w Ojrzanowie. Przypominam, że impreza jest płatna co łaska. Jeśli chodzi o Łódź i spotkanie z Tomaszem Badowskim, rzecz prezentuje się tak oto: nie da się za sensowną cenę wynająć w maju sali w Łodzi i okolicach. Dzięki jednak współpracy jednej z czytelniczek udało się wynegcjować sensowną cenę za salę w hotelu „Fabryka wełny” w Pabianicach. Sala jest niewielka pomieści 44-50 osób. Termin jednak, na którym mogliśmy sie załapać za niższą cenę to środa 22 maja godzina 18.00. Na zgromadzenie listy osób chętnych do uczestnictwa w wieczorku mamy czas do 6 maja. Będziemy w tych Pabianicach gawędzić o wojnie, ale nie w dobrze znanym stylu internetowych analityków. Tomasz Badowski obiecał mi, że będziemy uspokajać publiczność i wylewać oliwę na fale. Ciekaw jestem ile osób podejmie wyzwanie. Oczywiście nowe książki też będą, a być może jeszcze coś. W dniu 28 czerwca zaplanowałem wieczorek katakumbowy w Kielcach, o godzinie 18, willi Hueta. Zapisy trwają do momentu, aż lista się nie wypełni, bo nikt nie chce od nas zaliczek. Imprezy mają charakter prywatny, wchodzą na nie ludzie zapisani na listach, są one płatne w systemie „co łaska”. Będzie można kupić książki

 

kw. 102024
 

Poruszyłem tu ostatnio dość ważny wątek. Chodzi o te dodatki historyczne do tygodników i portale  żerujące na różnych sensacjach. Jest to dobry przykład na zilustrowanie zjawiska wygasania koniunktur. Jak pamiętamy, cała fala prawicowej publicystyki, która narodziła się poza meinstreamem miała wplecione w grzywę wątki historyczne. Niektóre znane, inne mniej, a były i takie, które na przeciętnego czytelnika stanowiły pewien szok. Z chaosu, w którym początkowo się unosiły wyewoluowała w końcu struktura podzielona na segmenty i obsługiwana w zasadzie przez samych idiotów. Oni to właśnie wpadli na pomysł, że najlepiej tę historię sprzedawać poprzez autorytet profesorów, albo gołą dupę. I nic innego nie mogło wchodzić w grę. Mój blog, a potem portal SN to były jedyne miejsca w sieci, gdzie poruszano wątki ekonomiczne, gospodarcze w historii, a także szukano inspiracji w literaturze popularnej. Ujmując rzecz najdelikatniej – to się nie przyjęło. Dlaczego? Wszyscy znają odpowiedź – kiedy zaczyna kręcić się jakaś koniunktura, pokusa, żeby zwiększyć jej zasięgi jest nie do zwalczenia. No, a marketing rządzi się swoimi prawami. Ja sam, w nieopisanej swojej głupocie, zacząłem udzielać jakichś wywiadów dziwnym stacjom telewizyjnym i tam opowiadać o swoich histeriach i obsesjach. Po jakimś czasie połapałem się, że ci „wywiadowcy” ni cholery nie kapują o czym ja do nich rozmawiam. No i przestałem to na szczęście czynić. Część tych poronionych pomysłów, przerobionych na jakieś nieprawdopodobne mydło, krąży jednak do dziś po sieci.

O tym, by szukać połączeń pomiędzy propagandą a historią w dobie najnowszej, albo żeby sposób podawania tej historii łączyć z jakimiś technikami manipulacyjnymi nie może być nawet mowy. Powód jest prosty – przekaz musi trafiać do możliwie szerokiej publiczności i musi być sformatowany. Segmentów generujących zainteresowanie jest ledwie kilka. To znaczy jest ich więcej, ale uaktywnienie innych niż dobrze już znane i zestandaryzowane wymaga pracy i nakładów. No, ale tego nikt nie zaryzykuje, skoro można po raz kolejny napisać tekst o orgiach w prasłowiańskim świecie, albo o burdelu, który rzekomo prowadzić miała Maria Konopnicka. Na szczęście lewica przeprowadza właśnie reformę edukacji, po której nikt już nie będzie wiedział kto to Prasłowianie i Konopnicka, a więc metodyka popularyzacji, którą tu zwalczamy sama zdechnie. Jedynym punktem odniesienia w całej historii będzie minister Nowacka, a przyszli popularyzatorzy dziejów najnowszych zastanawiać się będą czy ona też czasem nie prowadziła burdelu.

Ten sposób promowania treści historycznych powoduje, że koniunktura wygasa. Nie ma w niej bowiem nic ciekawego,  a wszystkie inne poza standardowymi, wątki są omijane, albo wręcz wybijane, żeby nie psuć koniunktury. No, ale to właśnie ją psuje…Tego nie zrozumie ktoś, kto inwestuje w dodatek do tygodnika, albo w portal i musi w nim znaleźć przede wszystkim to, co podnieca jego samego czyli seks i przemoc. Powtórzę – takie postępowanie plus książki, o których za chwilę opowiem to gwóźdź do trumny całego, dużego segmentu rynku. Wbijają go zaś profesorowe wyższych uczelni, którzy za wszelką cenę chcą zainteresować studentów i czytelników swoimi przemyśleniami, które są przykrojone tak, by czasem nie zagrozić karierze uczelnianej albo wręcz politycznej prelegenta. To dla nas nawet lepiej, bo poza zainteresowaniem tych durniów pozostają całe olbrzymie obszary znaczeń. No, ale co z tego, kiedy oni wygaszają koniunkturę. Lepiej bowiem, żeby nie było wcale rynku, niż miałby być taki, z którego oni rozumieją tylko trochę. Myślę, że weszliśmy w ostatnią fazę likwidacji koniunktury, która żywiła nas przez piętnaście lat. Lepiej nie będzie, a to z tego względu, że ludzie sprzedający gołe baby w strojach z różnych epok, obrazili się na publiczność, że nie chce ciągle kupować tego samego. Zaczęli od podniesienia cen książek. Zauważyć wręcz można taką zależność – im głupsza książka, szczególnie tłumaczenie, im bardziej fatalny tytuł, tym wyższa cena. Bo w zapowiedzianej treści i w tytule koncentrują się obsesje promotora i uważa on, że to jest wystarczający powód, żeby podnieść tę cenę. Oczywiście, przy masowej dystrybucji przez organizacje sieciowe, ta sprzedaż jeszcze jakoś idzie, ale to są, w mojej ocenie, ostatnie miesiące. Przejrzałem kilka dni temu ofertę Empiku. Znalazłem tam książkę pod tytułem „Łupieżcy imperiów”, której opis wygląda tak:

Rok 1870. Francja doznaje klęski w wojnie z Prusami.
W tym samym czasie młody chłopak, Nicolas d’Assas, przybywa do szkoły madame Froidecoeur. Wkrótce następują dziwne i przerażające wydarzenia, które właścicielka placówki niezwłocznie przypisuje jednej z pensjonarek, zakwaterowanej przez nią potajemnie młodej dziewczynie, która zawarła pakt ze śmiercią.
Jest ona narzędziem w katastrofalnym zamyśle i nie obawia się nikogo oprócz tajemniczych Łupieżców Imperiów. Okazuje się, że Nicolas, nawet o tym nie wiedząc, nosi na ciele znak tej organizacji.
On i jego towarzysze wbrew własnej woli pogrążą się w spisku, którego korzenie sięgają serca zła.
Polskie wydanie Łupieżców Imperiów to integral (zamknięta historia) zawierający wszystkie siedem części oryginalnej serii Voleurs d’Empires: Les Voleurs d’Empires, Fleurs de peau, Un sale métier, Frappe-misère, Chat qui mord, La semaine sanglante oraz Derrière le masque.

Pomińmy milczeniem owo „doznawanie klęski”, zwróćmy uwagę na to, że mamy tu całkowite pomieszanie wątków i brak jakichkolwiek kontekstów poza tym jednym, który osadza nas w czasie wojny z Prusami. Co zresztą nie ma znaczenia, bo można by było umieścić akcję w każdym innym miejscu i czasie, po to, by ględzić przez 400 stron o istocie zła i dziewczynie, co zawarła pakt ze śmiercią, a wszystko po to, by wywoływać wypieki na twarzach pryszczatych nastolatków. Tak to sobie wyobrażamy, ale jest znacznie gorzej. Pryszczate nastolatki nie zaglądają już nawet na porn hub i nikt tak naprawdę nie wie, czym oni się zajmują. Prezentowana tu literatura to towar dla dojrzałych koneserów treści historycznych. Wskazuje na to cena egzemplarza – 166 zł. Jeśli więc ktoś jeszcze raz zwróci mi uwagę, że mam drogie książki, nie dość, że nic już u mnie nie kupi, to jeszcze wyleci z bloga.

Idźmy dalej. Oto powieść „Republika czaszki” raptem 240 stron, co normalnie można huknąć przez niecały miesiąc i nawet się za bardzo nie zmęczyć. Opis jest taki:

Bahamy, 1718 r.

Po zaciętej walce kapitan piratów, Sylla, mając u swego boku kwatermistrza Oliviera de Vannesa i wiernych ludzi, przejmuje angielski statek. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, zamiast zmasakrować członków załogi, piraci proponują im, aby się do nich przyłączyli – a to w imię wyznawanych przez nich zasad: wolności, demokracji i braterstwa.

Zostawszy kapitanem zdobytego statku, Olivier de Vannes napotyka na swojej drodze fregatę pod portugalską banderą i wchodzi na jej pokład. Na pierwszy rzut oka okręt wygląda na opuszczony, lecz w rzeczywistości znajdują się na nim zbuntowani czarnoskórzy niewolnicy. Na ich czele stoi zaś… królowa Maryam.

Przetykana fragmentami dziennika pokładowego Oliviera opowieść ta ukazuje dwie odmienne wizje świata: zbuntowanych przeciwko ustalonemu porządkowi piratów i niepodzielnie rządzącej królowej. Na tle tej wspaniałej ludzkiej przygody, zawierającej zapadające w pamięć sceny bitew i wielu perypetii, wyłania się też inteligentna refleksja, która znajduje odbicie w konfliktach społecznych naszych czasów.

W zasadzie po przeczytaniu pierwszego zdania – kapitan piratów przejmuje angielski statek, należałoby to wyrzucić do śmieci, ale to nie jest książka dla nas przecież, a dla konsumentów wyrafinowanych emocji. – A co ja bym zrobił, gdyby piraci napadli na mój angielski statek? – myśli sobie wyrafinowany czytelnik tej prozy.  I serce drży mu z niepokoju. Cena jedyne 120,99

Tutaj macie coś tańszego, w dodatku z ilustracjami. https://www.empik.com/indyjska-wloczega-ayroles-alain-guarnido-juanjo,p1238373993,ksiazka-p Za 160 stron bełkotu o przygodach wyrzuconego z pracy menedżera średniego szczebla pracującego w korporacji sprzedającej jedzenie dla psów, bo do takich chyba adresowana jest ta proza, trzeba zapłacić jedyne 99,99 zł. Taniocha.

Uczciwie trzeba powiedzieć, że nie możemy z czymś takim konkurować. To jest bowiem treść, która gwarantuje podstawowe bezpieczeństwo czytelnikowi. Gwarantuje mu ona mianowicie, że nie będzie musiał myśleć. I za to ludzie gotowi są zapłacić każdą cenę. Niech mnie trochę potrzęsie, tak nie za bardzo, panie literacie, ale żebym tylko nie musiał myśleć. Ile to kosztuje? – 200 zł jedynie – a tak, proszę bardzo, oto gotówka.

Zapytacie, czy prócz emocjonalnej pornografii, coś jeszcze jest w księgarniach? Oczywiście. Można tam znaleźć klasyczną pornografię literacką. „Zwrotnik Raka” Henry’ego Millera kosztuje jedyne 36 zł. Można też znaleźć pornografię świrującą artystycznie, to znaczy taki rodzaj badziewia, który nie może konkurować z prawdziwą rysunkową pornografią, ale jednak to czyni, eksperymentując z formą. To znaczy autor demonstruje swoje braki i uważa, że to jest sztuka. Oto przykład:

https://www.empik.com/zemsta-hrabiego-skarbka-sente-yves-rosinski-grzegorz,p1239667260,ksiazka-p?qa=zemsta%20hrabiego%20skarbka&ac=true

No cóż. Jeszcze trochę powalczymy, bo niełatwo jest wygasić wydawnictwo, które działa z jakimiś tam sukcesami piętnaście lat. Szczególnie kiedy człowiek zaplanował produkty robione „na bogato”, z ilustracjami i treścią dalece niestandardową, jeśli porównać ją z zaprezentowanymi przykładami.

Za dwa tygodnie mam taką oto pogadankę we Wrocławiu. Może przyjść każdy, ale trzeba wrzucić na tacę.

Teraz jeszcze ogłoszenia z wczoraj.

Częściowo z inspiracji własnej, a częściowo Piotera, postanowiłem ściągnąć z rynku takie oto tytuły

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pod-kazdym-wzgledem-szlachetne-ci-daje-wychowanie-studia-z-dziejow-wychowania-szlachty-w-epoce-staropolskiej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-ii/

 

Informuję jednocześnie, że książka „Wojna domowa w Polsce” będzie dostępna pod koniec przyszłego tygodnia. Dziś do druku poszła książka zatytułowana „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”, a niebawem Hubert pokaże na swojej stronie jej okładkę.

Jeśli chodzi o spotkania w katakumbach sprawy mają się tak. W piątek 12 spotkamy się w pałacu w Ojrzanowie. Przypominam, że impreza jest płatna co łaska. Jeśli chodzi o Łódź i spotkanie z Tomaszem Badowskim, rzecz prezentuje się tak oto: nie da się za sensowną cenę wynająć w maju sali w Łodzi i okolicach. Dzięki jednak współpracy jednej z czytelniczek udało się wynegcjować sensowną cenę za salę w hotelu „Fabryka wełny” w Pabianicach. Sala jest niewielka pomieści 44-50 osób. Termin jednak, na którym mogliśmy sie załapać za niższą cenę to środa 22 maja godzina 18.00. Na zgromadzenie listy osób chętnych do uczestnictwa w wieczorku mamy czas do 6 maja. Będziemy w tych Pabianicach gawędzić o wojnie, ale nie w dobrze znanym stylu internetowych analityków. Tomasz Badowski obiecał mi, że będziemy uspokajać publiczność i wylewać oliwę na fale. Ciekaw jestem ile osób podejmie wyzwanie. Oczywiście nowe książki też będą, a być może jeszcze coś. W dniu 28 czerwca zaplanowałem wieczorek katakumbowy w Kielcach, o godzinie 18, willi Hueta. Zapisy trwają do momentu, aż lista się nie wypełni, bo nikt nie chce od nas zaliczek. Imprezy mają charakter prywatny, wchodzą na nie ludzie zapisani na listach, są one płatne w systemie „co łaska”. Będzie można kupić książki

kw. 092024
 

Częściowo z inspiracji własnej, a częściowo Piotera, postanowiłem ściągnąć z rynku takie oto tytuły

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pod-kazdym-wzgledem-szlachetne-ci-daje-wychowanie-studia-z-dziejow-wychowania-szlachty-w-epoce-staropolskiej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojskowosc-slowian-polabskich-ii/

 

Informuję jednocześnie, że książka „Wojna domowa w Polsce” będzie dostępna pod koniec przyszłego tygodnia. Dziś do druku poszła książka zatytułowana „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”, a niebawem Hubert pokaże na swojej stronie jej okładkę.

