Wyniki wyszukiwania : kościuszk

sty 252018
 

Miałem ten tekst nazwać „Pijane dzieci we mgle”, bo inaczej nie można już określić ludzi biorących udział w tej hucpie z rzekomymi faszystami, ale postanowiłem, że będzie inaczej. Trochę przez tekst Betacoola, a trochę przez list, który wczoraj dostałem. Tekst ten będzie miał w dodatku, tak lubianą przeze mnie strukturę konglomeratu.

Zacznę jednak od nowego komiksu, który jest w naszym sklepie. Nosi on tytuł „Kościuszko. Cena wolności”. Tomek narysował go na zlecenie Komitetu Kopca Kościuszki w Krakowie. Jak pewnie pamiętacie, a może nie, rok miniony był właśnie rokiem Kościuszki. Tak jak jednak wszystkie inne rocznice i ta minęła niepostrzeżenie bez żadnej dyskusji na temat w końcu poważny. Nie mogło być tej dyskusji, bo historycy są tak zajęci grabieniem budżetów, pilnowaniem swoich stołków i próbą nadążania za polityką, że na dyskusję nie mają czasu. Jedyne zaś co ich interesuje naprawdę, to pokazywanie się w telewizji, w towarzystwie jakichś dziewczyn. A niechby nawet nie były takie młode. Dyskusji więc być nie mogło, a ci którzy próbowaliby takową wywołać, spotkaliby się ze zdziwionymi spojrzeniami, a być może nawet ktoś z szacownego grona uczonych narysowałby na ich widok kółko na własnym czole.

No, ale my tutaj nie musimy się niczym przejmować. Możemy sobie zaaranżować dyskusję o czym chcemy. Mamy nowy komiks i mamy tekst Betacoola, ze wszech miar demaskatorski. Ponieważ Tomek nie mógł wprost powiedzieć o co myśli o Tadeuszu Kościuszce i jego bohaterstwie, albowiem zleceniodawcy domagali się panegiryku, zrobił album pełen treści podprogowych, jednak na tyle wyraźnych, że – pardon – każdy głupi zrozumie o co chodzi. Ilość zaś symboliki masońskiej wplecionej w te obrazki jest momentami, (moim zdaniem, ale ja jestem na tym tle przeczulony) trochę zbyt duża. Mamy więc komiks, który jest jawną, choć zawoalowaną próbą polemiki z oficjalną narracją i mamy tekst Betacoola, który wprost porównuje źródła z opracowaniami. Z tego zaś porównania wychodzi nam, że opracowania kłamią. Oczywiście można także rzec, że kłamie szewc Kiliński, osobnik nadpobudliwy, znany z licznych swoich przygód z kobietami wszystkich stanów, który w dodatku, na wielu stronach swojej książki o nich wspomina. Czy takiemu można wierzyć? A gdzie tam, on jest niepoważny z istoty. To nic, że poprowadził ludzi do ataku na dobrze uzbrojoną armię moskiewską, w dodatku w mieście i powieka mu przy tym nie zadrgała, to nic, że dobrze się bił i wierzył w te wszystkie głupoty, które kierownictwo insurekcji opowiadało takim jak on. Z chwilą kiedy zaczynamy mówić o Kilińskim, każdy historyk przymyka oko i szczerzy zęby. Nie ma od tego ucieczki. Tak więc książka Śliwińskiego miły kolego betacool zawsze będzie miała większe wzięcie.

Przejdźmy do Kościuszki. On ma pomnik w Krakowie i w kilku jeszcze miejscach w Polsce. I nie ma w kraju takiego, który zakwestionowałby sens stawiania takich pomników, albowiem Kościuszko to ten co stworzył nowoczesny naród, to znaczy próbował wyrównać stany. O co chodzi z tym wyrównywaniem stanów? O to, by wszystkich, także tych co są potrzebni przy żniwach, oraz tych co mają w domu biblioteki i fortepiany, można było, bez przeszkolenia, pognać wprost pod ogień carskich armat. Taki właśnie sens upamiętniają pomniki Kościuszki, w tym ten najważniejszy, na Wawelu. I teraz zwróćcie uwagę na to o czym tu już wielokrotnie pisaliśmy – nie ma pomników królów i hetmanów. Nie ma ich w żadnej przestrzeni, poza tymi dwoma placami, o których wszyscy wiedzą – w Krakowie, gdzie stoi postawiony za prywatne pieniądze Jagiełło i Warszawie, gdzie stoi Zygmunt także za prywatne wystawiony. Wrocławia i tego rzekomego Bolesława Chrobrego nie liczę, nie liczę też Jana III w Warszawie, bo to jest śmiech na sali ten pomnik.

Pomniki to poważna sprawa, poznajemy to po tym, że wystarczy zacząć zbiórkę na pomnik jakiegoś świętego, żeby wszystkie gazety zaczęły tę akcję oszczekiwać. Katolickie zaś gazety popadają w takich razach w wyniosłe i pełne zadumy milczenie. Państwo nasze prowadzi jakąś tam politykę pomników, a jak ona wygląda to zaraz Wam tu przedstawię. Oto link, który dostałem wczoraj mailem http://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,22936278,turecki-pomnik-w-krakowie-dwa-miejsca-wytypowane.html#BoxLokKrakLink

Oto w Krakowie stanie pomnik tureckich żołnierzy. Nie wiem dlaczego oni piszą „tureckich wojów” , bo z tego co zrozumiałem chodzi o jakichś wojaków z czasów I wojny światowej. Akcja ta połączona jest z uzasadnieniem, ono zaś wzięte jest wprost z przepowiedni Wernyhory. Nad wszystkim czuwają dyskretnie pracownicy tureckiej ambasady, a sam pomnik ma wskazać, że nasze relacje z Turcją są wreszcie takie jak być powinny. Ja w zasadzie nie wiem co powiedzieć. Jeśli mamy turecki pomnik w Polsce, a nie mamy polskiego pomnika w Turcji, to znaczy, że wpływy Erdogana sięgają nad Wisłę, a wpływy prezydenta Dudy nie sięgają nawet nad Pilicę, po której dnie czołgał się swego czasu Stachu Supłatowicz, żeby wysadzić most i zrobić kuku faszystom. Nie wiem co powiedzieć z wrażenia, ale coś powiedzieć muszę. Ludzie, jeśli my prowadzimy taką politykę, że stawiamy pomniki prowokatorom, zdrajcom, agentom państw obcych, a wreszcie szeregowym żołnierzom tych państw, a nie mamy w kraju pomnika Stanisława Żółkiewskiego, to słusznie nazywają niektórych z nas faszystami. Powinni jeszcze nazywać nas durniami, wszystkich po kolei. – Niechaj Polska zna, jakich synów ma – głoszą słowa pieśni. Jakich? Synów kretynów….Idiota, który wymyślił pomnik tych Turków powinien być w trybie natychmiastowym odwieziony do Tworek, a po wyleczeniu postawiony przed sądem doraźnym.

Czy ktokolwiek zabrał w tej sprawie głos, na jakimś szerszym forum? Nie słyszałem. Pewnie dlatego, że wszyscy gadają o faszystach. Oto dziś z rana WP oskarżyła o faszyzm profesora Tomasza Panfila z lubelskiego IPN. Ja, nie powiem, mam z tego powodu drobną i złośliwą satysfakcję, bo kiedyś, kiedy Tomasz Panfil prowadził jeszcze bloga w salonie24, wdaliśmy się w polemikę, która ujawniła niesamowite wprost deficyty tego pana. No i doczekaliśmy się. Profesor historii, głoszący tak ukochany przez wszystkich papierowy patriotyzm, chwałę przeszłą i wielkość, nie popartą żadnymi głębszymi refleksjami, został dziś wystawiony na atak. Cóż on takiego powiedział? No samą prawdę, ale nie zrozumiał biedak nowych czasów i wydawało mu się, że chroni go autorytet naukowy. Ten zaś, poprzez kunktatorską postawę samych naukowców, nie znaczy dziś nic. Powiedział Tomasz Panfil, że NSDAP to partia socjalistyczna, a swastyka jest symbolem wieloznacznym. To jest prawda i każdy dziennikarz, nawet tak durny, jak ci zatrudniani przez WP powinien wiedzieć że w nazwie partii Hitlera znajduje się słowo socjalizm. To jest fakt bezsporny, podobnie jak to, że swastyka jest symbolem wieloznacznym. Tak się jednak składa, że potrzeba dziś kozłów ofiarnych, a te nie mogą pochodzić z byle jakiej zagrody. Nie chodzi bowiem o to, by piętnować jakichś – pardon – zasrańców co sobie w Wodzisławiu założyli kółko wzajemnej adoracji, ale o to, by za pomocą skonstruowanego przy ich pomocy narzędzia walić po łbach takich frajerów jak Tomasz Panfil i jemu podobni. To jest cel główny. Żeby można było za pomocą mediów wyciągnąć z szeregu dowolną osobę, najlepiej ambitną, czyli taką, która będzie się bronić używając racjonalnych i kulturalnych argumentów i szkalować ją publicznie oraz nałożyć na nią piętno faszysty, nazisty i kogo tam jeszcze chcecie. Ja mogę powiedzieć tyle, że każdy kto dziś reprezentuje tak zwaną prawicę i chce jeszcze zdobyć medialną sławę poprzez jakieś pogadanki, ma dwa wyjścia -albo zrezygnować, albo puścić się biegiem ku takim ekstremom, przy których Grzegorz Braun wyglądał będzie jak przedszkolanka z Bielan idąca z dziećmi topić Marzannę. Tylko w takich zakresach bowiem będzie dostępna sława. Muszą to zrozumieć wszyscy ambitni profesorowie i pracownicy naukowi niższych szczebli, którym marzy się sława, telewizja i książki wydawane w dużych nakładach. Możecie tylko kłamać na dwa sposoby. Możecie mówić, że Hitler to prawica, a swastyka to symbol śmierci, albo możecie mówić, że Żydzi rządzą światem. Obecności innych postaw na dzień dzisiejszy nie przewidziano.

Państwo nasze zaś i jego urzędnicy, wszystkich pionów i szczebli są dziś zajęci sprawami innymi niż realizowanie misji tegoż państwa, które im płaci. Niektórzy chcą na przykład postawić pomnik dwóch Turków nad Wisłą, bo Wernyhora powiedział, że Polska się odrodzi jak Turek napoi konie w Wiśle. I tak oto zaczął nam się jubileuszowi rok, w którym świętować będziemy odzyskanie niepodległości – Turcy i ich konie znajdą się nad Wisłą. Że co?! Że nie w Wiśle, a w Horyniu? A kogo to obchodzi….jakichś faszystów chyba tylko, co nie rozumieją nowych czasów.

Przypominam, że na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl trwa promocja książek i czasopism. Baśń czeska i amerykańska po 10 zł, Baśń III po 15, tak samo Łowcy księży oraz Straż przednia. Nawigatory także po 10, ale ubywa ich w zastraszającym tempie, więc trzeba się spieszyć.

sie 202016
 

Za oknem wre praca, bo przyszli panowie do cięcia i rąbania drewna, nie ma więc mowy, żebym się jakoś poważniej zagłębił w cokolwiek. No, ale…tak się zdarzyło, że przeczytałem na chybił trafił kilka zdań z wywiadu jakiego Sierakowskiemu udzielił nieznany mi z nazwiska ekspert z Rosji, a także kilka zdań z wywiadu, którego udzielił sam Sierakowski. Przyznam, że nigdy nie zdarzyło mi się przeczytać więcej niż kilka zdań z jakiegokolwiek tekstu Sierakowskiego, bądź tekstu o Sierakowskim, bo to jest tak trywialne i katastroficznie prostackie, że się po prostu nie da. W Sierakowskim zresztą nie jest ważne to co on mówi na jakikolwiek temat, ale to co on mówi o sobie i co inni mówią o nim. Dziś doszedłem do wniosku, że Sierakowski to nowy Kościuszko. Nie doczekamy się pewnie tabakierek z wizerunkiem Sierakowskiego, ale pewnie w niejednym domu stoi gdzieś w kąciku zdjęcie pana Sławka, który uśmiecha się łobuzersko.

Sierakowski nie jest ani pierwszym ani ostatnim projektem tego rodzaju i my się już w zasadzie do takich numerów powinniśmy przyzwyczaić, a nie dość, że przyzwyczaić to jeszcze mieć w zanadrzu specjalny młotek z napędem odrzutowym, przywiązany do mocnego sznurka, którym moglibyśmy – jeśli nadejdzie pora – przekonać ludzi takich jak Sierakowski, żeby trzymali się od nas jak najdalej.

Od czego zaczyna się kreacja takich bohaterów? Od ogłoszenia wszem i wobec ich zdolności profetycznych. Czynią to zaprzyjaźnieni z nimi dziennikarze, albo oni sami. Prorokiem był już o ile pamiętam Rokita, Łysiak, a także Migalski. To jest pierwszy wyróżnik takiego oszusta. Kolejnym jest sugerowanie, że ktoś, jakaś grupa niewykształconych, źle nastawionych do świata, mało empatycznych osób, chce takiego bohatera dręczyć, a może nawet doprowadzić do śmierci. Chodzi o to, by uzyskać efekt Robin Hooda, oto śmiały, nieakceptowany przez władze młodzieniec walczy z przeważającą masą wrogów, którzy mają pozorne jedynie legitymacje do sprawowania władzy, bo tak naprawdę tę jedyną, prawdziwą ma on. I w swoim czasie wyciągnie ją z tylnej kieszeni dżinsów, wyjmie z plastikowej okładki i pokaże wszystkim.

Dlaczego nie warto czytać Sierakowskiego? On sam się ogłasza prorokiem – to po pierwsze. Napisał, że przewidział Brexit, po którym Wielka Brytania zamieniła się w małą Anglię. A teraz przewiduje zwycięstwo Donalda Trumpa, ponieważ zwycięstw populistów nikt się nie spodziewa. Na przykład Duda…jego zwycięstwa nikt się nie spodziewał, a Sierakowski, który ma politycznego nosa i jest prorokiem przewidział je już wcześniej.

W tym wywiadzie zaś z nieznanym z nazwiska Rosjaninem, czytamy, że on doradza Sierakowskiemu, by poznał cele i zamiary USA poprzez poznanie celów i zamiarów Obamy. I ja się czepiałem „naszych”, że bredzą? Bardzo panów przepraszam. Tutaj mamy do czynienia z chamówą pracującą na takich obrotach, że strach się do tego zbliżyć, żeby pęd powietrza nie zdarł z człowieka koszuli.

Jasne jest, że polemika z Sierakowskim nie ma sensu. On ma wystawione pozwolenie na opowiadanie idiotyzmów, a cała reszta czyli redakcja GW ma przytakiwać i uwiarygadniać go gdzie się da. Wszelkie próby dyskusji, polemik czy nawet proste pytania muszą być ignorowane, bo jasne jest, że ten projekt „Sierakowski” zawaliłby się od nich w jednej sekundzie. Dotyczy to także dyskusji w telewizji, gdzie zasiadają przedstawiciele tak zwanej prawicy. Oni rozmawiają z Sierakowskim, tak jakby on miał mózg, wolną wolę i autentyczną chęć do rozmowy. Z chwilą kiedy tak pomyślą, już są załatwieni. Dialog to pułapka, mówiliśmy o tym nie raz, a dyskutantów selekcjonuje się przed dyskusją, bez ich zgody i wiedzy.

Prawicowi publicyści niestety zachowują się jak osoby dotknięte jakąś rzadką chorobą i idą do tego studia gadać z Sierakowskim, a jeszcze się czasem zdarza, że jeden z drugim próbuje go do czegoś przekonać. To jest komedia. Sierakowski w tym wywiadzie z rosyjskim politologiem, wtrącił coś takiego – najtęższe umysły zajmują się analizowaniem sytuacji w USA – i tu zaczął wymieniać te najtęższe, a na pierwszym miejscu wymienił Michnika. Przyszło mi więc do głowy, że on musi być jakimś dzikim dzieckiem nadredaktora, plotki takie krążyły kiedyś o Lizucie, ale tamten się chyba rozpił i nie nadaje się już do pokazywania w telewizji. Sierakowski jakoś się trzyma, wychwala tego Michnika i oczekuje, że zajmie jego pozycję. Niech sobie zajmuje co chce i gdzie chce. Nie powinno nas to interesować. Ja tutaj chcę jedynie podkreślić jakim bełkotem karmieni są ludzie reprezentujący siły postępu i jaki straszliwy los szykują im Sierakowski z kolegami. W komentarzach pod tekstami widać, że nie ma od tego niestety ucieczki. Jakiś pan pisze, że jego marzeniem jest stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy i powinniśmy machnąć ręką na różnice kulturowe, bo dogadamy się po angielsku. To po to Sierakowski przewidywał brexit i zamianę Wielkiej Brytanii w małą Anglię, żeby jakiś komentator dogadywał się po angielsku w Zjednoczonych Stanach Europy?! To po to on się tak męczy, żeby machali rękami na różnice kulturowe? A kto uchroni biednych muzułmanów przez asymilacją z tymi wstrętnymi katolikami? Czy ci ludzie w ogóle myślą?