Jeśli chodzi o spotkania w katakumbach sprawy mają się tak. W piątek 12 spotkamy się w pałacu w Ojrzanowie. Przypominam, że impreza jest płatna co łaska. Jeśli chodzi o Łódź i spotkanie z Tomaszem Badowskim, rzecz prezentuje się tak oto: nie da się za sensowną cenę wynająć w maju sali w Łodzi i okolicach. Dzięki jednak współpracy jednej z czytelniczek udało się wynegcjować sensowną cenę za salę w hotelu „Fabryka wełny” w Pabianicach. Sala jest niewielka pomieści 44-50 osób. Termin jednak, na którym mogliśmy sie załapać za niższą cenę to środa 22 maja godzina 18.00. Na zgromadzenie listy osób chętnych do uczestnictwa w wieczorku mamy czas do 6 maja. Będziemy w tych Pabianicach gawędzić o wojnie, ale nie w dobrze znanym stylu internetowych analityków. Tomasz Badowski obiecał mi, że będziemy uspokajać publiczność i wylewać oliwę na fale. Ciekaw jestem ile osób podejmie wyzwanie. Oczywiście nowe książki też będą, a być może jeszcze coś. W dniu 28 czerwca zaplanowałem wieczorek katakumbowy w Kielcach, o godzinie 18, willi Hueta. Zapisy trwają do momentu, aż lista się nie wypełni, bo nikt nie chce od nas zaliczek. Imprezy mają charakter prywatny, wchodzą na nie ludzie zapisani na listach, są one płatne w systemie „co łaska”. Będzie można kupić książki


kw. 092024
 

Na początek przypomnę, że dawno, dawno temu, kiedy żył jeszcze Niewolnik swoich genów, który zabawiał nas animowanymi rysunkami, w samym apogeum popularności blogów politycznych, ktoś w PiS wpadł na pomysł, żeby skończyć z tą grafomanią, z tym infantylizmem ocen i zrobić wreszcie coś serio. I tak powstał miesięcznik „Na poważnie”. Firmował go prof. Żaryn i Teresa Bochwic (o ile dobrze pamiętam). Widząc tytuł i skład redakcji parsknąłem śmiechem, grzebiąc na zawsze swoje ewentualne szanse współpracy z tym periodykiem. Zamienił się on wkrótce w kwartalnik, a potem – pardon – zdechł, albowiem był zbyt poważny, a ludzie tego nie lubią.

Po co ja to piszę? Zbliżamy się do ogłoszenia oficjalnych wyników wyborów, a PiS znów zaczyna „na poważnie”. Na poważnie wygłasza swoje opinie premier Morawiecki i na poważnie wypowiada się redaktor Sakiewicz. Ten pierwszy mówi, że PiS zwyciężył w wyborach samorządowych dzięki kampanii i merytorycznej debacie, polegającej na sporze na argumenty, a ten drugi mówi, że gdyby taki wynik był w wyborach 15 października, to Tusk nie stworzyłby rządu. To wszystko idzie na poważnie i nikt nawet nie mruga. Widzimy więc jasno, za kogo obaj panowie uważają swoich wyborców i czytelników. Pan Morawiecki sądzi, że jego target to misie koala siedzące na eukaliptusach i leniwie żujące listki tej pięknej rośliny i do nich przemawia, a pan Sakiewicz robi gazetę dla kół gospodyń wiejskich, które raz w tygodniu, porzucając pieczenie ciast i wyszywanie, zabierają się za wróżbiarstwo. Wniosek stąd płynie taki, że pisowskie media i pisowskie gwiazdy politycznego firmamentu są i były dla partii i wyborców obciążeniem, a do tego horrendalnym i niepotrzebnym wydatkiem. Szczególnie dobrze to widać po mediach – im więcej ładuje się pieniędzy w prawicowe media, tym gorzej one wyglądają, tym są słabsze i bardziej niewydolne. Teraz – na zupełne już urągowisko – powołano do życia Kanał Zero, który wyrastając z formatu szyderczego zaczął emitować różne treści „na poważnie”. To jest zapowiedź rychłej klęski. „Na poważnie” w wydaniu Stanowskiego polega na tym, że do wybranych polityków PiS, to znaczy takich, które zaakceptowała mityczna góra, dokłada się jakieś dysfunkcyjne wariatki, a potem wszyscy mówią coś patrząc tępo w ścianę. Powaga tej dyskusji jest problematyczna z tego powodu, że każdy dokładnie wie czym jest ekologizm – nową bolszewią. Porozumiewanie się z nim ma taki sam sens, jak pojedynek na umysły z uzbrojonymi czekistami. I to właśnie mogliśmy oglądać wczoraj w Kanale Zero, gdzie puszczali debatę o zielonym ładzie. Przypominało to, jako żywo, dawno zapomniany program, który lud polski określał mianem „Bredzimy rolnikom”. Idźmy dalej – te wszystkie emitowane „na poważnie” treści nigdy nie będą dość poważne, by zainteresować ludzi, albowiem mają oni dostęp do informacji i potrzebnych im rzeczy poszukają sobie sami. Stanowski więc jest, w mojej, być może błędnej ocenie, zapowiedzią cenzury. No, ale liczę na to, że prędzej sam padnie, niż tę cenzurę wprowadzą. Nie ma w Polsce dyskusji na tyle poważnej, której nie przebiłby jakimś argumentem poseł Braun. Nawet jeśli będzie się kompromitował, to w sytuacji kiedy dojdzie do skoncentrowania emocji, a do tego dążą wszystkie media, to on zawsze będzie miał asa w rękawie. I Stanowski nie ma na to wpływu, albowiem on już wybrał swoją drogę – „na poważnie”. Wczoraj, na przykład, wyemitowano w tym jego kanale korespondencję z Tel Avivu, jej autorką była Maria Wiernikowska. I popatrzcie jak to dobrze, że Irena Dziedzic już nie żyje, bo i ją by pewnie zaprosili do jakiegoś programu, a może nawet reaktywowali talk show „Tele echo”. Czekamy teraz na Baksika i Gąsiorowskiego, którzy – na poważnie – wyjaśnią o co chodziło z tą operacją Most.

Format „na poważnie” służył i służy do tego, by lansować określone postaci, które – wskutek dynamiki rynku mediów i Internetu – znalazły się na aucie. Postaci te, to w większości, kamienie u szyi dla mediów i organizacji je lansujących, ale przy takim systemie finasowania tych mediów, wydaje się, że nie ma to znaczenia. Otóż ma i świadczy o tym każda kolejna inicjatywa typu „na poważnie”. Karnowscy – na poważnie rozpoczęli współpracę z panią Jakubowską, a także z panią Wiernikowską, która miała u nich felieton. Teraz te same osoby promuje Kanał Zero. Skoro sponsorzy zabezpieczają jego istnienie, po cóż się czepiać? Ja się nie czepiam, ale wskazuję, że w tym systemie PiS nigdy nie zdobędzie większej przewagi niż 4-5 procent. Co od razu zostanie przez niepotrzebne pisowskie media ocenione jako oszałamiający sukces. Tak, jak to widzimy teraz. Tymczasem partia robi taki wynik bez kampanii, której nie było i bez mediów. Republiki nie liczę, bo tam pokazywali Gdulę i Senyszynową i widzimy jak to się skończyło dla lewicy.

No, ale może właśnie chodzi o to, żeby zawsze było to ledwie 4-5 procent? Bo gdyby doszło do jakichś poważniejszych przesunięć, co by zrobili ludzie tacy, jak Maria Wiernikowska? Gdzie by się podziali? A tak spektrum opinii prawicowej wyrażanej przez media, obejmuje nie tylko ją, ale także Gdulę i Senyszynową. I szafa gra. Jak widzimy groźby i pokrzykiwania Sienkiewicza i Bodnara nie są wcale takie straszne, a oni sami raczej nie grzeszą konsekwencją. Wąsik i Kamiński wyszli w końcu z więzienia. A tamci ponieśli klęskę w wyborach, więc w kolejnych – ach te wróżby – tak klęska będzie jeszcze większa. Czym się przejmować? Ja się nie przejmuję niczym. Czekam aż w Kanale Zero pokaże się sierżant Jonny Daniels i wszystko wróci do normy sprzed 15 października 2023.

Ktoś zapyta – a powiedz jeszcze szefuniu kim dla ciebie jest ta „mityczna góra”? Czy ja wiem? Może chodzi o „międzynarodowego nr 1”?

Po 4 procentowym zwycięstwie PiS w wyborach samorządowych, które może się zamienić w zwycięstwo 5 procentowe, dobrze już widać, że nic się – w razie powrotu PiS do władzy – nie zmieni. Te same idiotyzmy będą grzane „na poważnie”, media znów kokietować będą lewicę, choć widać gołym okiem, że to jest wbijanie gwoździ do trumny. Powróci Jacek Kurski, seriale o prostytutkach walczących za wolną Polskę i inne atrakcje. Potem zaś kiedy cały ten zestaw znów gdzieś się wygruzi, premier zacznie opowiadać o merytoryce argumentów, które muszą – na poważnie – przynieść partii sukces. Bo powaga w sytuacjach zagrożeń jest najważniejsza i koniecznie trzeba ją zachować.

Wczoraj GW podała, że Lasy Państwowe wykupowały warte miliony reklamy w czołowych, prawicowych periodykach – GP, Sieci, Do rzeczy…I to jest niezwykłe, bo wskazuje gdzie jest ogon, a gdzie pies i który, którym macha. No, ale nie możemy się tym przejmować, bo nie poprawi to naszej sytuacji ani na jotę. Na koniec chciałbym tylko pozdrowić tych wszystkich, którzy wierzą, że zaraz dojdzie do generalnej rozprawy pomiędzy Kanałem Zero a GW, a wszystko to zostało zapowiedziane poprzez dwugodzinną destrukcję jaką Mazurek zafundował ambasadorowi Izraela. Ufajcie siostry i bracia, bo najważniejsze w życiu to mieć marzenia.

kw. 082024
 

Ponieważ znów wybieram się na Podlasie, zajrzałem dziś na stronę Polskiego Radia Białystok, żeby sprawdzić kto wygrał wybory w moim ulubionym mieście. Okazało się, że ten sam, co był do tej pory – Tadeusz Truskolaski. Zerknąłem na bok strony a tam był plakat reklamujący nowe przedstawienia Filharmonii Podlaskiej. Na nim zaś widniał napis: PAJACE/RYCERSKOŚĆ WIEŚNIACZA. I trudno doprawdy o lepsze podsumowanie tych wyborów.

Miałem ten tekst nazwać inaczej – Przewagi sarmatów i legendy Solidarności, ale wybrałem to pierwsze. Dlaczego taki pomysł wpadł mi do głowy? Mam na myśli ten linijkę wyżej. Bo do nieszczerych lansów na Sarmatach i do fałszywych legend Solidarności sprowadzona jest komunikacja wyborcza, nie tylko w czasie wyborów samorządowych. Pajace jednak skonfrontowani z cavalleria rusticana to jednak coś znacznie lepszego.

PiS oczywiście wygrał wybory, tak to zostało przedstawione na konwencji w Przysusze. Dlaczego tam Chyba po to, żeby wskazać jaki jest dokładnie target tej partii – małe miasteczka i wsie. Dlaczego nie wielkie miasta? Bo tam cavalleria rusticana nie ma wstępu, a kupienie sobie tego wstępu drogo kosztuje. To może by zmienić komunikację i przez pięć lat wychować sobie elektorat w miastach? Oj tam, oj tam, próbowalim panie, wystawilim tego Szafarowicza, ale nie zażarło…No właśnie…nie zażarło, bo pan Szafarowicz w swojej przydługiej, trwającej ponad rok kampanii wyborczej powtarzał wszystkie przemielone dawno banały, czego nikt nie próbował nawet dostrzec, albowiem nikt w partii reklamowanej jako rycerskość wieśniacza nie ma pojęcia o czym można by z tym ludem prostym rozmawiać? Na tym tle pajace wypadają całkiem, całkiem. Po pierwsze zmontowali sobie lustro, które zwielokrotniło optycznie ich przewagę. Nazwali je „trzecią drogą”, choć mogli jakoś inaczej. Idealnie byłoby nazwać tę grupę „Nędznicy”, bo i proza Wiktora Hugo została wszak przeniesiona na operową scenę. I to by pasowało jak ulał. Manewr ten, który ma charakter szlagieru, zadziałał 15 października i zadziałał teraz. Rycerze wieśniacy mają co prawda przewagę, ale może się ona jeszcze zmniejszyć. Pajace zaś dysponują dwoma opcjami i mogą wmawiać ludziom, że razem tworzą spójny front. Tworzą ale tylko do momentu, kiedy są podzieleni. Ewentualna próba wchłonięcia nędzników przez pajaców, spowoduje, że wszystko rozleci się w cholerę. I to będzie ten paradoks Schroedingera – nie ma co prawda kota, ale kto by się tym przejmował – będzie podzielnie poprzez zjednoczenie. Lustro jest tylko lustrem i nie można doń wejść, szczególnie, że „Alicja w krainie czarów” nie jest jeszcze przerobiona na operę.

Zwolennicy rycerskości wieśniaczej już ostrzą miecze o przydrożne kamienie, a premier Morawiecki pisze, żeby wszyscy sprawdzili, jaki był wynik wyborów samorządowych przed sukcesem parlamentarnym jego partii, tym sprzed lat oczywiście. Ponoć zbliżony do obecnego, co dobrze wróży. Nie wiem co rzec w takiej chwili. Premier, historyk, ekonomista, człowiek kierujący poważnymi instytucjami, wskazuje na powierzchowne podobieństwa i wróży z nich sukces. To jest doprawdy niezwykłe.

Rycerskość wieśniacza nie stworzyła sobie lustra, które zwielokrotniałoby przewagę partii, ale za to stworzyła sobie całą gromadę wrogów, którzy tę przewagę optycznie zmniejszają. Najważniejszym jest Konfederacja, czyli „Straszny dwór”. To jest miejsce, gdzie zamieszkują freaki werbowane przez posła Brauna, który przed samymi wyborami puścił w sieci nagranie, gdzie widać to na tle młodzieży robiącej pompki na radomskim deptaku. Zachęcał w ten sposób do głosowania na swojego kandydata zamierzającego zdobyć władzę w tym mieście. Nie wiem, jaki będzie tego efekt, ale podejrzewam, że mizerny.

Rycerze wieśniacy i mieszkańcy strasznego dworu mają ten sam format komunikacyjny, jednakowo nieszczerze traktowany przez wszystkich i służący temu tylko, by zachować pakiet stołków dla tych samych osób, co zwykle. Nazwijmy ów format „Przewagi Sarmatów”, nie ma takiej opery co prawda, ale nie jest wykluczone, że kiedyś będzie. Za pomocą tego formatu, całkowicie już zdefasonowanego, źle użytego, skompromitowanego, rycerze wieśniacy i „Straszny dwór” próbują się porozumiewać z wyborcą. Żeby nie było za bardzo nudno i banalnie, jedni dokładają do swojego przekazu Smoleńsk, a drudzy emocje towarzyszące młodzieży próbującej uprawiać jakiś sport całkiem bez powodzenia, ale za to w miejscach publicznych.

Cavalleria rusticana nigdy nie stworzy sobie takiego lustra jakie mają pajace, albowiem nie ma odpowiedniego przekazu. No i nie ma w ludziach tej partii autentycznych emocji, które grają po drugiej stronie. Oni by chcieli, żeby było jak w mieście, ale do miasta ich się nie wpuszcza, a prezes organizuje konwencję w Przysusze. Tamci zaś wiedzą o co walczą – o miasta właśnie i o cały pakiet znaczeń jaki jest do pojęcia „miasto” podłączony. I w walce tej odnoszą same sukcesy. Nie wiem czy zgadniecie co tam grają w Rzeszowie, w Filharmonii Podkarpackiej. Na pewno nie…Otóż idzie tam program pod tytułem „Charlie Chaplin’s smile”. Jakby ktoś to wszystko zaplanował normalnie, aż się boję zaglądać do repertuaru w Szczecinie. No dobra, dla Was się poświęcę…o matulu…Misha Maisky ponownie w złotej Sali filharmonii – tak się nazywa program. Już nawet nie trzeba czekać na ogłoszenie oficjalnych wyników.

We Wrocławiu to chyba „Szczury Paryża”, ale na wszelki wypadek nie sprawdzam.

Pajace swoje szczere pragnienie zdobycia władzy w miastach, napełnione emocjami jak najbardziej autentycznymi, maskują legendami Solidarności. Na pierwszym miejscu oczywiście jest Wałęsa, a kolejnym Henryka Krzywonos, a na trzecim Niesiołowski. Ktoś powie, że Niesiołowski nie jest legendą Solidarności…On jest kimś znacznie ważniejszym niż taka legenda. A w dodatku nie ma niebezpieczeństwa, że kiedyś się wybierze do filharmonii i coś mu się tam z czymś głupio skojarzy. Patrząc na te wstępne wyniki przypuszczam, że nikt w miastach, gdzie zwyciężyły pajace, nie chodzi do filharmonii, bo coś by mu jednak w tedy w tej biednej głowinie zaświtało. A nie świta…Co ja się nasłuchałem skarg na Zdanowską, która doprowadziła Łódź miasteczko do stanu zapaści. I patrzcie ludzie – wygrała! W Krakowie żadna Cavalleria rusticana nie sforsuje Bramy Floriańskiej, to oczywiste. Na pierwszym miejscu jest tam pajac, co sobie wyrysował trzy gwiazdki na czole swego czasu. O czym to świadczy? O tym, że żaden istotny przekaz wyborczy nikogo nie interesuje, zwycięzców zaś w miastach można by typować, układając wróżby z repertuaru miejscowych filharmonii.

Co zmieni się po tych wyborach? Myślę, że będzie jedna zmiana istotna – Szarafowicz wpisze się na listy do PE. Reszta pozostanie po staremu. Mam tylko nadzieję, że wśród wieśniaczych rycerzy nikt nie wpadnie na pomysł, by wzmocnić pozycję i wyniki partii za pomocą lustra, którego płaszczyzna wykrzywia się w lewo. Mogłoby się wtedy okazać, że kolejną konwencję prezes zorganizuje w Zawierciu i wszyscy tam zgromadzeni będą śpiewać na głosy pieśń zaczynającą się od słów – My ze spalonych wsi, my z głodujących miast. Tak nie będzie, prawda? Nie wymyślą tego…Choć przecież człowiek nie wie co takiemu Zybertowiczowi może chodzić po głowie…jest piosenka, jest tekst, a w nim na samym początku pojawiają się wyrazy „wieś” i „miasto”. A Zybertowicz to socjolog przecież, zwraca uwagę na takie rzeczy…Dlaczego nie zrobić z tego punktu wyjścia dla podstawy programowej nowej koalicji? To żart taki, żart, naprawdę…nie traktujcie tego serio…Na dziś to wszystko, dzień będzie słoneczny, przeżyjcie go dobrze.

kw. 072024
 

Kiedy piętnaście lat temu, po dwóch dekadach czytania GW media zaczęły pisać o czymś więcej niż życie słowackich intelektualistów żydowskiego pochodzenia wlało się w me serce trochę nadziei. Szybko jednak owa nadzieja wyparowała i jej miejsce zajęło szyderstwo. Od dziesięciu lat mniej więcej każda gazeta aspirująca do roli opiniotwórczej i każdy portal z takimi aspiracjami wydają dodatki historyczne. Początki tych dodatków charakteryzował wielki rozmach, ale wkrótce wszystko wyhamowało, a teraz cała ta, na nowo podana historia, zdycha gdzieś na peryferiach zainteresowań czytelniczych. Czemu tak się stało? Zadziałał, jak zawsze, ten sam mechanizm. Redaktorzy, wszyscy jak jeden ludzie z jakiegoś awansu, uznali że są kimś lepszym niż czytelnicy i postanowili dać tym ostatnim rozrywkę na jaką zasługują. Czyli gołą babę z jakimś nakryciu głowy z epoki, ewentualnie coś jeszcze bardziej rozrywkowego czyli rzeźnię, urządzoną gdzieś na polu i nazwaną bitwą pod jakimś miasteczkiem. I to w zasadzie wszystko. Czytelnik, po takiej operacji natychmiast odwrócił się od pisma i poszedł szukać czegoś innego, zaś redaktorzy powiedzieli – nie zrozumiał naszych intencji, podły dureń, a tak się dla niego staraliśmy…Takie rzeczy dzieją się głównie na tak zwanej prawicy. Bo tygodnik „Polityka” mimo iż sprawia wrażenie dogorywającego, stale wypuszcza dodatek historyczny i ten cały niezbędnik inteligenta, starając się, by w tych periodykach była treść inna niż standardowa, czyli starają się ci ludzie, żeby nie pokazywać w swoim piśmie niedźwiedzia Wojtka. To jest syntetyczne ujęcie sprawy i każdy, mam nadzieję, wie o co chodzi. Pisma prawicowe, które zawsze działają na dystansach krótkich, stwarzając ludziom złudzenie, że za chwilę zmienią świat i wszystko stanie się lepsze. Tak się nie dzieje nigdy. Przeciwnie za każdym razem taka inicjatywa kończy się rozsypką i mozolnym zbieraniem z podłogi potłuczonych kawałków. Tymczasem przeciwnik, nawet jeśli osłabnie, ma w terenie dość mocne poparcie, żeby po chwilowym kryzysie zacząć od nowa. Teren jest zajęty, ludzie są przekonani, że paszporty tygodnika „Polityka” to wyznacznik jakości, polemiki nikt nie wszczyna. Czemu? Bo konkurencja uważa, że trzeba stworzyć taki sam mechanizm – to znaczy jakimś badziewiem oszukać ludzi i potem wciskać im śmieci, wmawiając, że to ósmy cud świata. W końcu tamci tak robią i mają sukces. O co więc chodzi? Tymczasem tamci nie działają z taką intencją. Podsumowując – organizacje i wydawnictwa lewicowe, nawet jeśli się między sobą różnią, realizują ten sam, trwały i zostawiający ślad program. Z konkurencją jest odwrotnie. Tam stała jest tylko jednak rzecz – posady redaktorów, którzy – nie może być inaczej – mają jakieś gwarancje. Kto im ich udziela? Wychodzi na to, że lewica, która nie może działać bez przeciwnika, koniecznie upośledzonego, słabego, głupkowatego i nie radzącego sobie z własną pychą. Nie może, bo będzie niewiarygodna i wywoła, samym swoim istnieniem reakcję taką, że się nikt tam nie pozbiera. Nie ma bowiem dziś KBW i UB, żeby powstrzymały one ludzi i ich wściekłość, kiedy propaganda przekroczy pewne granice. A musi je przekroczyć, bo człowiek, nawet żyjący w zdyscyplinowanej organizacji, jest tylko człowiekiem i się przed realizacją swoich obsesji nie powstrzyma. Istotną więc funkcją prawicowych wydawnictw jest dostarczanie pretekstu lewicy. To się okazało gdzieś tak zaraz po roku 2010, kiedy jawną dysfunkcję warsztatową niektórych autorów podniesiono do rangi zasługi. Nie będę tu wskazywał nazwisk, ale każdy sobie dośpiewa o kogo może chodzić. Treści prawicowe, rozumiane w taki sposób przechodziły pewną ewolucję, a ich celem istotnym, prócz wskazanego wyżej, było zdeprecjonowanie autorów z internetu i zawłaszczenie emocji publiczności, której zaproponowano udział w ustawionym wrestlingu. Ktoś powie, że nie ma innego wrestlingu niż ustawiony. Niech i tak będzie, chciałem tylko podkreślić ten wymiar zjawiska.

Dziś na fejsie jakiś komentator zapytał mnie dlaczego nazywam kanał Zero jakimś kanałem. Był wyraźnie oburzony, że oto rozpoczyna się coś wielkiego i naprawdę ważnego, a ja określam to mianem jakiegoś kanału. Co niewątpliwie, w ocenie tego pana, wskazuje, że wchodzę w kapcie Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego akurat tak? Nie mam pojęcia. Wróćmy jednak do meritum. Kanał Zero, którym i tutaj ekscytują się niektórzy jest kolejną odsłoną tego samego przedstawienia, rozgrywającego się na naszych oczach od momentu kiedy pewien autor, nazwiska niestety już nie pamiętam, napisał książkę pod tytułem „Mowa nienawiści”. Była to składająca się z wycinków prasowych praca wskazująca, jak podli są tamci. Ponieważ było po Smoleńsku i napięcie oraz emocje w narodzie były naprawdę ogromne, można było rzeczywiście uwierzyć, że taka publikacja coś znaczy. Kiedy PiS szedł do sukcesu i rządził przez osiem lat, nikt nie wpadł na pomysł, żeby zmienić coś w tym przekazie. A była to konieczność. Komuś bowiem, być może samemu prezesowi, wydawało się, że stały, wysoki diapazon emocji, to jest recepta na sukces wyborczy. Jest dokładnie na odwrót. Strategia publicystyczna prawicy polegała zaś na tym, by pokawałkować te emocje i dla każdej grupy przeznaczyć jakiś kawałek. Dzieciom przydzielono niedźwiedzia Wojtka. Dla trochę starszych dzieci stworzono Bartosiaka i Zychowicza, którzy w pewnym momencie generowali takie emocje, że ciężko było z ich wielbicielami wytrzymać. Nawet jak jeden powiedział, że o jego babci kręcą filmy w Izraelu a drugi wspomniał, że jeździł na wakacje do kibucu, niczego to nie zmieniło, bo wspólne przeżywanie tego co dzieje się na świecie unieważnia wszystkie wątpliwości. Nawet kiedy okazało się, że Bartosiak dokonał plagiatu, w pracy pisanej pod kierownictwem generała Kozieja, wiele to nie zmieniło. Bo cóż to niby jest ten jakiś cały plagiat, kiedy naukowe środowiska nie takie rzeczy mają na sumieniu, a człowiek oskarżający Bartosiaka i ten postępek zniknął gdzieś w ogóle i nie pokazuje się na twitterze. Ponieważ dorastają nowe pokolenia młodzieży, a dotarcie do młodzieży, jest celem głównym propagandy, należało wymyślić nowy format. I w mojej ocenie jest to kanał Zero. Tymczasem ludzie mnie przekonują, że to jest rozwojowe. Nie jest, a poznajemy to po tym, że Stanowski ogłosił chęć utworzenia platformy informacyjno-publicystycznej, czyli nowego salonu24, gdzie kreowane będą nowe hierarchie autorów. W zasadzie powinienem napisać nowe-stare hierarchie autorów. Okazało się bowiem, że może i te pogadanki są fajne, ale potrzebne jest coś poważniejszego. Tutaj mogę się tylko uśmiechnąć. Jak człowiek wyrastający z całego tego bagna szydery i drwin, demaskacji kompromitacji, zaczyna mówić, że potrzebne jest coś poważniejszego, widzę że za jego plecami czai się już legion przeambicjonowanych wariatów, którzy namawiają go, żeby sprzedał im zgromadzoną publiczność. Bo to publiczność jest najważniejsza i to ona jest przedmiotem handlu. I on się na razie waha, ale w końcu się złamie. Nie może być inaczej. Publiczność kanału Zero zostanie sprzedana lub raczej wydana na pastwę poważnych autorów, którzy będą pisać a nie mówić. Będą pisać, bo pisanie nobilituje i można za nie, w całym poważnym świecie, dostawać prestiżowe nagrody. Za gadanie zaś nikt niczego prestiżowego nie wręcza. Co najwyżej jakaś banda baranów, którymi prelegent pogardza, zaśmieje się w jednym czy dwóch momentach. To wszystko. Po roku albo dwóch owi poważni autorzy rozniosą na kopytach, to co sobie tam Stanowski zbudował. No, ale to już nie będzie miało znaczenia, bo otworzą się dlań jakieś nowe możliwości. Publiczność zaś, nowa, poszukująca nowych treści, trafi znów do GW i tygodnika „Polityka”, które dają pewne gwarancje, no i nie lansują szaleństw w podawanej przez siebie treści. Przeciwnie wskazują na obłąkańcze zachowania konkurencji, które koniecznie należy opanować, ale najpierw wyszydzić. Tak więc spokojnie czekajmy na powstanie tej zapowiedzianej platformy, bo nazwiska, które się tam pojawią wskażą nam cel i osoby, zarządzające całym projektem. Po raz kolejny też okaże się, że wojskowi, im wyżsi stopniem, tym słabiej piszą. Nie można im jednak zabronić pisania, bo oni też chcą wystartować w tych zawodach. Jak one się nazywały??? Aha, już pamiętam – wrestling. Miłej niedzieli życzę wszystkim.

kw. 062024
 

Jan Maria Rokita, przemieniony przez kogoś w krasnoluda, napisał wczoraj o zajściu, które umknęłoby – gdyby nie on – uwadze wszystkich. Oto w Rabce doszło do wypadku, a do rannych śmiertelnie ofiar policja nie dopuściła księdza z ostatnim namaszczeniem. Pan policjant wykazał się obywatelską czujnością i ustawił – mając władzę absolutną nad miejscem zdarzenia – hierarchię tego miejsca. Najpierw jest on, potem lekarz, potem prokurator, a ksiądz i jakieś oleje w ogóle nie są potrzebne. Bo to są gusła. Tak, jakby pisanie raportu i ustalanie kolejności zdarzeń wobec powagi i grozy śmierci niewinnych było czymś innym.