Poziom, na którym to jest ustawione nie jest dostępny niestety dla przeciętnego człowieka, tak jak przeciętny człowiek nie był w stanie zrozumieć logiki stalinowskich podręczników do historii redagowanych przez matkę Michnika. Rozumieli je tylko ci, którzy byli gotowi uczynić z życia swoich bliźnich piekło. Nie inaczej jest z Sierakowskim. Teraz ponadto okazało się, że został on wykładowcą Harvardu. To jest coś, co takiego Ziemkiewicza czy Zarembę musi wprawiać w drżenie. Oni też by tak chcieli, ale nie mogą o tym nawet pomarzyć. Bo takie bonusy nie są dla nich. Oni mogą co najwyżej, każdym swoim wystąpieniem, słowem i gestem, udowadniać, że się do Sierakowskiego nie umywają. I ten swój los, przyznajmy, znoszą mężnie, jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś zbył jakąś zaczepkę Sierakowskiego słowem – dureń – rzuconym przez ramię. Zawszę podnoszą ten swój krzyż i idą z nim na tę telewizyjną Golgotę.

Informacja, że Sierakowski wykłada na Harvardzie to dobra wiadomość moim zdaniem. Oznacza bowiem, że każdy może założyć sobie własny uniwersytet i wychowywać studentów. Jeśli będzie ich wielu, jeśli będzie miał powodzenie, wpływy Sierakowskiego będą maleć. On tego jeszcze może nie wiedzieć, ale sprawy wyglądają tak, że siły postępu nie zwyciężą bez strzelania do nieuzbrojonego tłumu. Dlatego w tej biednej Ameryce próbuje się ludzi rozbroić, po to, żeby później Sierakowski mógł nam tłumaczyć dlaczego ludzie giną tam na ulicach i dlaczego to jest dobre. Być może do tego właśnie potrzebne jest zwycięstwo Trumpa. Nasz prorok dostał skądś cynk, że on zwycięży, a potem dzięki jego populizmowi i zbrodniczym zapędom, uda się już bez problemu odebrać ludziom broń, jak USA długie i szerokie.

Mnie jednak najbardziej ciekawi jak amerykańscy studenci odnoszą się to stwierdzenia, że Wielka Brytania zamieniła się w małą Anglię przez ten cholerny Brexit. Szkoda, że się tego nie dowiem, ani nie zobaczę ich reakcji.

Udało mi się wreszcie umieścić książkę w sklepie, tę zawierającą fragmenty gazet rękopiśmiennych z czasów saskich. Na koniec jeszcze zostawiam Wam nagranie z amerykańskiej telewizji, występuje w nim Tomek Bereźnicki i opowiada o komiksach.

http://youtu.be/sPZTIqGKImE
Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

mar 212024
 

Jak wszyscy wiedzą wydawnictwo „Klinika Języka” wydaje wyłącznie świetne książki. Z niewiadomych przyczyn niektóre z nich sprzedają się słabiej, a inne lepiej. Jedną z najlepszych książek jakie wydaliśmy jest „Sprawa Macocha” napisana przez Agnieszkę Kidzińską-Król. Jakoś jednak nie za wiele tych egzemplarzy sprzedaliśmy. Myślę, że powodem jest niezrozumienie tematyki tej książki, o której pisałem tu w tekście „Pitaval wszystkich pitavali”. „Sprawa Macocha” to panorama epoki, do której wszyscy występujący w podcastach historycy, publicyści, wróżbici i sprzedawcy odwołują się przynajmniej dwa razy do roku. Nie mając rzecz jasna o niej żadnego pojęcia. My mamy pracę naukową napisaną z zacięciem detektywistycznym. Materiał jest olbrzymi a książka, jak powiedziałem, znakomita. Nie obniżę więc ceny, na co pewnie niektórzy czekają. Na razie koniec z promocjami. Polityka teraz będzie prowadzona następująco – ja sobie trochę odpocznę, a Wy poczytacie, fragmenty fajnych książek.

Nie sposób zrozumieć sytuacji klasztoru jasnogórskiego bez znajomości losów Kościoła katolickiego w zaborze rosyjskim w drugiej połowie XIX w. W rozdziale poniższym losy tej instytucji zostaną nakreślone w sposób ogólny. Nie pretenduje on do wyczerpania tematu, nie jest to bowiem jego zadaniem: ma jedynie umożliwić czytelnikowi orientację w tym zagadnieniu.

Po upadku powstania styczniowego ziemie polskie pod panowaniem rosyjskim zostały dotknięte represjami. Odnosiły się one do wielu aspektów życia politycznego, społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Jedne z najdotkliwszych spadły na polskie duchowieństwo i Kościoły rzymskokatolicki i greckokatolicki (unicki). Kler z arcybiskupem warszawskim Zygmuntem Szczęsnym Felińskim na czele zaangażował się patriotycznie jeszcze w latach poprzedzających wybuch powstania, w okresie tzw. odwilży posewastopolskiej. Liczne msze odprawiane w intencji ojczyzny, polskich bohaterów narodowych lub trzech wieszczów, udział duchowieństwa w manifestacjach patriotycznych – doprowadziły do zbezczeszczenia kilku świątyń stołecznych przez rosyjskich żołdaków. Ta aktywność często skutkowała zesłaniami, nie uniknął tego sam abp Feliński, który spędził 20 lat w Jarosławiu nad Wołgą.

Podczas insurekcji styczniowej Kościół także nie pozostał obojętny. Wśród powstańców ok. 2% stanowili przedstawiciele duchowieństwa; najsłynniejszym z nich był z pewnością ks. Stanisław Brzóska, który zorganizował własną partię partyzancką na Podlasiu, za zasługi mianowano go naczelnikiem powstańczym na terenie powiatu łukowskiego, a rozbicie jego oddziału i egzekucję walecznego kapłana uważa się za wydarzenie kończące powstanie styczniowe. Karę śmierci za walkę z bronią w ręku przeciwko zaborcy poniosło ok. 100 przedstawicieli kleru (tylko skazańcy z tej grupy społecznej nie mogli ubiegać się o łaskę carską), kilkuset duchownych skazano też na zesłanie w głąb Rosji.

Policja rosyjska słusznie żywiła obawy w kwestii prawomyślności kleru katolickiego. Istnienie w Cesarstwie, w którym Cerkiew prawosławna, całkowicie podporządkowana administracji państwowej, stanowiła jeden z filarów carskiego samodzierżawia, instytucji religijnej podległej władzy zewnętrznej (papieżowi), burzyło jedność polityczną, kulturową i religijną imperium. Polski Kościół zawsze mógł także liczyć na wsparcie duchowieństwa emigracyjnego: Polonia zachodnioeuropejska często powoływała stowarzyszenia kapłanów polskich na uchodźstwie, którzy przenikali nielegalnie na tereny objęte władzą zaborców, dostarczali literaturę religijną i zapewniali stały kontakt z Rzymem. Rosjanie nie mogli lekceważyć siły oddziaływania kleru polskiego na lud: kapłani często wykorzystywali swój autorytet, by szerzyć propagandę niepodległościową. Wyznanie katolickie stało się jednym z wyznaczników polskiej tożsamości narodowej kształtującej się w opozycji do rosyjskości i prawosławia; to właśnie wówczas narodziło się nośne hasło „Polak – katolik”.

Już pod koniec 1865 r. zaborca postanowił więc uderzyć w samodzielność ekonomiczną Kościoła katolickiego. Państwo znacjonalizowało majątek nieruchomy tej instytucji, oficjalnie po to, by pozyskanym gruntem obdzielić uwłaszczanych chłopów, w praktyce – przeznaczając ogromne dobra na wynagrodzenie dla tych generałów i wysokich urzędników, którzy najbardziej wyróżnili się podczas tłumienia polskiego zrywu powstańczego. Duchownym przyznano status funkcjonariuszy administracji państwowej, wynagradzanych i utrzymywanych ze skarbu państwa (księża parafialni otrzymywali miesięczna pensję, zostawiono im także kilka mórg ziemi ornej). Kościołowi zabroniono pozyskiwania środków materialnych z innych źródeł, np. składek zbieranych od wiernych czy dziesięcin, a także przyjmowania prywatnych donacji. Dla ułatwienia kontroli nad działalnością kleru wprowadzono nowy podział administracji kościelnej, który musiał pokrywać się z podziałem państwowym. Namiestnik Kraju Przywiślańskiego (bo tak zaborca zaczął nazywać Królestwo Polskie) Fiodor Berg nakazał policji od 1866 r. zbierać świadectwa lojalności polskich duchownych; ich wynik decydował o nominacjach na urzędy i przyznawaniu godności kościelnych, przy czym gubernatorowie nie byli zobowiązani wyjaśniać diecezjom przyczyn takich awansów.

Cesarstwo Rosyjskie zerwało w 1866 r. konkordat ze Stolicą Apostolską (obowiązujący od 1847 r.), w odpowiedzi na postawę papieża Piusa IX, który gorąco popierał nie tylko niezależność Kościoła na ziemiach polskich, ale i polskie dążenia niepodległościowe. Był to prawdopodobnie najbardziej propolski papież w dotychczasowej historii Kościoła. Po 1847 r. wielokrotnie interweniował u cara w sprawie utrudnień stosowanych przez władze zaborcze wobec polskich wiernych, niestety, bezskutecznie. Uczynił kilka gestów, które miały podtrzymać ich w wierze, np. ofiarował korony dla obrazu Matki Boskiej w Berdyczowie, w 1853 r. beatyfikował ks. Andrzeja Bobolę, jezuitę zamordowanego w 1657 r. przez Kozaków. Podczas powstania styczniowego Pius IX za pośrednictwem Napoleona III i Franciszka Józefa I próbował wpłynąć na zmianę represyjnej polityki Rosji wobec Polaków. Założone w Rzymie przez księży zmartwychwstańców Kolegium Polskie, powołane dla kształcenia duchownych, uważał za nieformalne przedstawicielstwo narodu polskiego przy Stolicy Apostolskiej. W 1866 r. ojciec święty w niedwuznacznych słowach dał do zrozumienia ambasadorowi rosyjskiemu, że stał się w Watykanie persona non grata. Rok później kanonizował abpa Józefata Kuncewicza, świętego unickiego, którego kult przyczynił się do wytrwania grekokatolików w wierze pomimo prześladowań. W latach 1870-1877 wielokrotnie zabierał głos w sprawie rusyfikacji nabożeństw katolickich na ziemiach polskich.

Polska hierarchia kościelna została podporządkowana zwierzchnictwu Rzymskokatolickiego Kolegium Duchownego w Petersburgu, instytucji nie mającej sankcji kanonicznej Stolicy Apostolskiej, i jedynie za jego pośrednictwem mogła kontaktować się z papiestwem. Protestujący przeciwko takiemu stanowi rzeczy biskupi byli przez władze rosyjskie masowo deportowani (pierwszą ofiarą represji padł biskup płocki Wincenty Chościak-Popiel zesłany do Nowogrodu), a wobec niemożności porozumienia się z Rzymem i uzyskania zatwierdzenia dla innych kandydatów, ich stolice pozostawały przez wiele lat nieobsadzone (zarządzali nimi wikariusze generalni). Po 1870 r. na ziemiach polskich pod panowaniem rosyjskim nie wakowały tylko dwa biskupstwa: w Sandomierzu i w Kielcach. Władze żądały, by w Kolegium zasiedli przedstawiciele wszystkich polskich diecezji znający prawo kanoniczne oraz władający językiem rosyjskim, jednak, pomimo kuszenia materialnym luksusem, nie znalazło się wielu duchownych-oportunistów.

Rosjanie zlikwidowali też trzy diecezje: kamieniecką, mińską oraz podlaską. Kasacie uległa sieć kościołów parafialnych: najwięcej, bo aż 20% ich stanu zlikwidowano w guberniach litewskich i białoruskich, a także we wschodnich guberniach Królestwa Polskiego. Przejmowane przez państwo świątynie były z reguły przerabiane na cerkwie prawosławne. Działalność religijna kleru katolickiego także została poddana kontroli administracyjnej. Dążono do wprowadzenia języka rosyjskiego w liturgii katolickiej oraz nauczaniu religii, wprowadzono nakaz prowadzenia ksiąg parafialnych w języku państwowym. Kler został odsunięty od szkolnictwa elementarnego. Poddano go jawnemu oraz tajnemu nadzorowi policyjnemu, cenzurowano treść nabożeństw oraz wydawnictwa kościelne, zakazano urządzania rekolekcji oraz zjazdów, ograniczono działalność bractw i stowarzyszeń katolickich, a narzucono obowiązek odprawiania mszy galowych z okazji ważnych świąt państwowych. Księżom zakazano opuszczania granic swoich parafii; mogli to robić tylko otrzymawszy specjalny paszport wewnętrzny.

Nie mogąc demonstrować swego patriotyzmu przez symbole narodowe, Polacy uciekali się do symboliki religijnej. Noszenie żałoby narodowej po stłumieniu powstania styczniowego, charakterystycznej srebrnej lub stalowej biżuterii wykorzystującej elementy ikonografii chrześcijańskiej (np. krzyż i korona cierniowa jako symbol męczeństwa i przyszłego zmartwychwstania narodu), celebrowanie świąt i mszy w intencji ojczyzny lub bohaterów narodowych, tzw. chrzty patriotyczne, podczas których dzieciom nadawano imiona Kościuszki, Chłopickiego czy Traugutta itp. było źle widziane, a nawet zwalczane przez zaborcę. Na wszelkie sposoby utrudniał on praktykowanie religijności katolickiej, m.in. czyniąc trudności w stawianiu prywatnych kaplic czy kapliczek i figur przydrożnych.

Przedmiotem szczególnego zainteresowania Petersburga pozostawała Cerkiew grekokatolicka. Istnienie tego wyznania, obrzędowo bliskiego prawosławiu, lecz organizacyjnie podporządkowanego papieżowi, było Rosjanom solą w oku. Rząd uznawał wszystkich unitów za Rusinów tylko dlatego, że Rusini na ziemiach polskich zwykle byli unitami. Wierni Cerkwi grekokatolickiej zamieszkiwali wschodnie rejony Królestwa Polskiego (gubernie lubelską i siedlecką), byli także poddanymi austro-węgierskimi. Do systematycznej likwidacji unii administracja rosyjska przystąpiła w roku 1864, choć pamiętać należy, że jej kasatę na ziemiach zabranych przeprowadzono już w latach trzydziestych XIX w., podporządkowując jej sprawy duchowne ministerstwu spraw wewnętrznych, a na czele zarządu sprawami unickimi w Kongresówce stawiając kapłana prawosławnego. Zależność ta w następnych latach wciąż się pogłębiała.

Rychło zniesiono możliwość dokonywania prywatnych kolatorii, ograniczono biskupowi unickiemu wpływ na wybór proboszczów oraz władzę nad podległym klerem przez wprowadzenie nowego podziału na dekanaty zgodnego z podziałem administracyjnym na powiaty, wyznaczenie pensji oraz zatwierdzanie nominacji do konsystorza przez Petersburg. Dzięki ukazowi z 1866 r. konsystorz stał się w praktyce ważniejszy od biskupa. Kapituła katedralna została tak ograniczona w swych kompetencjach, że właściwie przestała istnieć. W jej miejsce wprowadzono godności typowe dla prawosławia (protojerejów) oraz sobór mający opiekować się katedrą. Zaczęto też „oczyszczać” liturgię unicką z latynizmów i polonizmów (np. usuwając organy, kolędy, modlitwę różańcową), zakazując przede wszystkim używania języka polskiego.