W zdumiewającym miejscu znaleźliśmy się – drodzy – jak dawnymi laty mawiał prymas Glemp. Oto całe obszary wyobrażeń, wiary, nadziei i głębokich poruszeń serca i umysłu są po kolei wyłączane. Tu należy się zgodzić z Janem Marią Rokitą, który taki mechanizm wskazał. Naprawdę rzadko rozmawiam o takich sprawach i nieczęsto o nich myślę, albowiem jestem człowiekiem przyziemnym i lubiącym konkret. Tak się ostatnio jednak złożyło, że muszę o tym myśleć. Dyskutowałem bowiem ze znajomym o tych perspektywach na wieczność i doszliśmy do wniosku, że w zasadzie one działają nie jak obowiązująca norma, ale jak pewna opcja, którą można sobie wybrać. I to opcja wygodna, nie można bowiem – przy miażdżącej konkurencji – stawiać uczestnikom zabawy w zbawienie zbyt wielu wymagań. Doszliśmy do wniosku, który już wcześniej był w mojej głowie przeczuciem, że poza aktualnym stanem emocji wiernych i otwarciu się na perspektywę zbawienia przez te emocje właśnie, Kościół ustąpi ze wszystkiego. Miałem pogadankę o krucjatach i ona się chyba podobała. Jak zwykle jednak ilość szczegółów i nazwisk była lekko przytłaczająca. Ludzi takie rzeczy męczą, choć przecież jutro oni sami staną się historią, a ich nazwiska zostaną zapomniane, choć dziś wszyscy chcą gorąco wierzyć, że Pan Bóg kocha ich, rozpoznaje po imieniu i wezwie do siebie, albowiem nie zrobili nic złego. Przeciwnie, zawsze byli grzeczni, mili i postępowali zachowując przykazania. Być może tak rzeczywiście będzie, ale to jest perspektywa indywidualna, w dodatku stale się zawężająca. W perspektywie zaś, która zakłada, że białych chrześcijan ma być znacznie mniej niż całej reszty populacji, nie daje ona żadnych gwarancji hierarchii Kościoła. O jakie gwarancje mi chodzi? Że wierni pozostaną tu gdzie są i nie zwrócą się gdzie indziej inspirowani przez jakieś zgromadzenia udające Kościół lub przez islam po prostu. Być może problem ten jest już omawiany i są jakieś plany w związku z nim. My zaś ich po prostu nie widzimy, bo niby dlaczego mielibyśmy je widzieć? Kim w końcu jesteśmy? I co od nas zależy? No właśnie. Takie proste pytanie – co zależy do wiernych i czy mają oni jakiś wpływ na życie Kościoła, albo życie parafii? Ja tam nie wiem, ale mam wrażenie, że taki jak zawsze – mogą zdecydować o tym, jakimi kwiatami udekoruje się ołtarz w czasie ważnych uroczystości. Ktoś powie, że to dobrze, albowiem dopuszczanie wiernych do decyzji powoduje bezhołowie i zamęt, każdy bowiem chciałby rządzić i zawracać głowę swojemu proboszczowi, który ma nadmiar obowiązków. No, ale musi też być blisko ludzi i ich problemów, tak więc powinien zachować jakiś balans. Jakie to szczęście, powiem Wam, że nie muszę w tym uczestniczyć. Życie parafialne bowiem przypomina bowiem trochę kampanię wyborczą, zbierają się ludzie i każdy musi zaprezentować się z jak najlepszej strony, a nie zawsze ma do tego predyspozycje. No i sprawy jakie się załatwia prawie zawsze pochodzą wyłącznie z tego świata. Takie ustawienie perspektywy zaś kończy się tak, jak opisał to Jan Maria Rokita w swoim felietonie – unieważnieniem obrzędów. Nie wszystkich oczywiście. Wesele bowiem musi być jak należy, w końcu wierni płacą. Chrzciny tak samo, a  i o pogrzebie nie można zapominać. To są węzłowe punkty życia wiernych i lepiej, żeby poza nie ksiądz proboszcz nie wychodził i niczego się od wiernych nie domagał, albowiem oni mogą się wtedy zirytować. Irytacja wiernych jest, czasem nachodzi mnie takie przypuszczenie, głównym problemem biskupów. Zaraz oczywiście po relacjach Kościół – Żydzi. Ciągle czytam, albo słyszę, że wierni odchodzą od Kościoła, choć widzę, że kościoły są pełne. Jakiś problem więc jest, tylko nie do końca wiadomo na czym on polega. Myślę, że komuś nie podobają się wierni w Polsce. I – jak to celnie ujął poseł Nitras – ktoś musi ich opiłować z przywilejów. Jeśli miałbym wskazać jakieś przywileje to zrobiłbym dokładnie tak samo, jak ci, którzy nienawidzą Kościoła i zarzucają mu nadmierne bogacenie się – wskazałbym na wystawność uroczystości kościelnych, ważnych dla wiernych – chrztów, komunii, wesel. To się ciągle powtarza w litanii zarzutów wobec hierarchii i wiernych, odkąd pamiętam. Wnosić więc można, że ta demonstracja mocy, bo o to chodzi w organizowaniu wystawnych uroczystości, budzi czyjąś niechęć. A dlaczego? Bo widać pieniądze, a przecież nie powinno ich tam być. Katolicy bowiem, w żywej nieustannie propagandzie antykościelnej, są głąbami, leniami i nie potrafią oszczędzać. Nie to, co protestanci. Nie o przywileje więc chodzi wrogom Kościoła, a o pieniądze, które poprzez uroczystości religijne pokazują swoją moc. Ja osobiście uważam, że głosy krytyczne wobec Kościoła wskazują iż raczej jest to słabość niż moc, a do pokazania mocy potrzebne są inne narzędzia. Te jednak zostały dawno odłożone. W ich miejsce zaś wstawiono rozmaite „katolickie” dyscypliny naukowe. Niektóre z nich ostatnio tu wskazaliśmy – antropocen, na przykład, czyli pojęcie wypłukując całą chrześcijańską przeszłość i przyszłość z wszelkich znaczeń. Wskazujące za to perspektywę fosylizacji gatunku ludzkiego. Sprawy więc mają się tak – mamy znamionujące słabość i afirmujące doczesność obrzędy związane z cyklami życia człowieka. Ksiądz próbuje na to narzucić jakąś tam perspektywę wieczności i zbawienia, ale czyni to z coraz mniejszym przekonaniem, a policja go lekceważy i nie pozwala na dokonanie ważnych czynności rytualnych. I mamy naukę, która – dla kokieterii wprost – obłaskawić usiłuje całkowicie bzdurnymi perspektywami, tak zwanych intelektualistów, którzy muszą się realizować w jakichś wyścigach. Po co? Po pieniądze. O nic innego w tej nauce nie chodzi. Gdzie święci i ich misja? I gdzie indywidualne decyzje każdego człowieka, który może się w takiego świętego zapatrzeć?

Dowiedziałem się ostatnio, że pewien uczony ksiądz profesor, ale nie z Polski, zasugerował, iż nie było jednej reformacji, ale kilka ruchów reformacyjnych. Prócz Lutra, do reformatów zaliczył także św. Teresę i św. Jana od Krzyża, albowiem oni też dużo zmienili w Kościele. Takie postawienie sprawy jest możliwe, kiedy oderwie się od wymienionych postaci wszelkie konteksty i treści ich pism. Przestaną być oni wtedy ważni dla każdego, nie będą się liczyć, a istotne stanie się tylko to, by zrównać ich w wyobraźni wątpiących z Lutrem.  Czyli wynieść działalność Lutra i jego osobę do świętości z pominięciem procesu kanonizacji. Ignorując w zasadzie wszystko co człowiek ten napisał i całe zło, którego dokonał. Tak, jakby nigdy nie żył w czasie rzeczywistym, a jedynie istniał w perspektywie zbawienia i wchodził w jakieś relacje z żyjącymi współcześnie wiernymi. No, ale przecież nie przez ukazywanie się w snach, bo w takie rzeczy Marcin Luter nie wierzył. To jak? Poprzez certyfikowanych pośredników, najlepiej takich co chodzą w sutannach. Ponoć biskup Ryś opowiadał kiedyś, że śpiewał wraz z innymi duchownymi pieśń na cześć Jana Husa. I nawet papież Jan Paweł II próbował się do tego chóru przyłączyć, ale nie znał tekstu. Ja to już kiedyś wspominałem, ale wydaje mi się, że jest dobry moment, żeby to tych dziwnych zdarzeń powrócić. Dla każdego, kto ma nieco inną perspektywę niż wesele córki, chrzciny wnuka i pogrzeb teściowej oraz w dłuższej perspektywie własny, ta gawęda o Husie może wywołać jedynie śmiech. Mamy św. Jana Nepomucena, który został zamordowany za to, że nie chciał złamać tajemnicy spowiedzi. Kiedy już go zabito, zleceniodawca, król Czech Wacław, wyznaczył na jego miejsce nowego spowiednika dla swojej żony, którą podejrzewał o niewierność. Tym spowiednikiem był rzecz jasna Jan Hus. Jak myślicie dlaczego wybór padł na niego?

Można oczywiście takich rzeczy nie zauważać. Nie będzie to jednak oznaczało, że otwiera się przed nami perspektywa zbawienia, która jest jeszcze bardziej atrakcyjna, bo w niebie prócz świętych Kościoła Katolickiego, będą jeszcze Hus z Lutrem. Będzie to tylko oznaczało, że jako katolicy godzimy się na rolę baranów idących na rzeź, a przed tą rzezią demonstrujących swoje rzekome moce w postaci hucznych wesel i innych uroczystości, które tak drażnią posła Nitrasa.

Nie ma, jak przypuszczam, możliwości by zejść z tej drogi. Cała hierarchia jest do niej przekonana i w niej widzi właśnie ratunek dla rzekomo pustoszejących kościołów. No, ale one nie pustoszeją. Widzimy to. Ktoś jednak tak opowiada i biskupi w to wierzą, a może nie wierzą, ale jest im po prostu wygodniej. Mają swój świat, ze swoimi jakimiś perspektywami, o których my nigdy się nie dowiemy. Jedynymi zaś osobami, które traktują serio są bracia Sekielscy, Terlikowski, Lisicki i Górny.

Na dziś to tyle. Staram się załatwić jakoś wieczorek w Łodzi, ale ceny sal są zaporowe. Zarezerwowałem, za to miejsce w Kielcach, w Willi Hueta. Chętni mogą tam przybyć 28 czerwca o 18. Napisałem wczoraj, że będziemy mówić o bieżącej polityce, ale chyba raczej pogadamy o nowych książkach.

kw. 052024
 

Proszę Państwa, wracam dziś do domu z Wrocławia, a jeszcze mam parę spraw do załatwienia tutaj. Tak więc będą tylko ogłoszenia. Jak wszyscy już wiedzą, za tydzień 12 kwietnia, w Ojrzanowie, mamy wieczorek w towarzystwie Piotra Naimskiego. Tematem spotkania będzie bieżąca polityka. Zapisało się 50 osób. Wstęp jest płatny co łaska, o czym przypominam, albowiem to ja jestem organizatorem. Od razu też informuję jak sprawy się mają z innymi wieczorkami katakumbowymi. Próbowałem, bezskutecznie, zorganizować coś w Łodzi lub pod Łodzią, żeby tam zaprosić Tomasza Badowskiego. Ceny w mieście Łodzi i pod Łodzią, w maju, w tygodniu, a gdzie mówić o weekendzie, są zaporowe. Próbowaliśmy w Spale i w Pabianicach, w miejscach, gdzie są sale konferencyjne, napisałem nawet do Domu Literatury w Łodzi, ale nie raczyli odpowiedzieć. Napisałem do ZOO, które wynajmuje sale konfernecyjne – 2000 za trzy godziny bez kawy. Gdzie indziej, łącznie z Pabianicami ceny podobne. To są horrenda. Nie możemy tyle płacić za trzy godziny wynajmu sali dla 40 osób. Jeśli ktoś ma coś na oku w Łodzi, co kosztuje mniej, proszę o kontakt. Terminy piątkowe, sobotnie i niedzielne są w ogóle poblokowane ze względu na komunie. A musi być to maj, bo w czerwcu jest konfernecja. Na koniec czerwca udało mi się ponadto zarezerwować salę w Kielcach po przystępnej cenie, ale cena ta jest niska, albowiem dochodzi do tego obowiązkowy serwis kawowy. Sala pomieści 40 osób. Spotkam się tam z Piotrem Grudzieckim i będziemy gadać, najprawdopodobniej o wyborach, bo będzie już po wszystkich wyborach tegorocznych. Miejscem spotkania będzie Willa Hueta http://willahueta.pl/hotel, termin 28 czerwca godziny 18-21. Wstęp co łaska, ale wszystko razem wychodzi mniej więcej 50 zł od osoby. Jeśli są chętni, zapraszam. Sala pomieści 40 osób. Impreza ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy. Rozumiem, że Ci, którzy się już zapisali na Kielce przybędą i nie muszę tej listy aktualizować.

Spotkania w Katowicach i Poznaniu przekładam na sierpień, wrzesień. Nie dam rady zorganizować więcej imprez przed wakacjami. Muszę pisać książki i mam jeszcze dwa spotkania we Wrocławiu, w kwietniu. Jedno 25 kwietnia, a drugie 26. To pierwsze jest zamknięte, dla uczestników warsztatów karmelitańskich, a drugie, w piątek otwarte i każdy może przyjść. Tematy podam później.

kw. 042024
 

Od dwóch dni w całej sieci nie cichnie oburzenie po śmierci wolontariuszy zastrzelonych przez żołnierzy izraelskich w strefie Gazy. Czytam po kolei oświadczenia polskich polityków i widzę, że poza cienką, czerwoną linię, wyznaczoną dawno temu przez nie wiadomo kogo, nikt nie wyjdzie. Konfederacji nie liczę z wiadomych powodów. Media w Polsce nie wpadają na taki prosty pomysł, jak zaproszenie do studia ambasadora Izraela i przepytanie go na okoliczność tej zbrodni. Ani TVN, ani TVP, ani TV Republika nie wykonują żadnego ruchu w tę stronę, choć widzowie i czytelnicy twittera się tego w najoczywistszy sposób domagają. Tylko Stanowski staje na wysokości zadania i dzwoni do ambasady naszego największego, po USA, sojusznika, by złożyć panu ambasadorowi propozycję nie do odrzucenia. No i on, ten ambasador, pokornie ją przyjmuje i jeszcze chyba tego samego dnia, jest w studio Kanału Zero i rozmawia z Mazurkiem. Jest to druga, po Lejbie Fogelmanie, rozmowa na temat antysemityzmu Polaków, jaka się ukazała w tym kanale. Myślę, że niebawem będzie trzecia, czwarta, piąta i kolejne. Bo z antysemityzmem i Żydami jest jak z wódką, jak raz się zacznie, człowiek nie może się odzwyczaić. Nie wysłuchałem, co mam nadzieję jest zrozumiałe, wywiadu Mazurka z tym ambasadorem. Czytałem tylko reakcję najbardziej bojowych uczestników dyskusji pod nim, w tym samego Stanowskiego. Wszyscy byli zgodni co do tego, że ambasador jest bezczelny, roszczeniowy i ma pretensje do garbatego, że tamten ma proste dzieci. Mazurka zaś oceniano w kategoriach sportowych, tak jak niegdyś polskich bokserów na ringu. To zrobił dobrze, tamto słabiej, tu się wyłożył, tam mógł mocniej docisnąć. Generalnie nie było źle, ale to i owo trzeba poprawić. Rozumie się, że przy kolejnym Żydzie, który wejdzie do tego studia i zacznie opowiadać o tym, jakimi jesteśmy antysemitami? Bo jak inaczej Mazurek mógłby poprawić swój wynik?

Powtórzę – żadna telewizja nie ruszyła tematu, nawet Republika, co w sumie nie jest dziwne, ale ambasador jakby nie było mocarstwa, poleciał w te pędy do jakiegoś Kanału Zero, żeby tam rozmawiać z facetem nazwiskiem Mazurek, który zarzucał mu, że jego kraj nie przeprosił za popełnioną zbrodnię. Niezwykłe. Polacy zaś przywitali ten event z pełnym zrozumieniem, wręcz entuzjazmem. Bo gdzie indziej można jeszcze znaleźć podobne emocje? Jest wręcz tak, że jak nie ma Żyda to nie ma emocji. Sami sobą Polacy emocjonować się nie będą, bo nie ma publiczności. Oni zaś chcieliby przede wszystkim błyszczeć na czyimś tle. Umożliwia im to armia izraelska i ambasador, urodzony w Moskwie, Rosjanin, który łączy wszystkie najlepsze cechy jednego i drugiego narodu. Nie wiem doprawdy co Wam powiedzieć rodacy, uczestniczący w tym przedstawieniu. Może tyle, że od czasów, którymi się tu wszyscy podniecają, czyli od rozbiorów, cały naród Polski znajduje się niby w słoiku i obserwuje sytuację międzynarodową ze środka tego słoika. Co ma swoje konsekwencje, takie same, jak gapienie się w krzywe lustra, ale bez możliwości opuszczenia pomieszczenia. Niektóre przedmioty wydają się małe i grube, a inne potężne i rozłożyste, choć w rzeczywistości pozasłoikowej jest na odwrót. Co jakiś czas ktoś odkręca słoik, żeby wypuścić z niego gazy, które się tam nagromadziły i nasypać paszy tak, by żyjąca wewnątrz populacja miała się czym karmić. O tym, żeby wyjść poza słoik, albo wręcz go stłuc i sprawdzić jak się rzeczy mają naprawdę, nikomu do głowy nie przyjdzie.

Po kolei więc i jeszcze raz – najpierw Lejb Fogelman, teraz pan ambasador, a kto będzie trzeci w tym trwającym ciągle popisie odwagi i bezkompromisowości? Może obstawiać, zupełnie tak samo, jak wielbiciele Kanału Zero, ekscytujący się postawą Mazurka i rzucający obelgi na ambasadora. Choć gołym okiem widać, że ktoś właśnie odkręcił słoik, dosypał suszonych rozwielitek i zakręcił go mocniej.

Dodam jeszcze, że jedynymi politykami, którzy reagują na popełnioną zbrodnię zgodnie z oczekiwaniami ludzi są politycy KO, w tym Kosiniak Kamysz. Nasi milczą, jak zaklęci, albo wiją się używając jakichś eufemizmów. Tak, jak tu wczoraj napisałem, nawet pisarz Żulczyk, który obraził, bez żadnych konsekwencji, prezydenta Dudę, wyjęzyczył się na temat podłości z jaką rząd Izraela skomentował całą sytuację. Mamy w związku z tym pewien dysonans i już nie można tak po prostu demaskować hipokryzji Izraelczyków. A demaskowanie hipokryzji, jest jak wiadomo ulubionym sportem Polaków. Trzeba im to umożliwiać, kiedy tylko się da, wtedy człowiek ma gwarancje, że będzie święty spokój i żadne nieprzewidziane wypadki się nie zdarzą. Najgorzej jest, kiedy Polacy milczą, albo porozumiewają się między sobą szeptem lub formułami nie dającymi się od razu odczytać. Całe szczęście takie sytuacje zdarzają się niezmiernie rzadko. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi więc naszemu słoikowi.

Teraz przejdźmy do ekologów. Właśnie uświadomiłem sobie, że kiedy wejdą wszystkie podatki od ogrzewania gazem i węglem, będę musiał zamknąć firmę i pójść gdzieś do pracy. Tylko gdzie? No, ale na razie mniejsza o to. Nie dam rady utrzymać dwóch domów ogrzewanych gazem i jeszcze do tego biura i magazynu. To jest niemożliwe, albowiem moje książki, które nie są narzędziami do demaskowania żydowskiej hipokryzji, jak na przykład książki Stanisława Michalkiewicza, nie będą się sprzedawać w takiej ilości, która umożliwiłaby pokrycie tych kosztów i jeszcze dać jakiś zarobek. No więc powoli musimy się wszyscy oswajać z tą myślą, że nasza przygoda w ciągu niedługiego czasu jednak się skończy. Bo nic nie trwa wiecznie, no chyba, że Żydzi i ich hipokryzja, którą stale trzeba demaskować. Ekolodzy są trochę słabsi do demaskowania i nie wywołują takich emocji, ale ja postanowiłem wziąć się również za nich. Jak to będzie – pomyślałem sobie wczoraj – z tymi hurtowniami książek na Kolejowej i Zwrotniczej w Warszawie? Gdzie oni tam zamontują te panele i pompy ciepła? Jak to wszystko ogrzeją i jak wyjdą przy tym jeszcze na swoje? A hotel Marriot? Co z nim i z innymi hotelami w mieście? Gdzie będzie pompa tłocząca ciepłe powietrze do pokojów i na korytarze? Nie mam pojęcia, bo byłem słaby z zajęć technicznych, ale może ktoś coś umie powiedzieć na ten temat? Nie mówię już o zamku w Stobnicy, którego budowa wbrew ekologom idzie pełną parą i nikt się tam nie przejmuje podatkami, które mają być wprowadzone za trzy lata w związku z Zielonym Ładem, podpisanym przecież także przez naszych, patriotycznych polityków. Nie widzę, żeby ktoś też bardzo się wyrywał do demaskacji hipokryzji ekologów. Wszyscy, co najwyżej, współczuć będą rolnikom, którzy wczoraj okupowali ministerstwo, ale po jakichś głupkowatych obietnicach rozeszli się do domu zostawiając na miejscu Janowskiego i Solidarność Rolników Indywidualnych. Za chwilę pan Janowski znów będzie bohaterem, a przez sieć przeleje się fala oburzenia na Tuska i tych co się mu sprzedali.

Jakie z tego wszystkiego płyną wnioski? Proste. Polakami zarządza się niesłychanie łatwo. Wskazując im wrogów, których nie mogą, nie potrafią, a nawet nie chcą pokonać, albowiem najbardziej by chcieli, żeby ci wrogowie słysząc jak mocne Polacy mają argumenty, wyszli ze swoich nor z rękami podniesionymi do góry i pokajali się przed nimi, mówiąc, że Polacy mają we wszystkim rację. I jeszcze na koniec, by ich poklepali po plecach. Potem oczywiście wspólne śpiewanie czastuszek i można rozpić litra. No, a na koniec wszyscy spać, bo rano trzeba zdążyć do roboty.

Jadę dziś do Wrocławia. Będę miał wykład od 17 do 20. Biorę ze sobą trochę książek i 15 egzemplarzy nowego nawigatora.

kw. 032024
 

Co jakiś czas powraca w przestrzeni publicznej kwestia taka: w Polsce istnieją dwa narody, jeden to naród patriotów, a drugi zdrajców. Formuła ta występuje w kilku wariantach i może być modyfikowana. Moim zdaniem jest ona całkowicie fałszywa. Nie ma żadnych dwóch narodów, są tylko okupanci, którzy objęli w posiadanie sektor edukacji i dzierżąc go ręką pewną i twardą kształtują świadomość pokoleń podbitego kraju. Proces ten jest dynamiczny, a zasady jego wdrażania ulegają stale zmianom. Jedna tylko kwestia pozostaje niezmienna – żadne autentyczne, niezmitologizowane relacje pomiędzy organizacjami i jednostkami, które dokonały się w przeszłości, nie mogą ujrzeć światła dziennego i nie mogą być przedmiotem dyskusji. Podstawą schematu edukacji obywatelskiej, politycznej, jak zwał tak zwał, zawsze są podmieniane w każdym pokoleniu, nowe zasady. Ludzie to niby dostrzegają, wskazując, że dawny aparat opresji zamienił się dziś w ekologów, ale nie widzą jak głębokie jest to zjawisko. Właśnie na naszych oczach dokonała się kolejna przemiana systemu, w którym przestało się liczyć to, co było wczoraj, a zaczęło się liczyć coś innego. Co? Patusiarnia, z grubsza rzecz ujmując. Od pół roku mniej więcej, czyli od wyborów mamy do czynienia z totalną patologizacją komunikacji. Na czym to polega? Na coraz bardziej widocznej nieszczerości wszystkich deklarowanych intencji. Szczególnie jest to widoczne w momentach, kiedy wydarzenia drastycznie odbiegają swoją wymową od tychże intencji i deklaracji. O jakich dwóch narodach mówimy, kiedy po wczorajszym ostrzale samochodów z wolontariuszami w Gazie, zarówno Sikorski jak i prezydent Duda wyemitowali komunikaty identycznie beznadziejne? O jakich dwóch narodach mówimy, kiedy ambasador Izraela, urodzony w Moskwie, poucza naszych polityków, a oni nie są w stanie – bardzo grzecznie, ale stanowczo – zwrócić mu uwagi, że jego zachowanie jest cokolwiek niestosowne? Mamy jeden naród i mamy okupantów, którzy żyją tu w najlepsze od roku 1945, przepoczwarzając się co dwie dekady w coś innego. Jesteśmy ofiarami całkowicie fałszywego i spatologizowanego formatu, z którego nie potrafimy wyjść, albowiem cały czas potykamy się o, pardon, odchody świętych krów, które są tak samo święte jak te krowy, które je pozostawiły na środku drogi. I nadal są uświęcane. Nie można nic powiedzieć prezydentowi, bo jest nasz. Nie można zwrócić uwagi na absurdalną bezskuteczność „naszych” mediów i ich beznadziejny koniunkturalizm udający bezkompromisowość. Nie można wskazać, że w zasadzie cała prawica zajmuje się kokietowaniem patusów, albowiem uważa, że taki lans spowoduje iż redaktorzy najświętszych, patriotycznych mediów zyskają władzę absolutną nad szurią. Nawet w sprawach najprostszych nie można powiedzieć prawdy, albowiem od razu uderzać trzeba w tony wzniosłe i dramatyczne. Spojrzałem dziś na to studio, w którym Mazurek przepytywał tego żołnierza, co wrócił z Ukrainy. Mazurek sięga mi do ramienia, a przy nim ten żołnierz z brodą wyglądał jak kurczak. No i pyta się go najbardziej demaskatorski redaktor w kraju – jakie motywy kierowały panem, kiedy jechał pan na Ukrainę? Nie wiadomo co powiedzieć widząc tę sytuację, bo chłop wpakował się w najgorszy kocioł, jaki można sobie wyobrazić, a jego motywacje są widoczne na pierwszy rzut oka. No, ale należy je zmitologizować gawędą o człowieczeństwie. Super, ale to jest właśnie kłamliwa patologizacja, która w dodatku odbiera wojnie znaczenie istotne i staje się defetyzmem. Do tego szalenie atrakcyjnym dla wszystkich młodzieńców realizujących się emocjonalnie w sieci. Z jakiegoś powodu, średnio dziś rozpoznawalnego, cały medialny przekaz zwraca się frontem ku nierozgarniętym, wsobnym środowiskom patologicznych szurów. Mnoży się postawy dwuznaczne, rozbudowuje rzekome, nieistniejące w chwili próby dylematy i skłania widzów do absorbowania nimi umysłu. Przy jednoczesnym, bardzo silnym wskazywaniu, że wojna musi wybuchnąć. Stoją za tym pobudki bardzo egoistyczne, które mam nadzieję zemszczą się na tych, którzy chcą całą tę sytuację wykorzystać. Jeśli dodamy do tego postawy polityków wobec wczorajszych zdarzeń w Gazie, okaże się, że nie sposób w tym galimatiasie odróżnić agenta wpływu od pożytecznego idioty. I to jest chyba cel główny tych zbiegów.