By uniezależnić Cerkiew grekokatolicką od Rzymu należało wykształcić i wyświęcić zastęp kapłanów lojalnych wobec Rosji i gotowych w przyszłości bez oporów przejść na prawosławie. Niezbędne było do tego pozyskanie przynajmniej jednego biskupa unickiego, który udzielałby parochom sakry. Ponieważ biskup Jan Michał Kaliński stawił zdecydowany opór tym zakusom, został wywieziony do Wiatki, gdzie szybko zmarł. W jego miejsce wprowadzono uległego bpa Józefa Wójcickiego, który rozpoczął „reformowanie” liturgii unickiej. Nie został on jednak zatwierdzony przez papieża, dlatego drogą kompromisu Rzym i Petersburg zgodziły się na kandydaturę Michała Kuziemskiego, Ukraińca z Galicji Wschodniej wywodzącego się z grona świętojurców, zdecydowanego polonofoba. Został on wyświęcony przez papieża. Znalazł się w wielce niewygodnym położeniu: z jednej strony wierni oczekiwali od niego obrony przez zakusami rządu, z drugiej – tenże rząd liczył na jego współdziałanie w konwersji unitów na prawosławie. Po zaledwie trzech latach Kuziemski (licząc najwyraźniej na godność metropolity lwowsko-halickiego i traktując diecezję chełmską jako szczebel w karierze) samowolnie złożył rezygnację na ręce Aleksandra II. Pozwoliło to Rosjanom mianować administratora diecezji w osobie Marcelego Popiela, znanego zwolennika połączenia unii z prawosławiem. Kapłanów grekokatolickich wysyłano odtąd na święcenia do Lwowa lub Preszowa albo też zmuszano do udzielania im sakry porwanego i przetrzymywanego przez Rosjan bpa Józefa Sokolskiego, głowę Kościoła unickiego w Bułgarii.

Kandydatów na duchownych unickich dobierano bardzo starannie. Werbowano ich zwykle w Galicji, badano ich przeszłość i przekonania, kuszono wysokimi pensjami rządowymi, stworzono dla nich system ułatwień prawnych. Ludzie ci obsadzali konsystorz, obejmowali stanowiska nauczycieli religii oraz miejsca w seminarium diecezjalnym. Nowi kapłani nie składali już przysięgi papieżowi. Buntujących się parochów bezlitośnie usuwano, pozostawiając wiele parafii bez obsady. Państwo wydawało też znaczne sumy na remonty cerkwi (przy okazji dostosowując je go wymogów liturgii prawosławnej) i budowę nowych, zdejmując te koszty z barków wiernych. Zorganizowano dla unitów system szkół powszechnych na szczeblu podstawowym i średnim, z wysokim poziomem kształcenia i na znacznie korzystniejszych warunkach materialnych niż dotychczasowe. Program nauczania wzorowano wprawdzie na szkołach prawosławnych, a nauczycielami byli wyłącznie Rosjanie, lecz wszystkie te udogodnienia przyciągnęły skutecznie do greckiego katolicyzmu tych unitów, którzy wcześniej, uciekając przed prześladowaniami, dokonali konwersji na katolicyzm rzymski.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 052024
 

Przyjmijmy takie założenie, że film i teatr w Polsce to obszar, na którym dominują wpływy rosyjskie. Uniwersytet zaś i wydawnictwa to domena niemiecka. Ten pierwszy został przez Rosjan zagospodarowany stosunkowo niedawno, a ten drugi jest podporządkowany niemieckiej polityce i interesom już od XVI wieku, jeśli nie wcześniej. Wynika to wprost z istoty tej komunikacji, przez XIX wiekiem nie było w Polsce publicznego teatru, tylko dworski. Moskwa zaś nie miała nic do gadania w tych kwestiach, rządzili Francuzi i Włosi. W czasie zaborów wszystko się zmieniło i pozostało tak do dziś, uzupełnione o wynalazek kina, najważniejszej ze sztuk, jak powiedział towarzysz Lenin. Momenty tak zwanej pieriedyszki dostrzegamy tylko w literaturze lub publicystyce, to znaczy, że Niemcy coś przespali, albo mają inne zajęcia i nie brak im czasu na przysłanie tu kogoś, kto będzie pilnował wydawnictw. Tak było w końcu XIX wieku, kiedy pojawili się Prus i Sienkiewicz. Cenzura rosyjska, skupiona na sprawach politycznych, puściła rzeczy tak niesamowite jak „Lalka” i „Trylogia”, nie widząc w tym niczego złego, choć przecież były tam te wszystkie emocje, którymi karmimy się do dziś. Był to też ostatni moment, gdy przespano kontrolę nad emocjami. Potem już żadne podobnie napisane, szczere wobec czytelnika książki, nie pojawiły się na rynku. Dziś zaś mamy same nie liczące się, pogrążone w obłąkanych aspiracjach śmieci. Mam teraz na myśli publicystykę prawicową. Dlaczego tak jest? Albowiem celem podboju jest utrzymanie emocji podpijanego ludu, w pewnym, kontrolowanym zakresie oraz w pewnej, kontrolowanej temperaturze. Najłatwiej mi to opisać na własnym przykładzie. Czasem, kiedy stoję na targach, przychodzi do mnie ktoś, kto – nie kupując niczego – stoi i gada ze mną przez trzy godziny, a potem mówi, że chciał sprawdzić czy moje intencje są rzeczywiście szczere. Bo rozumiem, że intencje innych autorów ktoś taki już zbadał i nie ma żadnych wątpliwości, że są one właśnie takie – szczere. To jest pewien paradoks, który zrozumiałem stosunkowo niedawno, ale będę to zwalczał z całą mocą. Na czym ów paradoks polega? Na tym, że prawicowa publicystyka, będąca częścią wspólną opisanych na początku zbiorów, gdzie obydwie wskazane siły, mają coś do ugrania i mają swoich graczy, przekonuje czytelników iż są koroną stworzenia. To z kolei prowadzi nas do konkluzji – skoro są koroną stworzenia, to nie mogą nią przestać być, a przez to mogą jedynie zwalczać przeciwników – do tych zalicza się tak zwane lewactwo – i kontrolować ewentualnych konkurentów swoich ulubionych, szczerych autorów. Do tego sprowadza się misja, a każdy inny ruch jest podejrzany i prowadzi do upadku, a być może nawet do rewolucji. Ten wniosek wiąże się z podobnym, sformułowanym tu wczoraj – na teren Kościoła mają wstęp tylko certyfikowani agenci i nikt inny, kto mógłby być oceniony indywidualnie, przez gospodarza parafii lub księdza kierującego zgromadzeniem.

Jedyna aktywność korony stworzenia polega na reagowaniu na prowokacje. Te zaś są liczne i pochodzą zwykle z kina, teatru, literatury lub akademii. O tym, by uprzedzić je w jakiś sposób, lub przynajmniej nie zauważyć i nie nakarmić własnymi emocjami i krwią, nie może być mowy, bo nie po to są prawicowi publicyści, żeby szary, choć zaangażowany człowiek ominął takie wyczyny.

Publiczność prawicowa jednak to tylko fragment tej odwróconej piramidy, na dnie której siedzi diabeł i tarza się ze śmiechu. Mamy oto filmy lat dziewięćdziesiątych, kręcone przez tych samych ludzi, z tymi samymi aktorami i tą samą intencją – złą intencją. W dodatku kręcone przez spadkobierców ludzi, którzy karierę w filmie zaczynali gdzieś nad Oką, w pierwszych szeregach dywizji kościuszkowskiej. Nie wiem czy wiecie, ale film „Wirus” z Pazurą w roli głównej, nakręcił syn Ewy i Czesława Petelskich. Jak to już wcześniej wskazywałem tych powiązań demaskujących intencję całego obszaru zwanego kinematografią jest więcej. Nie przeszkadza to wcale ludziom z poza owych koneksji udawać recenzentów pokazywanych w kinie obrazów i kreować się na znawców, przeważnie aktorstwa, ale także reżyserii. Jeśli ktoś patrzy na to z drugiej strony, widzi w tych recenzentach, a także w widzach, do których adresują oni swój przekaz, wyłącznie idiotów. Nie może być inaczej. Oni sami jednak postrzegają się w całkiem inny sposób. Poprzez filmy, teatr, recenzję i uczestnictwo, uważają się za wtajemniczonych. Czyli za koronę stworzenia. I patrzą krzywym okiem na tych, co konsumują prawicową publicystkę, uważając ich za uzurpatorów.

Jest jeszcze trzeci filar tej konstrukcji. To ci, którzy uważają, że komunikacja publiczna jest zubożona, albowiem jest w niej za mało treści o patriotach, walczących z komunistami. Konkretniej zaś – za mało filmów w stylu hollywoodzkim na ten temat. Tak to jest formułowane, choć w istocie ci, który używają takiego określenia myślą bardziej o filmach radzieckich opiewających wielką wojnę ojczyźnianą. Wobec tego oczywistego braku, ludzie ci, próbują robić coś we własnym zakresie. Mają na to pozwolenie, albowiem za każdym razem efekt ich pracy jest komiczny lub żałosny. Może też być połączeniem tych dwóch anty jakości czyli być komiczny i żałosny jednocześnie. Traktowany jest jednak zawsze z całą powagą, albowiem panuje powszechne, utrwalane przekonanie, że degradacja pamięci o bohaterach, dokonywana w szczerej intencji, to w istocie zasługa. Latające zaś po lecie, w kadrze kamery, grubasy w  za małych mundurach, udające Zygmunta Szendzielarza, to ludzie zasługujący na szacunek, albowiem kultywują oni pamięć.

Jeśli do tego dołożymy wykreowanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku „bohaterów” podziemia będących agentami NKWD w istocie, a także opisujących ich autorów, także będących, jak mniemam, agentami NKWD, mamy komplet złudzeń, które stanowią treść życia Polaka patrioty. Najważniejsze zaś z nich jest takie, że lubi on się utożsamiać z bohaterami. To znaczy, chce by pokazywano mu takich ludzi, których, przy minimum zaangażowania mógł on udać, przebierając się w jakieś dziwne łachy. I to pragnienie za każdym razem jest spełniane. Pobudzana jest także, w zasadzie od razu, wrogość wobec wszystkiego, co tę stymulację zaburza. Czyli jakichś kwestii w opinii Polaka patrioty nieistotnych. Do takich zalicza się przede wszystkim nowe, nieznane wcześniej, narracje, czyli sposoby opowiadania. Dlaczego one są nieznane? Bo nie weszły do kanonu, który ustalony został tuż po wojnie – jeśli chodzi o teatr i film, albo na początku XX wieku, jeśli chodzi o publicystykę naukową i popularną. Ta hierarchia także jest budowana na sentymencie, dość specjalnym. Nazwałbym go emocjonalnym. Nikt przecież chyba nie wierzy w to, że ktoś czyta naukowe książki historyków czy historyków sztuki. Są one po to, by blokować wszelkie inne formaty i kupować jednocześnie duszę autorów proponując im karierę w nieważnej przecież całkiem hierarchii. To jest oferta dla Buszmenów, o czym już pisałem. I Buszmeni chętnie z niej korzystają. Nie inaczej jest w filmie – ludzie, którzy przez całe życie wygłupiali się przed kamerą, ogłaszają nagle, że aktorstwo to poważna sprawa i oni będą tego aktorstwa uczyć. W jakim celu? Żeby studenci mogli występować za granicą. Czyli państwowa machina kształcenia komediantów została przestawiona na ambicje indywidualne. Czy rzeczywiście? Przypuszczam, że nie, a ludzie, którzy opuszczają szkoły filmowe, dostają różne propozycje, ale nie mają one wcale charakteru artystycznego, a ich istotą nie jest indywidualna kariera. To takie moje przypuszczenie.

Wracajmy jednak do prawicowego konsumenta. Jest to osobnik z istoty uwikłany i nie rozumiejący swojej sytuacji. Może wyłącznie konsumować, a na straży przyrodzonego mu niezrozumienia wszystkiego wokół stoją autorzy, którym wierzy, albowiem, zdobyli jego zaufanie. Nie wiadomo dokładnie czym, prawdopodobnie ilością występów publicznych.

Podsumujmy – narzędzia komunikacji, sposoby, warianty, rzeczy istotne, bo pozwalające zmieniać wszystko z wyjątkiem intencji i pozostać przy tym absolutnie przekonującym, są w rękach wrogów. Bohaterowie stawiani za wzór są albo martwi, albo fałszywi, jedyne co pozostaje to ambicje, a te spełniane są poprzez szczucie lub prowokację. Tak definiowana jest prawica. Jest definiowana, albowiem ona sama siebie zdefiniować nie potrafi.

Na dziś to tyle. Przypominam, że są jeszcze miejsca i można się zapisać na nasz pierwszy wieczór katakumbowy, który odbędzie się w Ojrzanowie 12 kwietnia tego roku. Gościem będzie Piotr Naimski. Nikt nie jest zaproszony poza osobami zapisanymi.

Pojutrze zaś mam wykład u ojców karmelitów we Wrocławiu, Ołbińska 1. Można przyjść, ale trzeba wrzucić na tacę.

lut 072024
 

Żyjemy w takim miejscu, gdzie znajomość historii, zasad rządzących polityką i jej podstępów jest koniecznością. Do tego wypadałoby, żeby każdy był obyty z bronią i znał trochę prawo. Czy tak jest? Oczywiście nie. Dzieje się tak dlatego, że po każdej katastrofie dziejowej historia jest gumkowana ze świadomości ludzi, lub profilowana tak, by stać się obszarem dociekań najmniej atrakcyjnym w całym kosmosie. Do tego dochodzi nasilenie wrogiej propagandy, która działa jak pavulon czyli ma właściwości paraliżujące. Po jej zastosowaniu wszyscy mają na twarzach tężcowe uśmiechy i kiwają głowami tak, jakby coś rozumieli. W rzeczywistości nie rozumieją niczego.

Dziennik Rzeczpospolita umieścił właśnie na pierwszej stronie tytuł – Unia zamiast Ameryki. Wróży on jak najgorzej sprawie naszego kraju i nam wszystkim, albowiem jest tam mowa o budowie armii europejskiej. Taka armia nie może powstać, albowiem podzieli się ona z Rosją naszym terytorium. I to jest oczywista oczywistość dla każdego, kto przeczytał choć raz w życiu podręcznik do historii nowożytnej.

Dlaczego ludzie w Polsce tego nie rozumieją. Odpowiedź, którą podsuwa nam dzień powszedni brzmi – bo chcą żyć w spokoju i mieć wreszcie czas dla siebie. Od zawsze powtarzam, że nie istnieje coś takiego, jak święty spokój. Podobnie jak nie istnieją samozwańcy z dobrymi intencjami. Ludzie jednak ciągle się na to nabierają, bo ów święty spokój potrzebny jest im tylko do tego momentu, kiedy jakiś cwaniak nie zacznie stymulować ich deficytów i szajb, czyli do chwili kiedy na horyzoncie nie pojawią się jakieś korzyści. A niechby nawet bardzo iluzoryczne. Dla tej wizji Polak jest gotów zrezygnować ze świętego spokoju i uwierzyć we wszystko tylko nie w prawdę. Ta bowiem jest nudna i wymaga od niego działań, które nie zapewniają świętego spokoju i nie rokują natychmiastowego sukcesu. Mechanizm ten działa bardzo sprawnie i my go obserwujemy w zasadzie codziennie. Widzimy nawet, w jaki sposób samozwańcy zdobywają uwierzytelnienia i za pomocą jakich autorytetów się lansują. Nie wiemy jednak co z tym zrobić, albowiem jesteśmy bezradni wobec takich postaw. Nie mamy ani wiedzy, ani narzędzi, by się im przeciwstawić, a przekonanie, że ktoś inny, kto trochę nas kokietuje i dobrze wygląda, wie lepiej, jest paraliżujące.

W zasadzie, w Polsce, powinna istnieć sieć organizacji o tradycji, nie powiem niepodległościowej, bo ta została całkowicie zawłaszczona przez komunistów i przenicowana, ale o jakiejś tradycji, która poprzez wymianę informacji i stałą straż nad egzegezami różnych zdarzeń, zabezpieczałaby kraj i naród przed katastrofą. Takiej organizacji nie ma, bo musiałyby ją założyć służby. To zaś nie gwarantuje czystości jej intencji. Przeciwnie, unieważnia ją już na początku. Nie dlatego bynajmniej, że miałby ją założyć służby obce, ale dlatego, że mógłby ją powołać do życia ktoś w typie Waksmundzkiego. I wtedy jeden z drugim minister awansowałby go na podpułkownika, a on organizowałby parady i wręczał odznaczenia, opowiadają różne bajki z mchu i paproci. Te zaś opowiadane są i tak, bez potrzeby centralizowania ich dystrybucji.