Mam wrażenie, że tak zwane „nasze media” widząc jaka była reakcja na wybryk Grzegorza Brauna w sejmie, postanowiły – na swoją miarę – realizować jego program. Bez takich szaleństw, ale jednak trochę zbliżony. Tymczasem na YT trwa coś w rodzaju kampanii pana Grzegorza, w której uczestniczy cała chyba jego rodzina. Nie ma bowiem dnia, żeby nie wyświetliła mi się albo pogadanka jego ojca Kazimierza na jakieś poważne tematy, albo wspominkowe nagranie Zofii Reklewskiej-Braun – jego matki. Wcześniej tego nie było. Dochodzi do tego, że jakiś dziennikarz z USA przepytuje Kazimierza Brauna czy jego syn jest Żydem. Ten zaś przez dobrą godzinę wskazuje, wymieniając wszystkich chyba przodków, jakich imiona zapamiętał, że o czymś takim nie może być nawet mowy. Jeśli Sakiewicz w sojuszu z Rolą, chcą skorzystać z tej metody, to mogą się srodze zawieść. Nie tylko z powodu swoich własnych przodków, ale także dlatego, że w razie krytyki założeń takiego programu, nie mają ani narzędzi ani osobowości, żeby się tej krytyce przeciwstawić. Poza chęcią przejęcia targetu wpatrzonego w Brauna i innych środowisk, które są, łagodnie rzecz ujmując, bezrefleksyjne, nie ma w ich demonstracjach niczego więcej.

Powtórzę – nie ma żadnych dwóch narodów. I poznajemy to po tym, że nie ma dziś żadnej oferty dla Polaków, którzy wchodzą w życie. Nie było jej także wczoraj. Tak jest z każdym w zasadzie rocznikiem. Nie ma też wtajemniczeń, które łączyłyby pokolenia. Są fałszywe zasługi, dziwaczni kombatanci, jakieś erzatze emocji patriotycznych i hierarchia wartości oparta na emocjonalnych stymulacjach – fajne i ważne jest to, co mocniej kopie w łeb. Żeby te wszystkie horrenda uprawdopodobnić i nadać im jeszcze większe znaczenie, powiela się je w sztuce. Żeby przekonać ludzi do Twardocha realizuje się spektakl operowy z librettem na podstawie jego prozy. Żeby zarobić na zasięgach wariata, ktoś robi musical o Gracjanie Roztockim. Za moment weteran, który był u Mazurka napisze książkę, a następnie będzie ona zekranizowana. A jeśli nie on tego dokona, to ktoś po nim, w czasie przewidywalnym i łatwym do przewidzenia. Ani książka, ani film nie będą nic warte, bo najważniejszym elementem ich treści będzie wskazanie – to nie nasza wojna. Powiedzcie Szwajcarom, że jakaś wojna nie jest ich. Oczywiście, że to nasza wojna. I jasne jest, że musimy być do niej przygotowani. Nie tak jednak, jak to się zdaje promotorom wrażliwości i człowieczeństwa za pięć groszy. Nie tak, jak to się wydaje geostrategom ze zlasowanym mózgiem, którzy zastanawiają się, jaki to kawałek ziemi można oddać i gdzie się wycofać, żeby zyskać lepszą pozycję do kontrataku. Jeśli cokolwiek oddamy jest już po nas. Dlatego żaden z proponowanych dziś opisów wojny i reakcji na nią nie jest, moim zdaniem, adekwatny. A jaki jest?

Wielokrotnie powracaliśmy tu w naszych teoretycznych i niedojrzałych dyskusjach do filmu „Ojciec chrzestny”. Bo tam, w całkowitej przecież fikcji, szukaliśmy odpowiedzi na pewne nurtujące nas pytania. Dotyczyły one głównie zachowań w sytuacjach ekstremalnych. I dziś proponuję, byśmy raz jeszcze wrócili do tego obrazu. Konkretnie zaś do sceny, kiedy Michael Corleone grany przez Ala Pacino, zabija bandytę nazwiskiem Solozzo. Pan ten, niesłychanie bezczelny, przygotował zamach na najważniejszego człowieka w całej powieści i filmie, na Vita Corleone. Należało go zlikwidować, a do tego zadania zgłosił się Michael, uważany przez wszystkich za dzieciaka, który nie ma doświadczenia. Dlaczego? Bo zamiast zajmować się poważnymi sprawami walczył z Japończykami na Pacyfiku. Był na wojnie, która dla wszystkich bohaterów tej historii stanowiła jakiejś miejsce zesłania dla frajerów i gamoni. No i teraz właśnie okazało się, że to Michael, człowiek, który powrócił z tego dziwnego miejsca musi rozwiązać problem naprawdę poważny. I to jest, w mojej skromnej ocenie, właściwie opisana relacja pomiędzy wojną a Polakami anno domini 2024. Można się tym oczywiście nie przejmować i czekać na atak białoruskich czołgów, albo słuchać pogadanek o minach przeciwpiechotnych. Wierzę jednak, że nikt z tu obecnych nie będzie się tym zajmował.

Od wczoraj mamy w sprzedaży nowy numer „Szkoły nawigatorów”. Nie umieściłem wczoraj ceny, więc były trudności z zamówieniem. Dziś, mam nadzieję, wszystko będzie w porządku https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-39-poswiecony-szermierce-i-pojedynkom-na-bron-biala/

kw. 022024
 

Przyjedzie co prawda dopiero jutro rano, ale nie mogłem się powstrzymać, żeby nie umieścić go w sklepie już dzisiaj

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-39-poswiecony-szermierce-i-pojedynkom-na-bron-biala/

Fragmenty tekstów

Rzeczpospolita Szlachecka, później Rzeczypospolita Obojga Narodów na przestrzeni lat miała bardzo wielu mistrzów szermierki polską szablą, zwaną też karabelą lub pałaszem. Szermierka była podstawą wychowania młodego szlachcica i nikt sobie nie wyobrażał, że ktoś mógłby uchylać się od ćwiczeń  w tym rzemiośle. Naukę zaczynało się już w wieku 6 lat, a pierwszym nauczycielem był najczęściej ojciec. Nasz kraj dochował się znaczącej ilości mistrzów, ale żaden z nich nie był autorem podręcznika do szermierki. Wydaje się to dziwne, ponieważ hiszpańskie, francuskie czy włoskie szkoły mają swoje „podręczniki” do fechtunku, natomiast my musieliśmy czekać na pana Michała, który postanowił spisać podstawy polskiej szermierki, zwaną popularnie „sztuką krzyżową”. Dzieła dokończył jego wnuk, Józef Starzewski, który postanowił przybliżyć nam osobę swojego dziada.

Historia Michała Franciszka Starzewskiego, polskiego mistrza szermierki

 

 

Oto sześciu mężczyzn, bardzo młodych i eleganckich, zebrało się w miejscu, gdzie dziś znajduje się Plac Wogezów i rozpoczęło krwawą walkę. Jeden z nich otrzymał od razu ranę w pierś i umarł, drugiego cięto w głowę, ale on z kolei trafił przeciwnika w serce. Kolejny, zapomniawszy sztyletu, bronił się gołym ramieniem i otrzymał aż 19 ran ciętych. Żył jeszcze ponad miesiąc, zanim w końcu umarł. Następny także zmarł z ran następnego dnia po walce, a dwóch jeszcze zginęło na placu boju. Tylko jeden z nich, od którego się wszystko zaczęło, został lekko ranny w ramię. Zanim go przedstawię, dodam, że pojedynek ten wywołał furię króla Henryka III, albowiem zginęło trzech albo, jak chcą niektórzy, czterech jego ulubieńców. Dzień ten zaś złośliwi oponenci króla, znoszący się z rosnącą w siłę rodziną de Guise, nazwali dniem świń.

Dzień świń albo starcie ślicznotek, czyli pojedynki Henryka III

 

 

Najsławniejszą prowokacją, jakiej patronowała Konstancja Poniatowska, matka ostatniego króla Polski, był pojedynek, którego ofiarą został wojewoda lubelski Adam Tarło. Opis tego wydarzenia, a także całego sporu pomiędzy Tarłą a Czartoryskimi, których reprezentował w nim Kazimierz Poniatowski, brat Stanisława Augusta, późniejszego króla, dostępny jest w wielu źródłach. Jako tło przedstawia się w tym opisie zawsze intrygę i awanturę miłosną. I aż dziwne się zdaje, że ludzie tak łatwo w to wierzą, nie rozumiejąc, jaki jest cel takich insynuacji. Nie pojmują też, jak to się dzieje, że podobne intrygi z czasów wcześniejszych nie mają już tak słodkiej i teatralnej oprawy, ale z daleka zalatują krwią i rzeźnią. Wszystko kładzione jest na karb zmiany obyczajowości w XVIII wieku i tejże obyczajowości złagodzenia. No to posłuchajcie, jak to było.

Styl Stanisława Augusta, jego brata oraz rodziny


kw. 022024
 

Od dłuższego czasu, tak ze 150 lat już z okładem, świat zajmuje się nieustającą produkcją tandety. Czyli przedmiotów, które rozpadają się w rękach po czasie nieprzewidywalnym, ale krótkim.. Wobec konstatacji jaką mamy w tytule, należy stwierdzić, że każda próba podniesienia jakości tandety prowadzi do produkcji jeszcze większego szajsu. No chyba, że przeciwko tandecie użyjemy argumentów ostatecznych czyli politycznych i religijnych, których konsekwencją będzie zakaz produkcji tandety. Tak się jednak nie stanie, albowiem zarabia się wyłącznie na produktach niskiej jakości sprzedawanych za wysoką cenę. I ja tu chciałem dziś zaprezentować kilka rodzajów tandety, które ostatnio rzuciły mi się w oczy. Oczywiście jest to subiektywny i osobisty wybór, bo ktoś może przecież myśleć, że to co wskazuję to po kolei ósmy, dziewiąty, dziesiąty i kolejny cud świata.

Oto wczoraj wyświetliły mi się w telefonie informacje o bardzo drogich obrazach, które sprzedaje się za więcej niż milion, albo za kwoty do miliona zbliżone. Bohaterem pierwszego newsa był ten pan https://pl.wikipedia.org/wiki/Piotr_Czajkowski_(malarz)

A drugiego ten: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gracjan_Roztocki

Jest między nimi jednak istotna różnica. Ten pierwszy rzeczywiście sprzedaje swoje obrazy, a ten drugi nie ma pojęcia jak to zrobić, ale ktoś odeń kupił te malunki i wystawia je za horrendalne kwoty. Najprawdopodobniej czekając na kogoś, kto musi gdzieś upuścić znaczne kwoty. I pewnie się doczeka, bo czemu nie? Media zaś zrównują obydwu malarzy podając informacje o nich na hot spotach. Po co się tym zajmujemy? Ja osobiście piszę to dlatego, że chciałbym zobaczyć historyka sztuki lub krytyka, który sprzedaży dzieła Roztockiego, uwiarygadnia je przed kamerami i oprowadza zwiedzających po wystawie gdzie te obrazy wiszą. Bez tego bowiem ta twórczość nie będzie wiarygodna, nawet jeśli ktoś zapłaci za nie miliony. Czajkowski już jest wiarygodny, albowiem pełni funkcję profesora w łódzkiej ASP, a maluje w taki oto sposób https://piotrczajkowski.com/#1

Jak wszyscy wiemy podniecanie się tym, że sztuka jest pretensjonalna nie ma sensu, czynimy to wyłącznie po to, by pokazać, że z drogi ku ostatecznej tandecie nie można zjechać, bez decyzji poważnych, czyli narażających na szwank finanse różnych organizacji. A przez to pośrednicy, którzy uwiarygadniają transakcje w obszarze sztuki narażeni się na takie niespodzianki, takie jak Gracjan, którego dzieła za chwilę staną się przedmiotem spekulacji.

Nie wiem, jak to się stało, ale coś mnie skłoniło wczoraj do poszukiwania biogramów tak zwanych młodych pisarek, które dobrze się zapowiadały w latach dziewięćdziesiątych. Jedna z nich dostała Nobla i o niej akurat mówić nie będziemy, ale co z resztą? Człowiek w swojej nieopisanej głupocie wierzył, że pisarz to taki, co pisze. Na przykładzie tych pań widać, że jest dokładnie na odwrót – pisarz może i musi pisać, ale pisarka już wcale nie. No chyba, że chce Nobla i wtedy męczy się lata całe, żeby wydusić z siebie to opus magnum, jak Tokarczukowa. Wszystko po to, by zmusić do pokory wobec dzieła nawet prezesa Kaczyńskiego, który będąc przecież świadom mechanizmów napędzających ten świat, wyznał kiedyś, że próbował przeczytać „Księgi Jakubowe”. Po co? Bo pewnie objętość dzieła go zaintrygowała, no i ten Nobel. Nie widzę innych powodów.

No, ale jak jest z innymi młodymi pisarkami? Taka Magdalena Tulli, w istocie, jak pisze wiki – Maddalena Flavia Tulli, rocznik 1955, napisała raptem 10 książek, a wszystkie razem mają chyba mniejszą objętość niż te całe „Księgi jakubowe”. Ja zapamiętałem, pewnie niedokładnie, ale niech tam, skrót fabuły jednej z nich. Chodzi o to, że główna bohaterka jeździ po mieście tramwajem i boi się z niego wysiąść, albowiem cały teren opanował faszysta Kaczyński i za chwilę zacznie się noc długich noży. Czy jakoś podobnie to szło. Jeśli coś pokręciłem, bardzo przepraszam. Co sprzedaje pani Tulli poprzez swoje książki? Jakieś silnie nieautentyczne emocje, jak sądzę, podkręcone przez pośredników czyli dziennikarzy GW, którzy w latach dziewięćdziesiątych pisali o jej genialności, ale nagrody NIKE nikt jej jakoś nie dał. Może to nawet dobrze świadczy o Magdalenie Tulli. Kto wie?

Absolutną rekordzistką jest Natasza Goerke, rocznik 1960. Napisała pięć książek i zrobiła kilka przekładów. Obecnie mieszka w Nepalu i, jak można wnosić z biogramu, szykuje się do dalszej produkcji opisów swoich przeżyć wewnętrznych, na które już czekają rzesze czytelników. Kiedyś przeczytałem gdzieś, że pisarka ta wyjechała do Argentyny, tam poznała jakiegoś bogatego pana, którego poślubiła, a potem ten pan, mocno od niej starszy, zmarł i zostawił jej majątek. To by wyjaśniało oszczędną bardzo twórczość pani Nataszy, ale kto tam może wiedzieć, jak było naprawdę.

Całkiem już zapomnianą geniuszycą lat dziewięćdziesiątych, która prowadziła w dodatku „Wysokie obcasy” kurs pisania dla panien jest Izabela Filipiak rocznik 1961. Napisała ona dwanaście książek, a wszystkie są, jak i w poprzednich przypadkach, dziełami wybitnymi. Niestety mało osób o nich wie, bo wspomniany tu już faszyzm, który Magdalena Tulli obserwowała z tramwaju, zatriumfował i inne treści są konsumowane przez czytelników. Czy to jakoś przeszkadza młodym pisarkom z lat dziewięćdziesiątych? Najwyraźniej nie, one mają pozycję i lokalną sławę, więc nie muszą się niczym przejmować. To te młodsze mają problem. Wczoraj jakaś sławna pisarka, której nazwiska nie słyszałem wcześniej, wyznała, że pozbawiono ją etatu i teraz nie ma z czego żyć. Nigdy bym nie przypuścił, że pisarki mogą pracować na etatach.

Wszystkie te autorki, próbują nadać swoim dziełom charakter wtajemniczenia; ciekawego lub straszliwego. I w zasadzie nie ma od tej reguły odstępstw. Pomyślałem więc sobie, że chyba jestem głupi wypuszczając ciągle jakieś drogie i najwyraźniej niepotrzebne nikomu tytuły. Trza usiąść spokojnie i napisać coś, co będzie miało podobny charakter, a nie zmęczy mnie wcale, objętością będzie przypominać dzieła Magdaleny Tulli, a ceną „Księgi Jakubowe”. Może się jakiś sponsor nawet trafi? Któż to może wiedzieć…Oto bowiem przed nami ostatnia odsłona tandety, tym razem upolityczniona w sposób otwarty i wcale nie zawoalowany. Wczoraj na niezalezna.pl ukazał się tekst Katarzyny Gójskiej-Hejke, który prof. Cenckiewicz nazwał antypisowskim. A do tego użył w opisie charakterystycznego dla blogerów wyrazu „nasi” pisanego w cudzysłowie…Niesamowite. Oto wspomniany tekst https://niezalezna.pl/polityka/katarzyna-gojska-bylo-osiem-lat-na-rozliczenie-kooperacji-z-rosja/514698

Oto po ośmiu latach kadzenia PiS, po ośmiu latach wyciszania wszelkich krytyk, a także po trzech miesiącach rządów Tuska, pani Hejke wskazuje, na to, o czym cały Internet pisał w zasadzie do roku 2015. Niesamowite. Najbardziej niesamowite jest jednak to, że środowisko niezalezna.pl, w swojej nieopisanej pysze brało udział w pudrowaniu tego trupa, jakim była pisowska kampania wyborcza i uczestniczyło w demonstracji bezsilności całej struktury. Teraz zaś wołają – łapaj złodzieja. Ktoś zapyta dlaczego ja to łączę z pisarkami i malarzami? Bo jest to ten sam sznyt. To samo odkrywanie Ameryki w konserwach, jak się drzewiej mawiało. Ten sam banał i ta sama koniunkturalna bezsilność, demonstrowana w chwili kiedy ma się wszystkie gwarancje na bezkarność. Choć przecież nikt by pani Hejke nie ukarał, gdyby z taką krytyką wystąpiła wcześniej. Tak jak zrobił to choćby prof. Nowak, który też zrobił to za późno.

Zapewne – jak przypuszczam – sytuacja jest na tyle poważna, że wszyscy pokazywani w filmie „Reset” generałowie nie ostoją się w strukturach, w których ich usadzono. Kiedy zaś zostaną zwolnieni niezalezna.pl ogłosi, że to dzięki ich krytyce, której posłuchał nawet Tusk. Obstawiam, że tak właśnie będzie. No, ale poczekajmy….

kw. 012024
 

Cele polityczne muszą być maksymalnie doprecyzowane. Poza tym, jak to wskazał swego czasu Leon Gambetta, trzeba o nich myśleć zawsze, ale nigdy o tym nie mówić. Żeby nie mówić o polityce i jej celach, trzeba mieć do dyspozycji cały wachlarz istotnych, integrujących społęczeństwo tematów, które podejmują wszyscy i wszyscy o nich rozmawiają. I to one są tą masą tabulettae, która scala naród. Uporczywie wracam tu do tematów francuskich, albowiem historia Francji jest historią pouczającą, przede wszystkim dla nas, ludzi posiadających niegdyś wielkie państwo, które zostało podzielone. Dyskusje o polityce mnożą podziały. Zapewne nie można ich uniknąć, ale trzeba mieć wystarczającą ilość kwestii do omówienia, by podziały te nie były trwałe. We Francji była akademia, Kościół, rewolucja i kontrrewolucja, jedzenie i afera Dreyfusa, która bardziej integrowała naród niż dzieliła, ale trzeba by upłynęło sto lat, żeby to zauważyć. A także sztuka i handel oraz setka innych tematów, ważnych dla Francuzów, o których nie mamy dziś pojęcia. Teraz zostały tylko: piłka nożna, jedzenie i głupie filmy. To mniej, ale na razie zestaw ten ciągle wystarcza do tego, by Francja się nie rozleciała. Nawet jeśli stawiają na jej czele prezydentów kretynów.

Jak jest w Polsce? Polityka jest głównym tematem rozmów, albowiem każdy dureń, który coś tam widział, gdzieś był i jeździł autobusem miejskim po Nowym Jorku, czuje, że musi się wyjęzyczyć na tematy polityczne. One bowiem czynią z niego człowieka. Jest dokładnie na odwrót. Dyskusja na tematy polityczne, na podstawie doniesień z twittera lub przesłuchanych podcastów czyni z człowieka małpę. I to bynajmniej nie tak inteligentną, jak te opisane przez Pierre’a Boulle w powieści „Planeta małp”. Powiedziałbym, że bardziej pawiana z czerwonym tyłkiem, który przechadza się po wybiegu i wydaje mu się, że wygląda jak podsekretarz stanu.

Takich podsekretarzy stanu jest w przestrzeni publicznej przynamniej setka. Wszyscy oni budują wokół siebie hierarchię, a potem dokonują wtajemniczeń. Jakichś inicjacji rodem z wybiegu dla pawianów polegających na tym, że mający przejść próbę adept musi pocałować czerwoną dupę podsekretarza stanu. I jeszcze mu za ten przywilej zapłacić. I ludzie lecą do tego, może nie jak muchy, ale raczej chętnie i bez oporów. Polityka bowiem oznacza dla nich udział w czymś ważniejszym niż ich codzienne życie. Otóż nie ma nic ważniejszego niż Wasze codzienne życie, wygoda, swoboda poruszania się, wzajemne relacje, nawet te kończące się awanturami. Nie ma nic ważniejszego niż cała banalność naszego życia. A już z całą pewnością do ważniejszych kwestii nie należy wojna. Tymczasem każda poważna rozmowa w Polsce rozpoczyna się dziś od wojny, bo każdy pawian uważa, że on właśnie jest w stanie powiedzieć coś absolutnie oryginalnego i głębokiego na temat wojny. Efektem jest skrajna infantylizacja trwającego konfliktu, która tym się charakteryzuje, że niestety trupy wynoszone z sali gdzie trwa panel są prawdziwe. I to jest degradujące, ale nikt nie widzi jak bardzo, albowiem spacer po wybiegu, w pełnym słońcu, z lśniącym, czerwonym tyłkiem, na który gapią się wszyscy, jest najważniejszy. Pokazywali ostatnio jakiś wywiad Mazurka z żołnierzem, który wrócił z wojny. Było to widowisko żenujące, które jednak wszystkie pawiany powitały z entuzjazmem, wyjąc i skacząc z uciechy. Nieszczerość i lekceważenie, jakie Mazurek okazywał swojemu rozmówcy, rzucała się w oczy. Ten z kolei, po swoich traumatycznych przeżyciach, starał się powiedzieć coś, co miałoby głębię i ważyło dużo, a opowiadał takie banały, jak niegdyś Jacek Żakowski, kiedy jeszcze pracował w tygodniku „Na przełaj”. Żołnierz mówił o potworności i brudzie wojny, a także o tym, że zastanawia się czy jest jeszcze człowiekiem. Niesamowite. Wszyscy analitycy w Polsce, którzy nie powąchali nie tylko prochu, ale nawet smaru do konserwacji karabinu, nie mają problemu z tym, że są pawianami, a żołnierz przed kamerą zastanawia się czy jest człowiekiem? Nie chodzi o to, żeby się z tego pana naśmiewać, ale o pewną postawę wobec wojny. Ludzie młodzi, z Polski, jechali tam, na wojnę, w jakimś celu. Niektórzy zginęli, ale za nim to się stało złożyli, często na wizji, różne deklaracje. Nie mogłem ich słuchać, bo były to przemowy infantylne i niepoważne, a przecież szli na śmierć. Pan, który wystąpił u Mazurka, na sam koniec, powiedział, że chętnie wybrałby się do Rosji, żeby tam spotkać się z ludźmi i porozmawiać z nimi, albowiem wtedy odkryłby ponownie swoje człowieczeństwo, czy jakoś podobnie…Nie pamiętam dokładnie, ale rozumiecie o co chodzi. Człowiek ten dostał order za odwagę, męstwo czy coś…Chciałby jednak jeszcze dostać coś w pakiecie. Najpewniej przebaczenie, bo czuje się winny. No, ale jechał tam na własną odpowiedzialność. I tu dochodzimy do sprawy kluczowej – państwo musi motywować żołnierzy tak, by nie czuli takich ciśnień i dylematów. Państwo polskie nie może tego robić wobec ludzi, którzy podejmowali osobiste decyzje i wyruszali na wojnę wyposażeni w zestaw pojęć kompletnie nie a propos sytuacji. Czego się spodziewali? Że nie będzie tam żadnych okropności? Że nie będą one ich dotyczyły? Nie mam pojęcia. Wiem jedno – pokazywanie tych ludzi i prezentowanie ich dylematów to defetyzm. Nie żadne pogłębianie problemów i wskazywanie na nieznane cywilom aspekty wojny. To brednie. Każdy kto obejrzał serial „Kompania braci” wie czym jest wojna i czego może się tam spodziewać. Jeśli na nią wyrusza, a potem czuje się oszukany, niech idzie do psychologa, a nie do telewizji. Kiedy bowiem w sąsiednim państwie trwa konflikt u nas nie ma miejsca na takie postawy. Podobnie jak nie ma miejsca na postawy pacyfistyczne. Nie wiem czy w Rosji pokazują w telewizji jakichś weteranów, którzy mówią o swoich dylematach, ale podejrzewam, że nie. Występują tam za to politycy i publicyści, którzy zajmują się jedną tylko kwestią – odczłowieczaniem wrogów Rosji. Czynią to konsekwentnie, bez wahań i rozterek. Po to właśnie, żeby potem żołnierz rosyjski nie musiał się zastanawiać czy mordując dzieci czyni dobrze czy źle. I czy na wojnie nie stracił czasem swojego człowieczeństwa. On go nie stracił i nie straci na wojnie, ale już w koszarach. Na froncie zaś zjawi się całkowicie przekonany, że misja w której uczestniczy jest sensowna, celowa i ważna, a także nadaje jemu – mięsu armatniemu – większe znaczenie. Jeśli zaś będzie myślał i czuł coś innego, trafi pod sąd, albo kropnie go – za defetyzm właśnie – jego dowódca.

W Polsce zaś trwa dyskusja nad tym, czy powinniśmy się stawiać Rosji. I to w chwili, kiedy wszystkie koniunktury nam sprzyjają, a żadne wojska nie koncentrują się nad granicą. I nic nie wskazuje, że do takiej koncentracji może w ogóle dojść. Tymczasem pawiany biegają jak oszalałe po wybiegu, szczerzą zęby, klepią się po czerwonych tyłkach i warczą jeden na drugiego. Czasem się pobiją, a potem ten pobity piszczy gdzieś w kącie, siedząc na kamieniu i próbuje zwrócić na siebie uwagę. Powtórzę – to nie wojna odbiera nam człowieczeństwo, ale infantylne rozmowy o niej. A także infantylne rozmowy o polityce, o której naprawdę nie musimy mówić. No chyba, że ktoś ma wątpliwości czy jego pupa jest należycie wypolerowana i będzie błyszczeć w słońcu jak należy. Jeśli wojna zjawi się u nas, nie będzie miejsca na żadne dylematy. I nie będzie miejsca na dyskusje. Każdy zaś, kto spróbuje je prowadzić z miejsca zasługiwał będzie na sąd polowy. To co widzimy dziś w Polsce w sferze dyskusji publicznej jest dywersją udającą publicystykę. Każdy z tych durniów analityków i dziennikarzy, zadowolonych jak nie wiem co, powinien się natychmiast zamknąć. Z im większą fachowością się wypowiada, tym głębiej na pawlacz powinien być schowany. Szczególnie dotyczy to wojskowych, bo ich istotna funkcja w tych dyskusjach polega na nadawaniu znaczenia dziennikarzom. A pierzą oni dyrdymały największe.

Teraz wróćmy do początku naszych rozważań. Czy cele polityczne Polski są dziś doprecyzowane? Skąd mam wiedzieć? Nikt przytomny nie będzie przecież wtajemniczał opinii publicznej w takie kwestie. Nikt też nie wtajemniczał Francuzów w drugiej połowie XIX wieku w to, że celem politycznym państwa jest odzyskanie Alzacji i Lotaryngii. Problem wisiał w powietrzu, ale nikt o tym nie mówił. III Republika kwitła i ludzie zajmowali się czym innym niż polityka. Głównie gromadzeniem majątku i inwestycjami.