Ktoś powie, że IPN jest taką organizacją. Nie jest, a to z kilku powodów. Książki o historii najnowszej wydawane przez Instytut są nie do czytania. Wiem coś o tym, bo codziennie się z nimi zmagam. To jest katastrofa. Kto wymyślił, że ten przeładowane danymi, nie zawierające opisów istotnych momentów życia sławnych dowódców, publikacje kogoś uwiodą? Nie mogę uwierzyć. Mam jednak sugestię. Pomiędzy pragnieniem zrobienia kariery w strukturze Instytutu albo na uczelni, a prawdą, zieje przepaść nie do zasypania. Jeśli do tego jeden z drugim badacz zaczyna być zapraszany do TV, a prywatnie rozpoczyna dyskusję z kolegami o nakładach swoich książek, to już mamy początek katastrofy.

Mamy więc ambicjonerów i hołotę, która domaga się codziennych ekscytacji w duchu patriotycznym. No to lu…Z jednej strony jest TV Republika, a z drugiej film „Kos” o Kościuszce co wali ze łba jaśniepańskich hajduków. Ludzie podzieleni na dwa plemiona mają do tych produkcji i elukubracji stosunek nabożny i traktują je, jak niegdyś pobożny naród członkostwo w Towarzystwie Dewotów i Dewotek. Siły na to nie ma. Rząd Tuska robi grube wałki i zamierza zdemontować tutaj wszystko, a jedyna nadzieja jaką możemy mieć to Amerykanie. No, a ci są tu – w sferze komunikacji i promocji – reprezentowani przez tego Kościuszkę i towarzyszącego mu Murzyna. Na razie nie wygląda to dobrze, bo Kościuszko rozprawia się głównie ze szlachtą licząc na to, że chłop polski sam z siebie coś zorganizuje. Tymczasem chłop ogląda TV Republika i program niejakiego Kożuszka, który robi sobie tak zwaną bekę z wystąpień członków nowego rządu. I nie rozumie on, a z nim jego wielbiciele, że takie postępowanie to zapowiedź gorzkich bardzo doświadczeń, bo nie raz już tak bywało że poprzedzało je niewyszukane szyderstwo. Pomyśleć na tym nie może, podobnie jak jego naczelny, albowiem w głowie ma inny sukces – subskrypcje mianowicie, które przekroczyły już milion i dalej zwyżkują. Normalnie jak akcje Kompanii Czarnomorskiej Prota Potockiego przed drugim rozbiorem.

Prezes Kaczyński zwołuje jakieś narady, gdzie prócz członków dawnego rządu zobaczyć możemy jeszcze Marka Budzisza i człowieka nazwiskiem Artur Bartoszewicz, który od kilku miesięcy jest ulubieńcem damskiej części wzmożonej patriotycznie publiczności. Ma bowiem szyk i prezencję. Powiem tak – lepiej niech się tu nikt na tego Bartoszewicza nie powołuje. Jeden rzut oka na jego wystąpienie w zupełności mi wystarczył. Nie wiedziałem co jest grane, ale głos wewnętrzny powiedział mi – ten nie. Wczoraj zaś usłyszałem, jak Bartoszewicz nawołuje Tuska, by spotykał się z mądrymi ludźmi, wtedy zyska szacunek narodu i przekona Bartoszewicza, że chce dobrze dla kraju. Tusk nie chce dobrze dla kraju, to po pierwsze. Po drugie – opinie Bartoszewicza gówno go obchodzą. Po trzecie wreszcie – wśród owych mądrych, z którymi Tusk powinien się spotykać, Bartoszewicz wymienił Witolda Modzelewskiego, wybitnego ekonomistę, czy też nawet najwybitniejszego ekonomistę polskiego, w jego – Bartoszewicza – ocenie. Jeśli o mnie chodzi Bartoszewicz może już zamilknąć i nigdy więcej się nie odzywać, bo jego intencje i zamiary są dla mnie całkowicie czytelne. Ludzie jednak pragną, by mówił, albowiem roztacza trudne, ale rokujące wizje. Pod warunkiem jednak, że naród zaufa mądrym ludziom.

Jesteśmy na etapie postępującego zdziecinnienia. Nie potrafimy rozpoznać i nazwać okoliczności, każdy średnio rozgarnięty kanciarz jest w stanie oszukać nie tylko panią Lodzię, która czyta książki i ogląda podcasty, ale wytrawnych prawników, popisujących się swoją wiedzą i przygotowaniem, samych gorących patriotów oczywiście. Wszyscy zaś ludzie tworzący elitę państwa, która właśnie została wystawiona za drzwi przez grupę cwaniaków defasonujących to państwo, przekonani są, że dla ludu, który ich wybiera nie potrzebne są żadne ekstra wyjaśnienia, wystarczy, że uwierzy on w mądrych i skutecznych, a także da im jeszcze jedną szansę. No, ale ci mądrzy i skuteczni właśnie stracili szansę. Może niech zrobią coś innego niż zwykle żeby ją odzyskać? Może zamiast straszenia wojną, opowiadania o autorytetach, które mają krystaliczne intencje i prezentowania źle opisanych lub źle zagranych bohaterów narodowych, wymyślą coś innego? Co? Ja mam taką propozycję. Wczoraj zajrzałem do wiki, żeby doczytać dokładnie, co to był ten sławny „Wachlarz”. Bo niby człowiek wie, a nie wie. I tam przeczytałem co następuje:

Wachlarz – kryptonim wydzielonej organizacji dywersyjnej Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej, utworzonej latem 1941 w związku z wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej, na życzenie brytyjskiej organizacji rządowej Special Operations Executive (SOE), która przekazała na ten cel 3 mln USD kredytu dla AK. Działała do końca 1942 roku, m.in. na terenach wschodnich II R.P..

Chyba należy to tak rozumieć, że SOE, działające w opozycji do prosowieckiego Foreign Office wynajęło AK do szpiegowania Niemców i Sowietów. Bo jak inaczej? Dlatego potem piszą, że pierwszy oddział partyzancki na Wileńszczyźnie powstał w styczniu 1943 roku, a potem został wciągnięty w pułapkę przez sowietów i wymordowany. Jego dowódcą był Burzyński-Kmicic. Rodzi się od razu pytanie – kim w takim razie był Jan Piwnik-Ponury? I kto go skierował na Kresy, do Równego – już w roku 1942? Przede wszystkim zaś zapytać trzeba – gdzie się podziało 3 miliony dolarów przeznaczone na działalność AK na Kresach w ramach akcji Wachlarz? Bo w innym miejscu czytamy:

Organizacja miała dysponować budżetem w wysokości 4 mln dolarów[5], ale praktycznie otrzymała tylko 10% planowanej sumy.

Nikt nie pisze o tym powieści awanturniczych, w typie książki Gerharda „Łuny w Bieszczadach”? To niesamowite. Parę osób usiłuje się tylko lansować na Krystynie Skarbek, biednej wariatce, oszukanej przez FO, której się zdawało, że robi coś dla Polski. Dlaczego tak? Bo była ładna, zginęła młodo i można – nic nie robiąc – za pomocą rzewnych gawęd o niej, namącić ludziom w głowach. Wielu zaś paniom, kiedy już nakarmią koty, wypiją wieczorną herbatkę z malin, wydawać się będzie przed zaśnięciem, że to one właśnie są tą Krystyną Skarbek i przeżywają wszystkie jej ekscytujące przygody, ale oczywiście uchodzą z życiem. A może nawet są kimś lepszym, bo uzbrojone są jeszcze w rozsądek i rozeznanie spraw właściwe mędrcom, a wszystko za sprawą Artura Bartoszewicza i jego wykładów.

Miłego dnia, może i gorzki ten tekst, ale cała szczęka mnie boli. Idę do dentysty. To pewnie przez to.

Okazało się, że mam jeszcze osiem egzemplarzy „Krucjaty dziecięcej”, ale sprzedaję ją drogo, bo na razie wznowień nie będzie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/krucjata-dziecieca/

Postanowiłem na chwilę obniżyć ceny niektórych książek

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/

Promocja trwa do czwartku, do 21.00

Wyprzedaż resztek

 Możliwość komentowania Wyprzedaż resztek została wyłączona
paź 182023
 

Nowe biuro ujawniło ile jeszcze zapomnianych książek leżało po kątach. Nie sprzedaję ich drogo, niektóre taniej, inne trochę drożej. Muszę zrobić miejsce dla nowych tytułów.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dobre-czasy-jak-zarobic-w-sredniowieczu-autor-pawel-zych/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/stefan-wielki-batory-komiks-huberta-czajkowskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cistercium-mater-nostra-tradycja-historia-kultura-ii-2-2008/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cistercium-mater-nostra-tradycja-historia-kultura-ii-2008/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cistercium-mater-nostra-tradycja-historia-kultura-iii-2009/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cistercium-mater-nostra-tradycja-historia-kultura-iv-2010/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/spadkobiercy-mieszka-kosciuszki-i-swierczewskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czciciele-herkulesa-w-rzymie/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/herodes-attyk-sofista-dobroczynca-tyran/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kult-swietych-patronow-krolestwa-polskiego-w-czasach-jagiellonow/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sladami-jezusa-wedrowki-po-ziemi-swietej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pamietniki-wloscianina-jan-slomka/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/diariusz-ottona-wenzla-von-nostitz-rieneck-tom-i-1726-1729-tom-ii-1737-1744/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/bereszit/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dokumenty-polskie-z-archiwow-dawnego-krolestwa-wegier-tom-vi-dokumenty-z-lat-1531-1540/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okno-wiary-nr-14-15-2018/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okno-wiary-nr-15-2015/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okno-wiary-nr-10/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/madame-elzbieta-ksiezniczka-w-cieniu-gilotyny/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wolter-niepoznany/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wnuczyliada-czyli-o-sprawach-waznych-i-najwazniejszych/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/budowanie-nowoczesnej-polis-jerzy-oniszczuk/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/romans-rycerski-a-poczatki-zawodu-pisarza-w-hiszpanii-przypadek-feliciano-de-silva-ok-1489-1554/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pod-przysadem-horodnictwa-wilenskiego-o-jurydyce-i-jej-mieszkancach-w-xvii-wieku/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dziela-zebrane-t-6-wyrok-na-franciszka-klosa/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dziela-zebrane-t-4-dziennik-okupacyjny/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-dziejow-wspolzawodnictwa-anglii-i-niemiec-rosji-i-polski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/biskupi-i-wladcy-swieccy-rusi-w-orbicie-politycznych-wplywow-moskwy-doby-metropolity-cypriana/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/irlandzki-majdan/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kto-zabil-bartolomeo-berecciego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/imperium-czyli-gdzie-pada-cien-na-ss-mantola/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/lichwa/

paź 112023
 

Nasz największy dramat polega na tym, że w obszarze zbiorowej komunikacji, czy też dyskursu publicznego promowane są, pardon, same gówna. Wynika to wprost z pogardy kreatorów przekazu do publiczności, a także z chęci zagarnięcia budżetów na tę komunikację przeznaczonych. PiS tym się różni od całej reszty, że w partii tej główni rozgrywający są osobami serio. Cała reszta zaś, poniżej pierwszego garnituru polityków nie jest już tak poważna i musi być bez przerwy dyscyplinowana. Jest też podatna na działanie agentur, albowiem polska polityka to nieustająca wojna z agenturami państw obcych.

Kiedy przychodzą wybory dochodzi, przed kampanią i w jej trakcie do serii demaskacji i unieważnień, których ofiarami są najważniejsi propagandyści. Najłatwiej zaobserwować to zjawisko na przykładzie opozycji i ludzi, którzy tę opozycję lansowali z mediach społecznościowych. W zasadzie żaden z nich się nie uchował. Dziś z kampanii wycofał się ten cały Seba, co walnął seicento w Beatę Szydło. Dyżurni głosiciele prawd objawionych przez Jaruzelskiego, tacy jak Otoka-Frąckiewicz weszli już na poziom bełkotu, do którego nie zbliżyli się nigdy scenarzyści serialu o Kiepskich. To zaś oznacza, że wytracili impet komunikacyjny i są jak ten komputer w ostatnich sekwencjach „Odysei kosmicznej 2001”, co gada sam do siebie i śpiewa piosenki.

O takich gwiazdach scen lewicowych jak Jaś Kapela świat już dawno zapomniał, ich wpływ na umysły i serca ludzi, szczególnie młodych jest równy zeru absolutnemu, ludzie ci bowiem nie zauważyli, że czas płynie, a oni się starzeją. W dodatku szybciej niż inni, bo nieumiarkowanie w stosowaniu używek, niszczy zewnętrzną powłokę człowieczą bardziej niż służba w okopach. Wszystkie, pardon, człony, rakiet propagandowych powoli się zużywają, odpadają i giną w odmętach kosmosu.

I tylko jedno pytanie wisi niepokojąco w powietrzu – po co oni wszyscy byli potrzebni? Skoro w godzinie próby żaden z nich się nie sprawdził? Może zacznijmy od tego – dlaczego się nie sprawdził? Albowiem każdy z nich dostał fałszywe instrukcje, albo jeszcze gorzej – nie dostał żadnych instrukcji, ale uwierzono w jego geniusz, doświadczenie i towarzyskie wyrobienie. Oraz pewność, że wie, o co ludziom chodzi. Zredukowano w ten sposób obszar komunikacji do kilku trendów, które zaczęły być obrabiane przez nieprzytomną zupełnie liczbę „fachowców” od komunikacji  i zwykłych trolli. Pod koniec zaś zmagań wyborczych okazało się, że wielu ludzi najbardziej na świecie interesują dzieła sztuki sprowadzane przez ministra Glińskiego i jego ludzi z zagranicy, w ramach odzyskiwania przedmiotów zagrabionych. Nie zaś sprawy związane z aborcją, LGBT, czy nawet dostępem do leków. Ludzie bowiem, ludzie – powiadam – nie dysfunkcyjne barany – interesują się przede wszystkim tym, co może ich w jakiś sposób wyróżnić od reszty. Propaganda polityczna w Polsce, jej poszczególni przedstawiciele, doszli do wniosku, że najbardziej wyróżnia ludzi pokazanie cycków, albo zdjęcie gaci. I w tym kierunku rozwijali swój przekaz przez całe dekady. Oczywiście znajdowali mnóstwo zwolenników, albowiem ich misja w rzeczywistości polegała na zdewastowaniu komunikacji i umożliwieniu działania na tym obszarze obcych agentur, manipulujących grubą socjotechniką. To się rozgrywa na naszych oczach cały czas, ale widzimy, że słabnie. Nie udało się zdewastować sfery komunikacji, choć swoje pięć groszy dołożyli do tego także propagandyści rządowi. Uczynili to jednak – tak ich usprawiedliwiam – z przemożnej chciwości, a nie ze złej woli czy z inspiracji organizacji Polsce wrogich. To oczywiście słabe wytłumaczenie, ale innego nie mam.

W tym miejscu dochodzimy do wniosku, że cała sfera komunikacji, została przez polityków PiS odpuszczona. Pozostawiono ja ministrowi Glińskiemu i mediom, gdzie usłużne błazenki, coś tam próbowały robić, zgarniając ile się da pod siebie. Wyszła z tego Szlimakowska, Dewajtis i Korona Królów, która wywołuje wymioty, ale nie ma to najmniejszego znaczenia wobec aktywności polityków partii rządzącej. To oni robią komunikację i to oni wyznaczają jej standardy. Reszta jest milczeniem.

Dlaczego żadna z partii opozycyjnych, gdzie są przecież jacyś analitycy rozumiejący sytuację, nie zmieniła strategii, obserwując, jak wszystkie koncepty komunikacyjne, oparte na wrogości wobec PiS zdychają jeden po drugim?

Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, żeby już teraz przygotowywać kolejną kampanię, w kolejnych wyborach, typując i wskazując ludzi i postawy, które nie wywoływałby reakcji womitalnej, jak Nitras? Bo nikt tam nie wie co to jest ta reakcja? Bo wszyscy święcie wierzą w to, że są świetni i odniosą sukces? Nawet jest tak jest i w to wierzą, powinni już myśleć o tym, co zrobić za cztery lata. No chyba, że kolejnych wyborów miałoby już nie być. Bo po co wybory w jakimś nowo utworzonym niemieckim landzie? Agresywna końcówka tej kampanii mnie zdumiewa. Tusk i reszta zachowują się jakby demokracja miała się skończyć, jakby miało nie być niczego. I dotyczy ów stan obydwu wariantów powyborczych. Gdy PiS wygra, to będzie dla nich dramat nie do przeżycia. No, ale tym bardziej powinni już szykować jakąś nową komunikację, która by zmieniła ich wizerunek i odebrała PiS ludzi zwanych potocznie niezdecydowanymi, albo pobudziła do jakiejś reakcji nowe roczniki. Będzie ich aż cztery. I wszystkie zdrowo ogłupiałe. Żal nie skorzystać. Jeśli zakładają przegraną PiS, to chyba nie są na tyle głupi, by sądzić, że PiS przegra z kretesem i znajdzie się poza sejmem. Co w takim razie planują? Noc długich noży? W czyim wykonaniu? Ochotniczych strażaków podporządkowanych niegdyś Pawlakowi?

Jeśli wyborcy PO złożą sobie te wszystkie okoliczności do kupy, muszą dojść do wniosku, że cała opozycja jest zdalnie sterowana. Jeden niezależnie myślący osobnik w tej strukturze, zacząłby już teraz zawracać cały ten statek szaleńców, żeby ocalić cokolwiek przed wyborami samorządowymi. No, ale nikogo takiego tam nie ma. PiS zaś, jeśli wygra wysoko, zacznie już następnego dnia po wyborach robić kampanię samorządową. I to jest dość oczywiste. Pierwszymi jej ofiarami będą Majchrowski i ten gamoń z Poznania, co uroczyste słowo honoru przed kamerami dał, że remont do lipca skończy. Trzaskowski zostanie na deser. No, ale PiS tak zrobi, albowiem narzędzia komunikacyjne, którymi się posługuje są wyprodukowane tutaj i służą do porozumiewania się miejscowych. Tamci nie mają na to żadnej odpowiedzi. Mogą jedynie degradować swoich zwolenników, coraz bardziej idiotycznym przekazem i coraz budować coraz bardziej absurdalne fikcje. Czy się opamiętają? Oby nie.

 

Wszystkich, którzy chcą znaleźć się wokół przedmiotów i znaczeń czyniących ludzi lepszymi, zapraszam w tę sobotę na Kopiec Kościuszki w Krakowie, gdzie odbędzie się wernisaż Tomka Bereźnickiego.

Ci, którzy zapisali się na konferencję, oczywiście będą w Ojrzanowie.

Dziś rozpoczynamy sprzedaż nowego numeru kwartalnika „Szkoła nawigatorów” poświęconego Łużycom.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-luzyce-nr-37/

paź 082023
 

Tak to chyba trzeba interpretować. Obejrzałem sobie trailer zapowiadający film „1670” i mam wrażenie, że cofnęliśmy się do lat pięćdziesiątych, kiedy to telewizja puszczała obraz o Kostce Napierskim i szlachcie psowającej dziewki. Jeśli do tego dołożymy film o Kościuszce z Braciakiem w roli głównej, któremu dla towarzystwa dodali Murzyna, to w zasadzie widać, że w kinie jest gorzej niż w latach pięćdziesiątych za Stalina. Jakieś nierozpoznane siły pchają na rynek spreparowane treści, z którymi większość ludu zamieszkującego Polskę powinna się utożsamić. Są to treści promujące biedę, wyzysk i ciemnotę, ukryte pod współczuciem dla biedy, wyzysku i ciemnoty. Chodzi o to, by młodzi ludzie, którzy wykazują jakieś zainteresowanie historią od razy wiedzieli z kim się utożsamić. Dotyczy to też osób starszych, odkrywających jakieś swoje stare dzieje i zastanawiających się, czy ich przodkowie rzeczywiście żyli w tak ciężkich warunkach. Niektórzy zapewne tak, ale przekaz, który jest im podsuwany dziś pod nos nie służy temu, by zrozumieć cokolwiek, przede wszystkim zaś obecną sytuację, ale temu, by zmienić swój stosunek do władzy lokalnej. Ta bowiem ma być utożsamiana z tą zatabaczoną szlachtą. O nic więcej nie chodzi. Dziwne jest tylko to, że owa lokalna władza, którą wszyscy tutaj popieramy, zajmuje się kolportażem tych bredni. To doprawdy niezwykłe.

Sprawa jest prosta jak włos Mongoła – jeszcze nikomu nic dobrego nie przyszło z tego, że utożsamiał się z poddaństwem. Przeciwnie postawa ta była wielokrotnie wyszydzana i demaskowana za komuny, przez artystów naprawdę wybitnych i aktorów utalentowanych, którzy już dawno wymarli. Starsi zapewne pamiętają sztukę pod tytułem „Słoń”, którą kiedyś wyemitował Teatr Telewizji, i której dziś już nikt nie powtórzy. W teatrze tym jest bowiem dziś miejsce dla gniotów i produkcyjniaków. O czym była sztuka Aleksandra Kopkowa „Słoń” przypomnę krótko – pracownik kołchozu odkopuje złotego słonia. Wszystko wokół aż krzyczy, żeby tym słoniem wzmocnił władzę ludową i braci swych babrzących się w gnojowicy. On jednak postanawia uciec z tym słoniem do Ameryki, bo słoń otworzył przed nim nowe zupełnie perspektywy. Tak to wyglądało z grubsza. Były lata osiemdziesiąte i spektakl ten został wyemitowany w TVP. I wszyscy rozumieli o co chodzi. Dziś mamy rok 2023, aktorzy z prawdziwego zdarzenia wymarli, a propaganda państwowa i antypaństwowa odgrywa te same jasełka, z użyciem tych samych aktorów. Niczym się one nie różnią. I wszędzie widać Michalinę Olszańską. My zaś musimy wierzyć, że jest to niewiasta wybitnej urody. Musimy też wierzyć, że burdelmama jest patriotką, co ratuje rewolucję, a aktor Baka, jak się go pociągnie z wierzchu plakatówką, obstoi za Macieja Borynę. W tych produkcjach nie ma ani jednego śmiesznego żartu. Nie ma żadnego zaskoczenia, ani nawet półzabawnej pointy. Obejrzałem sobie wczoraj „Skąpca”, niewyobrażalną ramotę, która ma przecież 400 lat. Fabuła trzyma się na dodanych bez sensu postaciach, które usprawiedliwiają całą akcję i istnienie innych postaci. Nic się nie klei samo z siebie, nie ma tam żadnej psychologii – to akurat dzięki Bogu – ale są aktorzy. I oni, nawet najbardziej banalne i płaskie kwestie wypowiadają tak, że widz nie musi się za nich wstydzić. Oni ten tekst uzdatniają i czynią go strawnym, do tego wszyscy wiedzą, że trzeba się koniecznie porozumieć z widownią, nawet tą przed telewizorem i jakoś im to wychodzi. Na tym bowiem polega ten zawód – na porozumieniu się z widownią.

Tego nie ma w żadnym współczesnym scenariuszu. Nie ma, albowiem one są adaptowane na potrzeby telewizji z inną myślą. Po to, by grupa osób uważała się za wybitnych artystów. Na początek można wymienić Łepkowską Ilonę i Grabowską Ałbenę. Istoty tak zmanierowane, że właściwie o nich należałoby nakręcić jakiś film, albo zrobić przedstawienie. To by dopiero było aj waj…Niestety nikt by tego nie zrozumiał, albowiem nikt od trzech dekad nie wychowuje publiczności. Wszyscy ją deprawują. Czyni to też TVP wmawiając ludziom, że Dewajtis to megaprodukcja, a Szlimakowska to rekonstrukcja historyczna. Wszystko zaś jest puszczane po to, byśmy zostali osadzeni w formacie chłopa pańszczyźnianego, który uwolnił się do karbowego i dziedzica, posiadł umiejętność składania liter i dziś ma jedynie dziękować tym lepszym od siebie istotom – w zasadzie nierozpoznanym – które go tej trudnej sztuki nauczyły. Ich misja wychowawcza nie skończy się wobec nas nigdy, albowiem wiadomo, że człowiek ledwo piszący i ledwo czytający ma skłonności do głupich wyskoków i należy go cały czas pilnować. No i nie daj Boże nie tłumaczyć mu, że może być kimś innym.

Gadałem wczoraj z Tomkiem, który siedzi na targu w Łodzi. Na stoisku ma, jak zawsze dwie wycięte z tektury postaci – jedna z nich to Clint Eastwood, a druga to Lee Marvin. Powiedział mi, że gdzieś koło południa dopiero zjawiła się jedna osoba, która wiedziała kim jest Eastwood. To zaś oznacza, że filmy takie jak „Brudny Harry” są dla takich ludzi zbyt trudne i pełne nieczytelnych subtelności. Niedługo nikt nie będzie wiedział kto to jest Bruce Willis. Będziemy za to wyedukowani w temacie Kościuszki, który podróżował po Polsce ze swoim przyjacielem Murzynem i nauczał szlachtę jak ma nie krzywdzić chłopów.

Gadaliśmy też o tym, że komedia i ironia umarły dawno, a nie dość tego, zjawisko to jest rozpoznane i omawiane w amerykańskich podcastach. Nie ma komedii, ironii i przekazu podprogowego skierowanego do widza, a nie przeciw widzowi, bo jest poprawność polityczna i obyczajowa. Co to takiego ta poprawność? To właśnie jest nowa wersja stalinizmu. Służy ona dyscyplinowaniu białych ludzi, posiadających inne nieco ambicje niż wskazane w opisywanych tu filmach. Już sam fakt, że Netflix zajął się tematem tak hermetycznym i nieeksploatowanym przez nikogo, jak historia Polski i ujął to w ramy propagitki powinien obudzić nas wszystkich. Czy obudzi? Nie sądzę. Znajdą się nawet tacy, co będą chwalić ten szajs. A seminariów i dyskusji, gdzie różne wariatki będą się wyjęzyczać, będzie pewnie z setka.

Wczoraj na twitterze jakaś zgraja mądrali znów rozpoczęła dyskusję, jakim to złym królem był Zygmunt III Waza i jak oni sami pokierowaliby państwem, gdyby tylko ktoś dał im szansę. I tak to leci w koło Wojtek. Ludzie nie próbują realizować niczego, bo czują się potomkami chłopów, którym zły dziedzic przetrącił życie, a jednocześnie siedząc nieruchomo przed monitorem pragną orzekać o najważniejszych sprawach tego świata. I mowy nie ma, żeby ich od tego odciągnąć i dać jakąś konkretną robotę do ręki, bo poczują się upokorzeni i wykorzystani, jak za czasów pańszczyzny. Straciliby też wtedy ciastko, które zjedli minutę wcześniej i choć było ono wirtualne, nie ma to przecież znaczenia.

Mnie nie pozostaje nic innego, jak zajmować się, jak to czynię od 15 lat, sprawami beznadziejnymi, nie rokującymi wcale dobrze i wywołującymi wyłącznie ambaras oraz zamieszanie. I choć pochodzę z małorolnych chłopów polecam wszystkim wspomnienia księdza Józefa Borodzicza, który nie był chłopem, a szlachcicem, obywatelem Wielkiego Księstwa Litewskiego i do tego duchownym.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/polskie-kresy-w-niebezpieczenstwie-pod-wozem-i-na-wozie/

maj 212023
 

Parę lat temu najbardziej patriotyczny i propaństwowy poseł jakiego święta, polska ziemia nosiła, napisał bardzo kokieteryjną książkę pod tytułem „Stałe warianty gry”. Chodzi o to w tym tekście, że jeśli nie będziemy słuchać co mówią nasi najgorsi wrogowie, którzy życzą nam śmierci, to możemy wpaść w pułapkę zastawioną przez nie do końca życzliwych przyjaciół.

Czym jest ta książka? Także pułapką, w którą łapią się osoby emocjonalnie niestabilne, rozumiejące niewiele, za to wiele „czujące”. Takie, które ufają przede wszystkim swojej własnej intuicji. Ta zaś im rok temu już podpowiadała, że kiedy Rosjanie napadną na Ukrainę, my musimy się położyć na płask i merdać ogonem, albowiem w przeciwnym wypadku będzie, jak w 1939. I niektórzy do dziś w to wierzą. Przejdźmy więc do opisu moich „stałych wariantów gry”. Nie będzie jak w 1939 ale może być jak w 1657. Tego jednak nikt nie zrozumie, albowiem odjęto nam możliwość rozumienia zdarzeń w ich wymiarze istotnym. Dostajemy do przełknięcia spreparowane brednie, na straży których stoi akademia i media przesiąknięte agenturą. Nawet jak się ludziom powie, że Potop Szwedzki to polityka Paryża, nie uwierzą i nie zrozumieją. No, ale chcą orzekać o tym, jak mamy się zachować wobec Moskwy. Bo tylko jedno rozumieją – będzie jak w 1939. I powielanie tego memu jest wyłącznym i jedynym zadaniem tak zwanych publicystów, o czym za chwilę. Nic innego się nie liczy. Co się stało w roku 1657? Zrealizowano pokojowymi metodami, to czego – dzięki postawie narodu i Kościoła – nie udało się zrealizować za pomocą wojny. Wyciągnięto Ukrainę spod wpływu Polski, nie całą co prawda, ale jej najważniejszą część. Nie zajęła jej co prawda agentura francuska, tak, jak się to marzyło królowej Marii Ludwice, ale dla Polski nie miało to żadnego znaczenia. Numer ten został przeprowadzony tak, jak się robi prawdziwą politykę, to znaczy z udziałem rozentuzjazmowanego i, pardon, że przy niedzieli, gówno rozumiejącego tłumu, wśród którego szaleli agitatorzy. Przy udziale jawnych sprzedawczyków, których dziś, wszyscy „głęboko myślący” publicyści historyczni i tacy zwyczajni pierdołowaci, uważają za bohaterów. Mam oczywiście na myśli operację znaną jako Ugoda Hadziacka, która się wszystkim kojarzy jak najlepiej, oraz Jerzego Niemirycza, jej ojca, który występuje na kartach książek Jasienicy, stąd wszyscy „mędrcy” o nim wiedzą. Nie występuje tam za to Andrzej Bobola i przez to niczego nie rozumiemy. Nawet jednak gdyby występował niczego by to nie zmieniło. Bo do rozumienia historii przyuczani jesteśmy albo przez jawnych agentów, albo przez pożytecznych idiotów, którzy przede wszystkim pilnują tego, by nie spadła temperatura emocji w wiwatującym tłumie.

Recepcja wydarzeń znanych jako Ugoda Hadziacka wywołuje dziś następującą reakcję – ach, gdyby się wtedy udało! Inaczej dziś rozmawialibyśmy z Moskwą! Problem polega na tym, że się nie udało i udać nie mogło, bo co innego było grane. Stale gra się tylko na emocjach tłumu i odgrzewa przed nim te nieświeże kotlety, w które ludziska wierzą. A dzieje się tak, bo „jakaś niewidzialna klapka” otwiera im się w głowie i zaczynają widzieć i rozumieć więcej niż inni. Konkretnie zaś więcej niż szwagier, co zbija szopę z desek. To jest jeden z wymiarów pułapki, w której tkwimy. Do pozostania w niej zachęca się nas ciastkami z miodem, podawanymi na biało czerwonej tacce.

Kolejny raz wariant ten powtórzył się w roku 1764, kiedy wprowadzono na tron Stanisława Augusta, który miał być gwarantem reform Familii. W rzeczywistości miał pilnować, żeby żaden kawałek Polski nie wymsknął się spod rosyjskich wpływów. Agentura francuska, która ani na moment nie zrezygnowała z myśli o zaprowadzeniu na Ukrainie jakichś swoich porządków, natychmiast – przy udziale Turcji – sprowokowała wybuch powstania znanego jako Konfederacja Barska. Ruch ten ma wielu wiernych fanów do dzisiaj, a jego istotną funkcją jest rozgrzewanie emocji. Postawienie kwestii jasno – Konfederacja była inspirowana przez Francję, po to, by zagrozić brytyjskim i holenderskim interesom, które wraz za armią moskiewską władowały się do Polski w ogóle nie wchodzi w grę. Ktoś zapyta – cóż było wtedy robić bracie? Zamordować Katarzynę, to jasne. Skoro można było jej podsunąć kochanka, skoro ten kochanek mógł łazić po Kremlu w te i we wte, cóż to był za problem, żeby wysłać tam zdeterminowanych zamachowców? Kreml nie takie rzeczy widział. No i tu się właśnie kończą dywagacje o patriotycznym programie Familii. Był on tak samo patriotyczny jak rozgrywki brydżowe Mikkego.