Po tym właśnie poznać możemy, że nasz dyskurs publiczny to dywersja, w której z głupoty lub powodowani premedytacją, uczestniczą wszyscy. I każdy kogoś udaje. Nie widziałem jeszcze ani jednej autentycznej wypowiedzi na temat wojny. Włączając w to tę wypowiedź żołnierza u Mazurka. Wszystkie te gawędy prowadzą do jednego – do myśli, że nie warto ryzykować, trzeba wywiesić białą flagę i „wygrać pokój”. Bo przecież po tamtej stronie też są ludzie, z którymi można się porozumieć. To jest najcięższe ze złudzeń. I najtrudniej je zrozumieć. Państwo, które serio zabiera się za ekspansję i wierzy w swoją moc, a taka jest właśnie Rosja, na co dowodem jest trwająca od dwóch lat wojna, żeby istnieć, musi przede wszystkim odczłowieczyć swoich wrogów. Jeśli więc liczycie na to, że będziecie się mogli porozumieć z Rosjanami, bo są takimi samymi ludźmi jak Wy, wyjmijcie lód z zamrażarki, owińcie go w ręcznik i połóżcie sobie na głowę. I przestańcie słuchać tych bredni. Już lepiej kupcie sobie voucher do spa, gdzieś gdzie dobrze karmią i wokoło są piękne widoki i wyjedźcie tam na weekend. Nie ma bowiem pewności ile jeszcze potrwa sielanka, w której dane nam jest żyć. I ile pawianów zmawia się właśnie na swoich wybiegach, żeby nam ją zniszczyć. Bo, że takie dogowory trwają, tego jestem pewien. I są one prowadzone po to, byśmy wszyscy stali się jedynie pretekstem do istnienia dla defetystów-publicystów, którzy gotowi są zafundować nam prawdziwie głębokie przeżycia i naprawdę autentyczne emocje. To jest Wasz problem, a nie czy ktoś tam jest jeszcze człowiekiem czy nie.

Ludziom oburzonym na przedstawioną dziś formułę i opis odpowiadam zawczasu – jeśli chcecie zrobić dobry, wstrząsający program z weteranem, posadźcie naprzeciwko niego jakąś dojrzałą emocjonalnie i przytomną dziewczynę, a nie posiwiałego pawiana Mazurka, który drapie się po łbie i skacze po całym studio usiłując zwrócić na siebie uwagę. Jeśli oczywiście już musicie konsumować takie występy, bo nie jest to konieczne.

W czwartek jestem we Wrocławiu, mam wykład przy Ołbińskiej 1 u ojców karmelitów. Tytuł: Rycerze Chrystusa. Prawda, fikcja fałsz. Początek o 17.00, wykład trwa trzy godziny. Możne przyjść każdy, ale trzeba wrzucić coś na tacę.

mar 302024
 

Wczoraj napisałem tu dość istotne zdanie – nie sposób instalować szpiegów i skrytobójców na dworach, kiedy każdy wygląda tam inaczej. Kreowanie mód jest więc obowiązkiem każdego poważnie myślącego o podboju państwa. Indywidualizm w modzie i zachowaniu mógł być jedynie jednym z wariantów obowiązującego stroju. Nazwa zaś dyktatorzy mody nie jest bynajmniej ironiczna, choć na taką wygląda. Dziś już jednak, na szczęście, kreatorzy i dyktatorzy nie uczestniczą w procesie instalowania agentów na dworach, albowiem jest to niepotrzebne. Każdy ubiera się mniej więcej tak samo i zasady się zmieniły, choć wielu polityków, jak ostatnio pan Wipler, podkreśla jakie marki mają na sobie i ile za nie zapłacili. A wyglądają przy tym, jak lekko posiwiali nauczyciele wychowania technicznego z Parzęczewa Dolnego. Bo nie chodzi już w modzie o to, by błyszczeć, ale by zlewać się z dominującą wszędzie szarością. Wyjątkowość swoją zaś podkreślać za pomocą metki, która ma kojarzyć się z ceną. No, ale kiedyś było inaczej. I to nas prowadzi do następujących wniosków. W chwili kiedy dominuje tak zwany strój narodowy państwo jest bezradne. Bo ci, którzy taki strój noszą są wyłącznie ofiarami politycznej ekspansji, a cała polityka zagraniczna wobec kraju upierającego się przy modzie narodowej, zmierza to tego, by wystrojonych w lokalne kreacje jegomościów wysłać w pole, wprost do szarży na armaty. Pierwszą zatem zasadą, kiedy zaczyna się kreowanie mód, jest zgoda na te kreacje. O ile nie mamy sami odpowiedniej ilości fabryk tekstylnych i zamiaru oraz pieniędzy, by swoją modę kreować gdzie indziej. Jeśli tego nie posiadamy konieczna jest zgoda, czyli przestawienie własnej produkcji na nowe wzory i podbicie stawki poprzez modyfikacje obowiązujących wariantów stroju. To się chyba nie udało w żadnej wchodnioeuropejskiej monarchii, ani w Rosji, ani w Polsce, ani w Turcji. Car Piotr może i był dysfunkcyjnym idiotą, ale ktoś mu dobrze doradził z tymi brodami i strojami bojarów. I nie chodziło bynajmniej o powierzchowne podobieństwo do dworów zagranicznych. Celem tej operacji było uniemożliwienie swobodnego działania szpiegów i skrytobójców, a także umożliwienie sobie instalowania ich na dworach obcych. Rosja nie musiała konkurować w modzie z nikim, car kazał się wszystkim przebrać w nowe ubrania, a potem imperium rozpoczęło swoją przygodę z dyplomacją na wszystkich szczeblach, doszło w niej do mistrzostwa, właśnie dlatego, że w sposób perfekcyjny naśladowało tych, którzy chcieli roztoczyć nad nim dyskretną władzę. Budżety na to pochodziły ze sprzedaży surowców, a nie z koncentracji w rękach władzy przemysłu tekstylnego.

W Polsce szlachta za nic na świecie nie chciała przebierać się w zagraniczne łachy, a kto to czynił ogłaszany był czartem i Niemczykiem. No, ale już z przywódcami szlachty było inaczej. Wspomniany tu wczoraj wojewoda lubelski Adam Tarło nosił się całkiem z cudzoziemska, rozumiejąc, albo tylko przeczuwając, że innej drogi nie ma. Niewiele mu to pomogło, bo nie zrozumiał do czego służy moda, także wojskowa – do ukrywania skrytobójców. Sam zaś nie mógł zainstalować na dworze Czartoryskich swoich agentów, albowiem ci wyglądali, wszyscy jak jeden, niczym chorągiew laudańska z filmu „Potop” Jerzego Hoffmana. Do czego nadawali się ci ludzie? To zawiązywania konfederacji i ruszania w pole, gdzie już czekały na nich czworoboki piechoty saskiej lub rosyjskiej, które rozprawiały się z nimi bardzo brutalnie. Konfederacje zaś, zawsze były zawiązywane w imię obrony wiary i dawnego obyczaju, a także praw. Czego wyrazem był między innymi strój narodowy. I wszystkie jak jedna były inspirowane przez dwory obce promujące unifikację strojów z dopuszczaniem pewnych odmian i wariantów. Szczytem tego procederu były zawiązanie przez Repnina trzech konfederacji – prawosławnej i kalwińskiej w Słucku, luterańskiej w Toruniu oraz katolickiej w Radomiu. Wszystkie one deklarowały chęć obrony praw lub zrównania w prawach szlachty. Dwie pierwsze broniły praw innowierców, a trzecia katolików, a za wszystkimi stał ten sam człowiek – ambasador rosyjski, którego celem była unifikacja mód politycznych. – Chcecie konfederacji? – proszę bardzo, macie aż trzy. Bo różne są proszę Państwa mody, co możemy obserwować również i dzisiaj. Przedstawiciele owych konfederacji, z wyjątkiem może tej zawiązanej w Toruniu, nosili się ze staropolska i nie wyobrażali sobie, że można to zmienić. Więcej – kiedy zaczęły się w kraju tak zwane reformy, pierwszym ich wyrazem była zmiana strojów obozu reform, na kreacje narodowe. Ci co do tej pory chodzili w pludrach i pudrowanych peruczkach, zakładali kontusze, długie buty i konfederatki. Upodabniali się do swoich klientów ze szlacheckich dołów, by bardziej ich przekonać do reform. Cóż warte były te reformy? Tyle ile konfederacja radomska, bo stał za nimi dwór petersburski. O tym się nie wspomina, albo wspomina się rzadko, albowiem jednym z najważniejszych fetyszy w historii rodzimej, jest postać ostatniego króla, który rzekomo chciał dobrze, ale mu nie wyszło. Reformy były prowokacją, zorganizowaną na polecenie i za pieniądze dworów obcych. O czym więc tu gadać?

Po czym poznajemy, że jesteśmy na przegranej pozycji i stajemy się ofiarą manipulacji? Po głupkowatych uporach liderów stronnictw. Nie przekroczą oni za nic pewnych granicy, wyznaczonych w ramach prowokacji politycznej, w której tkwią, albowiem to pozbawi ich rzekomo poparcia dołów. A kto steruje dołami? Niższej rangi agenci, którzy dostali – jakże dla nich obrzydły – rozkaz przebrania się w megierki, kontusze i szarawary. Modą bowiem rządzi hierarchia i trzeba o tym pamiętać. Trzeba też za modą nadążać, albowiem tylko to umożliwia działania dywersyjne na tyłach przeciwnika i tylko to umożliwia jakąkolwiek skuteczność.

I teraz postawmy tu graniczne kamienie. Kiedy okazało się, że tak zwany styl zachodni będzie dominował początkowo w Europie, a potem na całym świecie? Moim zdaniem w Karłowicach, gdzie imperium osmańskie zrezygnowało ze swojej ekspansywnej doktryny i stało się jedną z funkcji polityki mocarstw europejskich. Akty prawne ograniczające import tkanin z Indii nie były ekonomiczną fanaberią jedynie i obroną rynków lokalnych i fabryk w Miluzie. Była to sprawa istotna politycznie, albowiem zalanie rynków tkaninami ze wschodu spowodowałoby, że w centrach europejskiego przemysłu znaleźliby się handlowcy ze wschodu, a z nimi polityka wschodu. Ktoś powie, że to było raczej niemożliwe w XVIII wieku, zapewne, ale pewności nie mamy. Poza tym Turcja nie od razu zeszła ze sceny i nie uczyniła tego dobrowolnie. Można by się – czysto teoretycznie – zastanowić jakiego sojusznika by zyskała, który mógłby zgodzić się na odzianie całego narodu w kreacje wschodnie, a także jaki budżet i skąd pochodzący przeznaczono by na tę zmianę? Nie doszło do tego, choć tkaniny z Indii sprzedawane za pośrednictwem tureckich i żydowskich handlowców zalewały Europę. Nie doszło bo  uruchomiono cały, potężny proces legislacyjny chroniący europejskie rynki.

Wróćmy do Polski i reform. Gdyby były one poważne, Kazimierz Nestor Sapieha nie paradowałby po sejmie w stroju narodowym. Ten strój, wobec istotnych momentów całej intrygi, degradował reformy i cały sejm. Nikt sobie z tego nie zdawał sprawy, albowiem ludzie lekceważą pewne elementy uważając, że są one powierzchowne i obniżają ich rangę jako polityków, mężów stanu i ludzi idei. Jest dokładnie na odwrót – tylko powierzchowne oceny są ważne. I czasem wiedza o tym się przebija, ale nawet jeśli coś takiego zauważymy, nie potrafimy tego zjawiska zinterpretować. W nakręconym przez Wajdę filmie „Bigda idzie”, całkiem idiotycznym obrazie, wskazującym, że Lepper zagraża demokracji, jest scena, kiedy chłopi wybierają się do sejmu. I wszyscy wystroili się w ludowe kreacje, kapoty, czapki, sukmany. Widząc to Mateusz Bigda dostaje szału i każe im się ubrać po miejsku. Jakże słusznie.

Jak to już wskazałem istnieją różne mody. Współcześnie, kiedy wszyscy wyglądają tak samo i trzeba posiadać tajemną wiedzę o metkach, żeby ocenić strój, ważne są inne kwestie. Bliższe nam tutaj. Mam na myśli formaty emitowanych komunikatów. I zastanawiam się, co by było, gdyby na dworze francuskim w XVII wieku kto organizował wieczorki, gdzie straszyłby zebranych wojną. A ktoś inny zbierałby swoich zwolenników i opowiadał im o agentach wpływu czynnych na dworze, ale bez wymieniania nazwisk. Po pierwsze taka komunikacja jest niemożliwa do wyobrażenia, albowiem w miejscu gdzie koncentrowała się władza wszyscy wszystko wiedzieli i zachowywali się stosownie do okoliczności, a także stosownie się odziewali. Tak sytuacja możliwa jest jedynie wtedy kiedy stworzy się ludziom złudzenie uczestnictwa i decydowania o sprawach politycznych. A przy tym chce się wywołać efekt iż poruszane tematy są najważniejsze i każdy musi się wyjęzyczyć w proponowanych zakresach. Wszystko zaś co wystaje ponad proponowane do rozważań kwestie nie ma żadnego znaczenia. A dyskusje zaś moderowane są przez pojawiające się nie wiadomo skąd „autorytety”. Jak myślicie dlaczego kwitnie ten proceder?

Dodam dla ułatwienia, że w czasach, które opisaliśmy w najnowszym numerze nawigatora – już 39, jak ten czas leci – osobnik opowiadający o zagrożeniach związanych z obecnością agentów wpływu, zostałby uznany za kogoś, kto usiłuje odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia. Następnie sprowokowano by sytuację, której finalnym efektem były pojedynek, oczywiście nielegalny. I nasz dociekliwy bohater zginąłby w tym pojedynku. Reklama, pokątna rzecz jasna, całego zajścia, dotarłaby do wszystkich uszu, a oficerowie miejscowego garnizonu, ci oczywiście świadomi sytuacji, przyjmowaliby zakłady o to kto wygra, z niespotykanym, do tej pory rozmachem.

Na dziś to tyle. Życzę wszystkim błogosławionych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Nie ma już miejsc na konferencji. I na spotkanie w Ojrzanowie też w zasadzie nie. Zapisało się 50 osób i wystarczy. Jutro, jak to w Wielką Niedzielę, tekstu nie będzie. Spotykamy się w poniedziałek.

mar 292024
 

Jakby na zawołanie, w korespondecnji do dzisiejszego tekstu, dostałem właśnie 20 egzemplarzy książki Jacka Kowalskiego o Tybaldzie, hrabim Szampanii. Wprawdzie nie ma w niej słowa o targach szampańskich, bo Jacek Kowalski nie uważa, jak przypuszczam, takich kwestii za istotne, ale jest tu na pewno duch krucjat i duch starej, średniowiecznej, katolickiej Francji. Oczywiście konflikt hrabiego z królem Francji opowiedziany jest tu poprzez poezję. Książka zawiera tłumaczenia oryginalnych utwórów z epoki, a także nuty.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/krol-poeta-rycerz-bozy-tybald-hrabia-szampanii/