Kolejny, zmontowany na identycznej zasadzie stały wariant gry zastosowany został dwadzieścia lat później, a do rozgrzania emocji posłużyła Konstytucja 3 maja, która do dziś jest kłamliwie nazywana pierwszą konstytucją w Europie. I znów wariaci, którym „jakaś klapka otworzyła się w głowie i sercu” mówią – ach gdyby się wtedy udało, dziś inaczej rozmawialibyśmy z Moskwą! Nie udałoby się, bo nie mogło się udać. Co innego bowiem było grane. Uwaga zaś tłumu została odwrócona, emocje zaś rozgrzane do temperatur maksymalnych. Tak były rozgrzane, że starczyło ich jeszcze na insurekcję pana Kościuszki, która uratowała rewolucję we Francji.

Kolejnym stałym wariantem gry, było odzyskanie niepodległości na pięć minut, co okupione zostało hańbą zamachu na Narutowicza, ale też wieloma pięknymi i całkowicie niepotrzebnymi ideami, z ideą reformy rolnej na czele. Do dziś ludzie kłócą się czy Narutowicz był masonem czy nie był i czy to dobrze dla Polski, że zginął czy nie. Niektórzy chcą nawet stawiać pomniki Niewiadomskiemu. To jest największy triumf razwiedki, jaki kiedy kiedykolwiek ona nad nami odniosła. Tłumaczenie tego komukolwiek nie ma sensu, albowiem spotka się to ze znaną dobrze reakcją – to jest szukanie dziury w całym! Odzyskaliśmy wszak niepodległość! Tak, dla bandy aferzystów, którzy na samym początku zajęli się, wespół z francuskimi sojusznikami, mordowaniem przemysły zbrojeniowego. I każdy miał do fraka przyczepiony kotylion z napisem „szczery patriota”. Niektórych w czasie okupacji zamordowali Niemcy, przez co są oni wręcz męczennikami. Całe szczęście mało znanymi. Lud jednak widzi do dziś tylko wodza i samoloty Łoś majestatycznie sunące po niebie. I mówi – ach gdyby się wtedy udało, dziś inaczej rozmawialibyśmy z Moskwą. Nie udało się, bo nie mogło się udać. Jak się przez sześć kluczowych lat okrada budżet MON, szczególnie ten przeznaczony na samoloty, to nic nie może się udać. A Najświętsza Panienka z pomocą nie przyjdzie, bo w rządzie sami bezbożnicy, masoni i kanciarze. Komu tu pomagać?

Jak sytuacja wygląda dziś? Podobnie, ale nie tak, jak się zdaje najbardziej patriotycznemu „posłu” w Polszcze całej. Oto wczoraj jeden z rzeczników prasowych powiedział, że teraz właśnie Ukraina powinna nas przepraszać za Wołyń. Na co odezwał się ambasador tejże Ukrainy i napisał, że podnoszenie takich kwestii teraz kiedy trwa wojna, jest niestosowne. Na co odezwało się pół twittera, że to hańba, a drugi z najbardziej – po Warzesze – głęboki geopolityczny mędrzec w kraju – Rafał Aleksander – napisał na swoim twitterze co następuje – https://twitter.com/emulatorsiersci/status/1660016662634954755/photo/1

Zbliża się kolejna rocznica rzezi wołyńskiej, a co za tym idzie kolejne próba przeprowadzenia stałego wariantu gry. Grupa cwaniaków z Rafałem Aleksandrem na czele usiłowała będzie lansować się na wydarzeniach sprzed 70, a wszystko dla dobra Polski i Polaków, którzy przecież nie mogą żyć w kłamstwie. Szczególnie na sercu leży patriotycznym publicystom los dzieci i młodzieży, która chodzi dziś do szkoły z ukraińskimi dziećmi i młodzieżą. I jakoś sobie tam te relacje wzajemne dzieci układają. O przeszłości jednak nie wolno zapominać, albowiem to ona kształtuje naszą duszę.

To są oczywiście szyderstwa, piszę to dla tych, którzy nie są w stanie odczytać niczego poza napisem na transformatorze. Wiara zaś w to, że ludzi tacy jak Ziemkiewicz, Warzecha czy Lisicki serio obchodzi jakiś Wołyń, jest analogiczna do tej, która towarzyszyła zamknięciu obraz Sejmu Wielkiego, po uchwaleniu Konstytucji. No teraz, to już się nic złego stać nie może. Na pewno wygramy. Dziś zdanie to brzmi – no, jeśli tacy myśliciele biorą udział w tym sporze, to my nie możemy pozostawać obojętni.

Obydwie wypowiedzi, zarówno rzecznika ministerstwa, jak i ambasadora zniknęły z sieci. Możemy mieć jednak pewność, że pojawią się nowe, albowiem dziś wariant gry wygląda trochę inaczej niż wyżej opisałem. Nie blokuje się, jak w 1792 aukcji wojska przez cztery lata, nie pozoruje się dyskusji o reformach, po to, by zdewastować kraj, albowiem cały rząd składa się z ludzi przytomnych. Kłopoty zaczynają się dwa poziomy niżej, wśród rzeczników ministerstw  i urzędników średniego szczebla. To jest niebezpieczne, ale nie aż tak, jak uczynienie złodziei odpowiedzialnymi za rozwój lotnictwa, w roku 1920. Jeśli w rządzie są jacyś masoni, to niższego szczebla  i oddaleni od decydowania. Poznajemy to, po atakach na ministra Błaszczaka. Jest więc szansa, że nadchodzące wybory, usuną agenturę z sejmu. Tam bowiem rozegra się batalia najważniejsza. To znaczy Niemcy, spróbują osiągnąć pokojowymi metodami, to czego nie udało się załatwić wojną. Wyjaśnijmy teraz jaki był cel tej wojny, bo to nie wybrzmiało dość głośno. Tym celem było przejęcie kontroli przez Rosję nad terenem do Wisły. Na to zgodziliby się Niemcy, przejmując obszary za Wisłą i włączając je do swojego super państwa. Gdzieś w połowie drogi, podczas realizacji tych celów doszłoby do zamachu na prezydenta Bidena. Rozżaleni patrioci, ci z najbardziej gorącymi sercami, stanęliby na czele organizacji najbardziej oddanych krajowi i ogłosili Kaczyńskiego zdrajcą. W zamian dostaliby dwa wagony cementu i 400 metrów bieżących rurki ocynkowanej, trzy czwarte cala, z których mogliby, po zakupieniu odpowiedniej ilości piasku, zbudować w Hucie Pieniackiej pomnik upamiętniający ofiary Wołynia. Podobny do tego, jaki Komorowski z Kunertem postawili w Radzyminie. A także postawić krzyże zrobione z tych rurek w każdym miejscu, gdzie istniała kiedyś polska wieś. Zarząd polskiego województwa w UE ogłosiłby wielki polityczny sukces. Tak się nie stało. I przez to właśnie słyszymy że na naszych oczach grzebie się najświętsze dla narodu wartości. A tu idą wybory przecież. I jak to tak? Znowu nadchodzi zdrada!

Demontaż porozumienia polsko-ukraińskiego przyspiesza i biorą w nim udział ludzie, których bym się tam nie spodziewał. I nie chodzi mi tu o Ziemkiewicza i Warzechę. Najważniejsze jednak jest to, że nie mają oni możliwości decydowania o czymkolwiek. Mogą jedynie bić pianę i to czynią. Echo idzie spore. Jeśli im się uda przeprowadzić ten plan, znów będziemy mogli powiedzieć – Ach, znów wszystko przepadło, a gdyby się udało, inaczej rozmawialibyśmy z Moskwą!

Powtórzę – nasz stały wariant gry wygląda dziś nieco lepiej, największym zagrożeniem są Niemcy, którzy prą do rozwiązań legislacyjnych legalizujących sytuację, w której oni i Moskwa wygrywają całą pulę. Reszta to ujadanie. Rząd prowadzi politykę prorodzinną, więc jest szansa, że i Najświętsza Panienka nam dziś pomoże. Obojętnie ilu sprzedawczyków wciągnęło się na listę PiS i zostało zatrudnionych na podrzędnych stanowiskach. Kierunek jest dobry.

Wczoraj dowiedziałem się, że na Foksal w siedzibie SDP, ma się odbyć promocja książki Marcina Roli? Prawda li to? Ponoć 3 czerwca? Wszystkich szczerze zatroskanych o los ojczyzny zapraszam na to spotkanie. O Wołyniu będzie tam na pewno, o zdradzie i poniżeniu jeszcze więcej. Ja nie przyjdę. Poczekam aż pies Roli napisze jakąś książkę, wtedy się wybiorę.

sie 172022
 

Jak wszyscy pamiętają najgorszą udręką peerelowskiej telewizji był Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Głównie przez postawę wykonawców, który zachowywali się na scenie jak szympans w klatce, solidnie już przegłodzony przez pijanego dozorcę. Ale nie tylko to było nie do zaakceptowania. Wykonawcy wychodzili na scenę z utworami, które zostały napisane specjalnie na tę okazję, czyli na festiwal kołobrzeski, nie było żadnych piosenek rzeczywiście związanych z tradycją wojska polskiego. Mało kto o tym pamięta. Raz chyba, bo ja ten festiwal oglądałem, zdarzyło się, że zaśpiewali „Pąki białych róż”, a wykonawcami byli – jakaś pani w stroju góralskim i gruby facet przebrany za kościuszkowskiego żołnierza. To wszystko. Żadna tradycyjna pieśń żołnierska nigdy tam nie wybrzmiała. Jeśli się mylę, bardzo proszę o poprawienie mnie. Piosenki te miały, nie dający się znieść, współczesny sznyt, nawiązujący – na chama – do ludowych tradycji wojska

I teraz zastanówmy się ile my mamy tych tradycyjnych pieśni żołnierskich. Trzy na krzyż: ułani, białe róże, rozmaryn. I to koniec. Jeśli zaś idzie o czasy dawniejsze, zostaje „Duma rycerska”. I na tym można by zakończyć festiwal polskiej pieśni żołnierskiej. On jednak został reaktywowany, albowiem ludzie uwielbiają festiwale. Za ten w Kołobrzegu ktoś też gotów był płacić, a po dekadach całych tyranii estradowej idiotycznych kabaretów, publiczność kupi wszystko, co kabaretem nie jest. Także festiwal Kurskiego. Nie włączyłem tego nawet i jak zauważyłem komentarze w sieci były nader ostrożne. Przyszły mi jednak w związku z tym festiwalem do głowy różne myśli. Związane z wykonawcami, którzy – jak za dawnych czasów – są ciągle ci sami i ciągle zachowuj się w jeden przewidywalny sposób – manifestują entuzjazm. To się podoba wielu ludziom, szczególnie takim, którzy postrzegają armię, jako czynnik propagandowy. I teraz słowo o propagandzie. Jak wiemy, a może nie, w takim razie przypomnę, tak zwana muzyka irlandzka została wymyślona w zasadzie w całości, w XX wieku, w USA. Utwór „Fields of Athenry” powstał w latach siedemdziesiątych, a uważany jest za pełną tęsknoty piosenkę irlandzkich emigrantów, gnanych głodem wprost do Ameryki. Niedawno, bo nie wiem czy nic się nie zmieniło, był nieformalnym hymnem irlandzkich kibiców. Czy jakaś polska piosenka zyskała tę rangę? Mówię o randze nadanej jej przez publiczność, a nie przez uporczywy lans mediów? Jak zauważyłem, festiwal wojskowy Kurskiego reklamowany był w TV fragmentami utworu z filmu „Jak rozpętałem II wojnę światową”. To jeszcze nie jest najgorsze. Kiedy sobie czasem przeglądam różne fragmenty imprez gdzie grana jest muzyka wojskowa i tradycyjna, odnajduję występy orkiestr wojskowych, z różnych krajów. Niemcy grają marsze z XVIII wieku, bardzo skomplikowane melodycznie i nie do powtórzenia dla nucącego sobie coś pod nosem żołnierza. Brytyjczycy zaś po prostu robią kolejne aranżacje z muzyką z filmu „Ostatni Mohikanin”, która stała się dla ludzi konsumujących tradycyjne i stylizowane aranżacje pretekstem do niezliczonych eksperymentów. Polacy zaś wyszli i zagrali utwór z serialu „Janosik”. I to jest moim zdaniem hańba. Myślę, że na tym nowym festiwalu żołnierskim, związanym z NATO było jeszcze gorzej, a w czasie kolejnych edycji odnotujemy wprost zjazd w dół, ku klimatom psychodelicznym. To jest niezwykłe, w jaki sposób moment tak newralgiczny, jak kultura reaktywowanej na nowo w zasadzie armii, jest dewastowany już na samym początku działaniami chaotycznymi i pozornymi. Nie ma żadnego planu, a widać to gołym okiem, nie ma albowiem nie ma ani jednego człowieka, który zdolny byłby taki plan stworzyć, a do tego jeszcze wdrożyć go w życie i nadać mu odpowiednią rangę. To co widzimy dzisiaj jest po prostu degradacją. Myślałem sobie o tych sprawach ostatnio, albowiem udało mi się – przy pomocy betacoola – zamknąć kolejny numer nawigatora, który poświęcony jest raz jeszcze wojnie z Chmielnickim. Najpierw napiszę o tym, co rozumiem poprzez rangę. Chodzi o to, by stworzyć pewną bazę utworów kojarzonych z wojskiem i armią, które miałby w sobie pewne elementy tradycji, ale nie stwarzały słuchaczowi nie wyrobionemu muzycznie jakiegoś dyskomfortu. To jest istotna sprawa, szczególnie w takim kraju jak nasz, gdzie większość ludzi zainteresowanych muzyką pozuje na koneserów jazzu lub gatunków niszowych. I nie ma doprawdy sposobu na to, by ich jakoś uciszyć i sprawić, aby przestali emitować swoje przemądre opinie. Ci zaś, którzy nie są wyrobieni muzycznie,  drą mordy przy wódce, próbując wyekspediować wprost ku przestrzeniom kosmosu pieśń zaczynającą się do słów – głęboka studzienka.

Ktoś powie, że takie utwory – stylizowane na tradycyjne – są, a pisze je Jacek Kowalski. To prawda, z twórczości pana Jacka dałoby się coś wybrać, ale moim zdaniem ich warstwa tekstowa nie zawsze koresponduje z tym obszarem emocji, który tutaj nazwałem rangą. Kłopot jest także w tym, że one mają charakter epicki, zawierają opisy jakichś zdarzeń i nazwiska, a to może być kłopot. Nie dla konsumentów takiej muzyki, którzy sobie coś tam podłożą pod melodię, ale dla organizatorów festiwalu. Jestem bowiem przekonany, że tak, jak wszystkie festiwale i występy estradowe w Polsce jest on organizowany z myślą o tym, by zdegradować publiczność. Rzucić jej jakiś ochłap po prostu. Przede wszystkim należy odwrócić ten sposób pojmowania spraw. No, ale czy ktokolwiek w TVP jest w stanie o tym w ogóle pomyśleć? Wszyscy się cieszą, że mamy festiwal żołnierski i nie ma on charakteru sowieckiego, publiczność się bawi, a prezes Kurski zbiera nagrody. O co chodzi? O to, by przyszłe pokolenia nie czuły żenady przysłuchując się pieśniom śpiewanym podczas defilad żołnierzy, a także podczas ich pogrzebów. W wojsku jest mnóstwo okazji do aranżowania wspólnego przeżywania głębokich emocji i temu zawsze powinna towarzyszyć muzyka. Dobrze, by nie była to muzyka amerykańska, ale nasza. Tę zaś trzeba dopiero napisać, a dobrze napisana muzyka to coś niezwykle ważnego. Może nie tak ważnego jak czołgi, ale jej ranga jest wysoka. Źle napisana muzyka, śpiewana pod przymusem i bez zaangażowania to katastrofa.

Skąd mi to przyszło do głowy? Przygotowywałem tego nawigatora i pomyślałem, że nie ma przecież żadnych utworów opiewających czasy, które opisał Sienkiewicz. Być może były jakieś pieśni, ale my ich nie znamy, bo gdzieś przepadły. Być może można je odnaleźć, ale nie ma klimatu, który pozwoliłby na ich odtworzenie i popularyzację. Żeby taki klimat był potrzebna jest decyzja i ona musi mieć charakter polityczny, a nie rozrywkowy. To jest dla mnie jasne, albowiem sprawy te są zbyt poważne. Nie ma także możliwości, by zaangażować muzyków i autorów tekstów, którzy stworzyliby utwory stylizowane, na przyzwoitym poziomie, z prostym, ale przejmującym tekstem, który mogliby wykonać współcześni artyści bez jakichś żenujących podskoków na scenie. Nie ma jej, albowiem próba znalezienia takich rozbiłaby się o odwieczny problem – czy aby osoby odpowiednio godne, zostaną dopuszczone do tego budżetu. I bardzo proszę, żeby nikt tu nie linkował „Bogurodzicy”, żeby mnie przekonać o tym, iż nie jest tak źle. Ani też piosenki „Idzie żołnierz borem lasem”.

Na szczęście muzyka to nie zabytki i można pisać piosenki i robić aranżacje jakie się chce, a nie takie jak każe konserwator. Być może ktoś kiedyś wdroży taki program, żeby nasi żołnierze nie byli skazani na śpiewanie do tylnej części Maryny i huzarach. Bądźmy dobrej myśli. Na razie prezes Kurski starym swoim zwyczajem rozrzuca suchary ze sceny i demonstruje, fatalnie zagrane, emocjonalne wzmożenia.

Program konferencji w Uniejowie jest tutaj

http://szkolanawigatorow.pl/panel/lul

A wykupić udział można tutaj

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-7-konferencji-lul/

sie 102022
 

Taktyczny i komunikacyjny błąd, którym jesteśmy deprawowani przez naszych własnych polityków i publicystów polega na tym, że każą nam oni wierzyć w moc symboli. Uważają, że jak uda im się poruszyć czułe struny w duszy narodu, albo choćby tylko jego części, to przełoży się to na jakieś wymierne efekty, przynajmniej w głosowaniach wyborczych.

Nie, żebym się chwalił, ale na poruszaniu czułych strun trochę się znam. I wiem, że żaden polski publicysta, patriotyczny czy nie patriotyczny nie ma o tym pojęcia. A jeśli już chce coś poruszać, to głównie w swojej duszy, po to, by następnie dręczyć tym innych jakichś ludzi, nie rozumiejących czego on od nich chce. Ćwiczyliśmy to wielokrotnie, my autorzy internetowi, którzy łatwo, choć nie powiem, że bez wysiłku, potrafiliśmy gromadzić wokół siebie publiczność. Kończyło się to zawsze w ten sam sposób. Teren, na którym staliśmy był grodzony, otaczany parkanem, a potem udawano, że nas nie ma. Na zewnątrz, chwilowo ogłaszano, że program polegający na poruszaniu czułych strun w duszy narodu jest zawieszony na kołku i teraz będzie się mówić wyłącznie o konkretach. Po tygodniu, dwóch, kiedy wszyscy już rzygali konkretami, maestro wyznaczony do kierowania tymi zawodami ogłaszał znów, że należy poruszać jakieś struny w czyjejś duszy. Po czym rozpoczynał się ten sam festiwal nieudacznictwa. Najlepszym przykładem takiej polityki jest obecny salon24, gdzie jeden redaktor lansuje się na jedzeniu i sam siebie ogłasza ironistą, (a także rzeczy robi się zawsze po to, by ochronić się przed szyderstwami), drugi zajmuje się tłumaczeniem ludziom przepisów ruchu drogowego, a trzeci w zasadzie nie wiadomo czym. Jesteśmy więc w fazie konkretów zdroworozsądkowych, które mają ściągnąć na ten salon24 czytelników zainteresowanych taką właśnie treścią. Wczoraj naczelny przeprowadził wywiad z Mają Staśko. Niezwykłe doprawdy…kiedy poseł Mikke tam zagości? Bo już kiedyś był, za Jankego, i zażądał, żeby mu przenieść na ten salon wszystkie kliknięcia z jego własnego bloga. Musiał mieć pewność, że będzie miał najwięcej odsłon. To jest, pardon, mentalność kurwiarza, który nawet jak mu się nie chce, to musi. No, ale wracajmy do naszych spraw. Poruszanie czułych strun w duszy nie zmienia niczego poza sytuacją tego, który się takiej sztuki wyuczył. Jeśli ktoś w ten sposób usiłuje wpływać na masy, ten się po prostu kompromituje. Poza tym nie ma tylu czułych strun, których dźwięk rozpoznają wszyscy, a na tych najbardziej rozpoznawalnych wisi tyle osób, że cudem można nazwać fakt iż one się jeszcze nie zerwały.

Dziennikarze jeżdżący na Ukrainę śpiewają z miejscowymi żołnierzami duszoczypatielne pieśni, publicyści i politycy, wzorem Wałęsy, ogłaszają swoje przywiązanie do Maryi, matki Jezusa, Hołownia płacze na widok konstytucji, a w Miechowie postawili pomnik kasztanki, kobyłki Józefa Piłsudskiego. Tyle, że mały. O taki https://twitter.com/pi11310562/status/1556995145505116164/photo/1

Artysta zaś tłumaczy, że kobyłka jest mała, a on celowo ją zmniejszył, żeby zwiększyć zainteresowanie dzieci historią. Zapomniałem dodać na samym początku, że ludzie pragnący poruszać czułe struny w duszach bliźnich, uważają jednocześnie tych bliźnich za niedorozwiniętych. I taki przykład mamy właśnie tutaj. Oto miasto nie miało pieniędzy na postawienie normalnego pomnika – tak sądzę – wymyśli więc radni pomnik kasztanki bez Piłsudskiego na grzbiecie. A jak się okazało, że i na to zabranie, zrobili pomnik małej kasztanki, tłumacząc, że dzieciom się będzie podobało. No i zapewne zainteresowanie historią ojczystą wzrośnie. To jest myślenie magiczne, którego celem jest uzupełnienie różnych braków. Głównie w głowach, ale także w budżetach. Jest to, za każdym razem, także przemożna chęć zachowania i utrzymania swoich pozycji w różnych hierarchiach, które mają dostęp do budżetu. I nieważne czy rzecz dotyczy rady miasta Miechowa czy salonu24.

Czasem, kiedy sprawy się rozkręcą, cały ten festiwal nazywany bywa polityką historyczną. I to jest naprawdę katastrofa. Prawdziwa polityka historyczna to nasze zachowanie tu i teraz, bez oglądania się na nikogo i na nic. Tylko z naszej własnej postawy mogą wyniknąć w przyszłości jakieś korzyści bądź straty dla nas i całego kraju. Reszta to didaskalia. Tymczasem polityka historyczna w Polsce rozumiana jest inaczej nieco. Jest to zestaw gadżetów, które mają oderwać myśli człowiecze od spraw istotnych, a skierować je ku takim, które rozmiękczają mózg i czynią go niezdatnym do użytku, jak na przykład ten pomnik konika. Polityka historyczna może być także rodzajem komunikacji, a także osią sporu w narodzie. Ja wolałbym to drugie, szczerze mówiąc, o ile nie byłby to spór pomiędzy zwolennikami Piłsudskiego i Dmowskiego. Na czym polega ta komunikacja? No na tym, że patronem wszystkich, polskich przedsięwzięć wojskowych jest Tadeusz Kościuszko, nieudaczny oficer artylerii i mason. Postać ta jest jednak zrozumiała dla Amerykanów, a więc pozostanie tam gdzie jest dziś i nie ma szans na jej detronizację. Nie ma też mowy, by patronem polskich sił zbrojnych uczynić któregoś z hetmanów. Jeśli nie Żółkiewskiego, to może chociaż Czarnieckiego. To są postaci dla większości ludzi niezrozumiałe, pozbawione treści symbolicznej. Czy obecność Kościuszki we wszystkich w zasadzie polskich jednostkach wojskowych jest szkodliwa? W zasadzie nie, jeśli współcześnie postawy żołnierzy i oficerów będą się znacząco różnić od jego postaw i wyborów. Jest on tylko sposobem na propagandowe połączenie misji polskich i amerykańskich.

Na koniec słowo o tym, jak wygląda polityka historyczna w Niemczech. Patrząc po pomnikach i innych artefaktach związanych z przeszłością Niemiec, można wywnioskować, że chodzi o nadanie jednego komunikatu – jesteśmy narodem romantycznych poetów i nikomu nie zagrażamy. My dziś możemy dodać jeszcze – nie dość, że poetów, to także aferzystów. Uważajmy jednak na to czy Niemcy nie zaczną stawiać u siebie jakichś nowych pomników, z całkiem zapomnianymi do tej pory nazwiskami na cokołach. I nie mówię, że od razu postawią pomnik Wilhelma II, bo tego bym się akurat nie obawiał. Już bardziej uważałbym na Winckelmanna, który na razie ma pomnik w swoim rodzinnym mieście.

Bardzo dziękuję wszystkim za pomoc w wynajęciu mieszkania dla mamy Julii i córek – Władysławy i Ani, w ekspresowym tempie zebraliśmy kwotę potrzebną na półroczny czynsz. W ciągu kolejnych dwóch miesięcy, musiałem się na to zgodzić, nie było wyjścia, musimy zebrać pieniądze na kolejne pół roku. W międzyczasie przyjedzie tu tata, zacznie pracować i z pomocą Bożą, oraz pań z PCPR i MOPS, odłoży sobie forsę na kolejny rok życia w Polsce.

Jeszcze raz wszystkim dziękuję. Oto link do całego koncertu Władysławy w Ojrzanowie. Przewrażliwionych krytyków informuję, że był to pierwszy publiczny występ Władysławy Rakowskiej, która w dodatku była tego dnia w ciężkiej niedyspozycji, uniemożliwiającej w zasadzie śpiewanie. No, ale jakoś to wyszło, mamy wszystko zarejestrowane i możemy sobie powiedzieć, że zrobiliśmy wszyscy dobry uczynek, pomagając dziewczynie w karierze i studiach. https://www.youtube.com/watch?v=W-Y88HfC5KM&t=9s

Aha, okazało się wczoraj, że karty Polaka wyrabia się teraz przez urzędy wojewódzkie. Jest z tym jakiś kłopot i zamieszanie. Jeśli ktoś ma jakieś informacje na temat tych procedur, będę wdzięczny za udostępnienie, bo nie mam czasu szukać tego teraz. Oboje dziadkowie Władysławy to Polacy – babcia Władysława Rakowska i dziadek Henryk Rakowski. Babcia jest w dodatku z domu Halinowska. Kłopot jest ten tylko, że wnuczka dopiero uczy się polskiego. No, ale jakoś damy radę.

Tak jak codziennie, proszę wszystkich, którzy mogą i chcą o pomoc

Link do zrzutki jest tutaj:

 

https://zrzutka.pl/g6kscy

 

Jeśli ktoś chce pomóc, ale nie podoba mu się zrzutka, niech wpłaci pieniądze na konto Władysławy z dopiskiem, że to na wynajem mieszkania. Proszę nic nie wpłacać na moje konto, na które zbieraliśmy fundusze poprzednio.

 

Władysława Rakowska

98 1020 1055 0000 9902 0529 0566

 

 

Aha, w Grodzisku Mazowieckim, przy deptaku była do niedawna sławna szkoła nauczająca angielskiego – The Tree House – prowadzona przez naszych znajomych – Sarę i Patricka. Właśnie ją zamknęli i wyjeżdżają. Na budynku szkoły widzi taki banner podświetlany. Jest do wzięcia za niewielką sumę, ale trzeba po niego przyjechać i go sobie zdjąć. Jakby ktoś miał ochotę służę namiarami na właścicieli.

wrz 122021
 

Bruk może nie pamięta naczelnika Kościuszki, ale na pewno jest bardzo stary i całe szczęście nie zalany asfaltem. Jeśli ktoś myśli, że prócz skacowanych weselników na tym rynku nie ma nikogo o tak wczesnej porze w dzień święty, ten myli się srodze. Miejscowa żulia już zjeżdża się rowerami i zajmuje swoje stałe miejsca. Życie zaczyna się tu bardzo wcześnie.

Poszedłem do kościoła, który jest właściwie obok rynku. Piękne nabożeństwo, ale organista fatalny. Na rynku lekka mgiełka i ten lśniący w słońcu, jak wypolerowany, bruk. Piękna pogoda. Mgła powstaje dlatego, że niedaleko jest Wisła, a miasteczko położone jest w dolinie. Kiedy jedzie się tam od strony Życzyna, czego nigdy wcześniej nie próbowałem, droga opada w dół, tak stromo, że mamy wrażenie, jakbyśmy byli w górach, a nie na mazowieckiej równinie.

Piękne miejsce, choć zapuszczone. Dowiedziałem się dziś z rana co jest najbardziej pociągającego w byciu autorem. Otóż chodzi o to, że jak człowiek ma przymus pisania, a zalał się poprzedniego wieczora, ciąży mu łeb i ma całkiem zdarte gardło, a nie ma przy tym żadnego pomysłu na tekst, zawsze może napisać impresję,

Wrześniowy upał, mgła ciągnąca od Wisły, pustka – no prawie – na rynku. Miejsce gdzie 10 października, dawno, dawno temu skończyła się Polska.

sty 312021
 

Zatrzymałem się dłużej na historii tego długotrwałego zajazdu przez dziewiątą dywizję wojsk polskich na mój majątek Łazduny, bo, o ile wiem, stanowił najbardziej jaskrawy epizod tej „bandyckiej” okupacji (jak mówiono w polskim Sejmie) Kresów Wschodnich w październiku 1920 r. A znowu ta okupacja, kompletny przewrót w ciągu trzech miesięcy sposobu rządzenia tymi Kresami w porównaniu z rokiem 1919-1920, już wspomniany system odpolszczenia kraju, który trwa dotychczas, warunki zawartego z Rosją Sowiecką w Rydze traktatu, wszystko razem stanowi zagadkę, której normalny człowiek sobie nawet wytłumaczyć nie może inaczej jak na podstawie nieraz stwierdzonego „instynktu samobójczego” polskiego narodu. A to wszystko musi pociągnąć za sobą już dziś nieodwołalne skutki dla przyszłości tego narodu.

Należę do tych licznych sceptyków, którzy uważają przyszłość polskiego Państwa w jego kształcie obecnym jako problematyczną; sądzę owszem, że narodowość polska w tej lub innej formie przetrwa jeszcze długie czasy, zatem jeszcze będzie miała swoją historię; to jest swego rodzaju perz, którego w ciągu stu dwudziestu lat ani niemiecki pług, ani rosyjski topór wykorzenić nie potrafiły.

Z czego dotychczas i od przeszło pięciuset lat składała się ta narodowość? Z dwóch prawie równych sobie części: tej, którą w końcu XIV wieku przyniosła w posagu królowa Jadwiga, i tej, którą przyniósł W. książę Władysław Jagiełło. Zupełnie nierówne w samym początku tego związku, zrównały się prawie stopniowo w ciągu czterechset lat częściowo drogą infiltracji, częściowo drogą asymilacji, i właśnie wtedy, kiedy w końcu XVIII wieku Państwo zostało rozczłonkowane, było już dokonane zjednoczenie narodu.

Mówię tak dlatego, że wbrew szablonowym demagogicznym twierdzeniom wartość, produkcyjność i twórczość większych narodów nigdzie nie zależała i jeszcze nie zależy od gatunku jego plebsu. Zależy wyłącznie od jego warstwy czołowej, tak zwanej elity, stosunkowo nielicznej; bez jej kilkusetwiekowej pracy i wysiłków ten plebs jeszcze by się składał z prawdziwego stada dwunożnych stworzeń okrytych zwierzęcymi skórami, żyjących pod szałasami z gałęzi, broniących swego życia od drapieżników za pomocą kamieni lub kołów drewnianych. Otóż w końcu XVIII wieku, jeśli plebs kresowy różnił się swoją gwarą domową i po części obyczajami od rdzennie polskiego, to warstwa czołowa i tu, i tam była do takiego stopnia zlana i zrównana, jak się tego jeszcze wtenczas nie zauważało między południowymi i północnymi Francuzami lub Niemcami. – Nawet, i to jest także zjawisko ogólnoeuropejskie u wszystkich większych narodów, ta wschodnia elita polska miała uczucie patriotyczne raczej silniejsze niż zachodnia. Dawał się też u niej zauważyć fenomen, którego po dziś dzień nie można nie zauważyć u innych narodów europejskich, mianowicie: że jakościowo ta elita kresowa przedstawia nie mniejszą lecz raczej większą wartość specyficzną niż wśród ludności od granic kraju bardziej oddalonej. Tak wszyscy trzej główni, właściwie jedyni twórcy odrodzenia i zjednoczenia Włoch byli kresowcami: Cavour Sabaudczykiem, Garibaldi Nicejczykiem, Mazzini Ligurem spod Genuy. We Francji, gdy tylko zaczęło przebudzać się poczucie jedności narodowej, pierwszymi bohaterami tego porywu byli lotaryńska pastuszka Joanna D’Arc, Bretończyk Du Guéclin, trochę później „rycerz bez skazy lub strachu” Bayard spod Grenoblu, który w chłopięcym wieku pewnie używanego w Paryżu języka nie rozumiał. W przeszłym wieku uosobieniem patriotyzmu francuskiego byli Korsykańczyk Napoleon Bonaparte i Gaskończyk, świeży przybysz z Włoch, Gambetta. W tym samym wieku Anglia zawdzięcza protestanckiej Irlandii największych swoich bohaterów wojskowych: Wellingtona, Robertsa i Kitchenera.

Gdyby w tych trzech krajach rozsortować wszystkie ich znakomitości z dziedziny czy wojskowej, czy politycznej, naukowej lub artystycznej, to by się znalazło, że ich kresy dostarczyły wspólnej ojczyźnie grubo więcej niż połowę tych ludzi, którym ta ojczyzna zawdzięcza swoją chwałę.

To samo z naszymi Kresami. Nawet dzisiaj, kiedy o nas już coś wiedzą na Zachodzie, zapytajcie się przeciętnego Anglika lub Francuza, o jakich znakomitych Polakach on słyszał od czasu zagłady polskiego państwa, on wyliczy wam grodzieńskiego szlachciurę Kościuszkę, Wołyniaka ks. Józefa Poniatowskiego, także Wołyniaka ks. Adama Czartoryskiego, Nowogrodzianina Adama Mickiewicza, o ile jest artystycznie wykształconym, Mińszczuka St. Moniuszkę, Grodzieńczuka Henryka Sienkiewicza, urodzonego w Wilnie, wychowanego w Krzemieńcu Słowackiego, Podolanina Paderewskiego. O prawdziwie wielkich Koroniarzach, jak Aleksandrze Wielopolskim, ten cudzoziemiec nie wie, bo przed pół wiekiem jego właśni rodacy zjedli go w ciągu dwóch lat, a o Zygmuncie Krasińskim dlatego, że sam nie chciał, żeby ci cudzoziemcy o nim wiedzieli.

Otóż od jesieni 1920 r., dzięki już opisanemu systematycznemu odpolszczaniu Kresów oraz zbrodniczemu traktatowi w Rydze, dokonywuje się to, co można by nazwać „rozwodem Jadwigi z Jagiełłą”. I to nieodwołalnie, bez możebności przyszłego pogodzenia, bo z jednej strony nikt już temu cieśli senatora Korostowcewa, który jesienią 1920 roku pytał się z przerażeniem, co to za człowiek ten Białorus i skąd on się wziął, nie wyjmie z głowy, że tym Białorusinem jest on sam, i że między nim a Polakiem jest antagonizm nie tylko klasowy (o czym zawsze wiedział) lecz i narodowościowy, a z drugiej strony, kiedy Rzeczpospolita Polska, co jest rzeczą najdalej jednego pokolenia, wyzuje z majątków całą szlachtę polską kresową, wszystkich tych „Niedobitowskich na bastionie wschodnim” Marii Rodziewiczówny, którzy jeszcze się pazurami trzymają tej swojej gleby, co dzień pod nimi się kurczącej jak skóra szagrynowa Balzaka, to z nimi na wieki wieków zgaśnie ten płomień polskości, który się tam wbrew wszystkim gwałtom rosyjskim utrzymywał i nawet rósł aż do czasów ostatnich. Na to, żeby wśród danej ludności wyrobiła się „śmietana” narodowa, potrzebne są liczne pokolenia: na to, żeby wyschła, jak to widzimy obecnie w Rosji, wystarcza jednego.

Wyżej przypisywałem winę tego rozwodu Jadwigi z Jagiełłą licznym wśród rozgardiaszu, który wówczas panował w sferach kierujących, warszawskim „Konfusionskopfom”. Lecz właściwie one nie gwałciły społeczeństwa kongresowego, ale wyrażały jego tendencję. Myśl o rozwodzie już była jawną w 1908-1910 (patrz wyżej), kiedy to u ówczesnej monopolistki „polityki polskiej” tj. endecji błysnęła genialna myśl, że ponieważ się dostało od Moskala po palcach za ciągłe wysuwanie języka, wystarcza zatrzeć ścierką pięćset lat historii i ekspansję polską skierować nie od pełni do próżni i od starszej do młodszej cywilizacji, lecz odwrotnie; zatem oddać Moskalowi Kresy i Chełmszczyznę, a przy pomocy neoslawizmu i „polnische Wirtschaft” odepchnąć Szwaba do Odry. Wówczas to dopiero Jadwiga spostrzegła, że Jagiełło jest Chamem i poczęła wytykać mu jego prostactwo w porównaniu z jej własną „kulturalnością”. Ten pogląd leżał i podczas wojny wszechświatowej, i po niej na dnie całej „polityki polskiej”; moja skromna zasługa, że jeden w Paryżu go zwalczałem.

Nie dziw też, że przy powojennym przetasowaniu Europy środkowej, kiedy to Czechy, Rumunia, Serbia wzrosły więcej niż w dwójnasób i wyskoczyły o siłach własnych różne, w końcu 1918 r. niewzmiankowane Łotewki, Litewki, Estonieczki itp. Polska, która stała na pierwszym planie już uznana przez wszystkie po obu stronach wojujące mocarstwa, bogata swoją przeszłością i rozgłosem po całym świecie, w końcu wyszła umniejszona o połowę swojej przestrzeni, o trzecią część swojej ludności ogólnej i o połowę rzeczywiście twórczej „śmietany narodowej”, bo sama nie chciała wziąć tego, co jej ofiarowano.

Kartą konstytucyjną „polityki polskiej” przed otwarciem Kongresu Pokojowego był oficjalny list prezesa tegoż Kongresu p. Clemenceau do wiceprezesa Komitetu Narodowego p. Maurycego Zamoyskiego, twierdzący uroczyście, że do celów Ententy należy wskrzeszenie Niepodległego i Zjednoczonego Państwa Polskiego „w jego granicach historycznych”. – Co z tego zrobiono, każdy wie.

Drugą kartą było zawieszenie broni między Po1ską a Sowdepią w październiku 1920 r.; głoszące, że granica obu Państw będzie wytknięta podług stanu posiadania z 5 maja 1920 r. – Co z tego zrobiono, także każdy wie. – Dlaczego się tak stało?

W pomnikowej mowie, wypowiedzianej w Kaliszu w początku sierpnia obecnego 1927 roku przez oficjalnego przedstawiciela polskiego rządu i narodu, mówca przypisywał wszystkie te nasze klęski zewnętrzne i wewnętrzne dwom głównym przyczynom: po pierwsze temu, że naród polski należy „do rzędu idiotów” – po drugie działalności różnych „agentur”.

Pierwszy zarzut nie odpowiada rzeczywistości. Naród polski posiada niezaprzeczony dar szybkiego asymilowania sobie cudzych myśli i metod; bogatą wyobraźnię, dowcip oraz niezwykłą proporcję „spryciarzy”. To już wyklucza myśl o idiotyzmie. Ale potęga i twórczość narodów nie zależą od ich zalet umysłowych, lecz od ich zalet charakteru; te zalety miał niezawodnie na widoku lord Salisbury (cytowany przez Dmowskiego), kiedy przed sześćdziesięciu laty przepowiadał, że „gdyby się znalazła siła zdolna wskrzesić niepodległe Państwo polskie, to nie znalazłaby się zdolna utrzymać je na nogach”. Winy naszego narodu p. Marszałek Piłsudski wolałby przypisać nie naszej głupocie, lecz naszej lichocie moralnej.

Drugi zaś zarzut mówcy jest słuszny z tym jednak zastrzeżeniem, że pierwszymi i po dziś dzień najbardziej wpływowymi „agenturami” były i są „agentury” austriacko-legionowe i agentura niemiecko-aktywistyczna. One zaś tak jak wiedeńska, paryska, petersburska, moskiewska itd. wszystkie pracowały w jednym kierunku: umniejszycielskim. Licytacja w ustępstwach.

A tak się stało dlaczego? Dlatego, że nieprzewidziany cud 1914-1918 r. opóźnił się i nastąpił wówczas, kiedy już był dokonany przepowiedziany przez Zygmunta Krasińskiego „chemiczny rozkład narodu”.

W 1914 roku dawny legendowy patriotyzm polski, zwykle niedorzeczny lecz zawsze bezinteresowny, był po stu dwudziestu latach daremnych cierpień wyczerpany do dna. Choć wydawano go dalej jako pretekst, lecz podkładem jego była w najlepszym z lepszych razie chęć popisu, a u ogromnej większości bądź u socjalistów-terrorystów, bądź u narodowców różnych odcieni ten niby patriotyzm już nie był romantycznym, lecz utilitarnym, dążącym do opanowania czy gwałtem, czy drogą strategii politycznej „talerza z masłem” w różnych jego kształtach; to pociąga za sobą usuwanie od niego konkurencyjnych firm. Stąd „agentury”, które były, są i będą.

Po rozwodzie następuje likwidacja majątków i posagów. Co do Jagiełły widoki przyszłości są już jasne: oddanie Wileńszczyzny, w formie kantonalnej lub innej, zgrai kowieńskiej, o co w chwili obecnej toczą się niejasne układy, a gdy po wyginięciu polskiego ziemiaństwa, a za nim nielicznej inteligencji miastowej polskiej, nie pozostanie w kraju innej ludności jak kilka milionów sztucznie do swego obcoplemieństwa nawróconego chłopstwa i zruszczałego żydostwa, oddanie tego osadu jakimś białoruskim, czy ukraińskim sowieckim republikom jest wskazane. Wówczas biednemu Jagielle jako już „powietrznemu”, nic nie pozostanie innego jak ulotnić się bez śladu. Nie wetknie nawet za pazuchę swego kożucha tych wszystkich Kościuszków, Mickiewiczów itd., których pożyczył Jadwidze, bo chytra niewiasta już ich ulokowała po swoich posagowych Wawelach, Krakowskich Przedmieściach itd., ale na wieki wieków przestanie dostarczać jej nowych. Gdyby nawet wśród tej wygasającej rezerwy polskiej urodziły się jakie pierwszorzędne umysły lub charaktery, nie będzie już „Króla Ducha”.

Jadwiga zaś ze znanym jej słodkim charakterem, podtrzymana życzliwymi radami przyjaciela Brianda, będzie dalej ustępowała i ustępowała tak, jak odstąpiła w 1920 r. od zajęcia Kowna, a w 1923 od Kłajpedy, wydartej w Wersalu wiosną 1919 r. przez Ententę Niemcom, nie na korzyść nieegzystującej wówczas Litwy, lecz na korzyść Polski jako dopełnienie obiecanego jej dostępu do morza. Tak samo będzie z Korytarzem (Bitte sehr, genieren Sie sich nicht), potem ze Śląskiem, potem z Wielkopolską, w końcu z dawno upatrzonym pasem między Kaliszem a „unser Lodź”; zostanie na pociechę i dla uspokojenia duszy św. pamięci Wilsona prawdziwie etnograficzna Polska między „unser Lodź”, i „rdzennie odwiecznie rosyjską” Chełmszczyzną. Na niej Jadwiga rozlokuje, w braku dotychczas „spełniających obowiązek” polskich znakomitości kresowców, swój własny „kulturalny” posag. Już zastąpiła genialnego kresowca Ksawerego Lubeckiego bolesnym (lecz etnograficznym) p. Władysławem Grabskim, zastępuje kresowca Fredrę „Perskim Okiem” i „Qui pro quo”.

Jednak ta dobrowolna amputacja narodu polskiego o dobre dwa miliony wykształconej jego warstwy nie będzie bez kompensacji. Zostanie jako kapitał rezerwowy kilka milionów mało jeszcze wykorzystanych, szczególnie na polu bitwy, rdzennych Polaków… mojżeszowego wyznania. Nie stanie w dzień grozy zbrakowanych jako wrzody hetmanów Chodkiewicza i Żółkiewskiego, to będą hetmani Silherman i Rosenkranz.

Na tej przestrzeni, uzdrowionej od „białoruskiego wrzodu” zmieści się jeszcze (trochę wyszczerbiony) talerz z masłem, dostateczny jednak, aby było koło czego się kłócić.

Tu pora mi postawić kropkę nad tymi pamiętnikami. Od 1921 roku, kiedym się schronił do Poznania jak stara mysz pod komodę, niczego nie doznałem, czego by nie doznały w naszym kraju dziesiątki tysięcy „byłych ludzi”, którzy nudnie, żmudnie wśród wszelkich wyzysków, bankructw prywatnych, bankowych lub państwowych, starają się utrzymać jakieś okruchy swego byłego stanowiska i dobrobytu, podczas kiedy miliony innych ludzi włażą im na karki i dokonywują przepowiedzianego już przed pół wiekiem przez E. Renana „najazdu barbarzyńców z dołu”.

A także niczego nie dowiedziałem się, czego by nie wiedzieli jednocześnie ze mną wszyscy czytelnicy gazet. Więc film doszedł do końca; pora spuścić kurtynę.

Jednak nim się z tobą, Szanowny Czytelniku, rozstanę, winienem ci jedno wytłumaczenie.

Wiem z góry, bo ten zarzut mnie już spotykał, że byłeś nieraz zrażony lub nawet oburzony szczerością moich opowieści o czynach lub opowieściach licznych ludzi, przeze mnie wspomnianych. To było nieuniknione. W ogromnej większości byłeś, z braku w naszym kraju dobrze zorganizowanych i dyscyplinowanych internatów, kształcony przez mężczyzn w gimnazjach lecz wychowany w domu czy w malutkich pensjonatach przez kobiety. Latami całymi ‚słyszałeś: „Bądź grzeczny, Jasiu!” – Ustąp, Jasiu!” – „Nie sprzeczaj się, Jasiu!” – „Jasiu, takich rzeczy nie wypada powtarzać” – itd. W ciągłym zetknięciu z tą miłą połową ludzkości nabrałeś wstrętu do największej nieprzyjaciółki tej płci, głównej przeciwniczki całej jej strategii życiowej, mianowicie prawdy, Dzięki temu nawet często trudno czytać wstępne artykuły naszych publicystów, nie stawiając sobie ciągłego pytania: „Za kim ten pan trzyma, za wilkiem, za kozą, czy za kapustą?”

Ja zaś wyrosłem pod srogą dyscypliną największego mistrza sztuki pisarskiej, Boileau’a, który przede wszystkim zaleca autorowi: nazywać kota kotem – a Rolleta filutem.

Więc dla mnie kwestia nie w tym, czy moje opowieści odpowiadają tym zasadom syropowo-wazelinowej uprzejmości, które tobie, Szanowny Czytelniku, zyskały w całej Europie reputację „przyjemnego pod każdym względem młodzieńca”, lecz tylko w tym, czy wspomniane przeze mnie różne koty i Rollety były rzeczywiście kotami… czy nie. Wierz mi, że takimi się okazali – i bywaj zdrów.

 

 

KONIEC

 

 

Poznań, wrzesień 1927 r.

 

wrz 252020
 

Postawiłem ostatnio, sobie samemu i wszystkim współpracownikom, taki postulat: trzeba wypuszczać na rynek takie produkty, które będą sobie radzić same, bez konieczności wzywania na pomoc autora. Jeśli brać pod uwagę okoliczności, które mamy na rynku treści, mediów i polityki, postulat ten brzmi jak nawoływanie do zbiorowego samobójstwa. Każdy bowiem, kto choć przez moment pomyślał o tym, by wyemitować jakiś, nie ważne jaki, komunikat w sferze publicznej, chciałby, żeby z nim związane było jego nazwisko. Ja także miałem i mam nadal takie chętki. Nie porzucam ich, ale odsuwam na bok i powtarzam – rynek musi być pełen produktów, które jeżdżą same i same sobą sterują. Nikt inny poza nami tutaj tego nie zrobi, albowiem nie potrafi albo nie chce. Strategia autorów robiących kariery jest inna i ona się w dłuższej perspektywie okaże tragiczną pomyłką. Rynek promuje autorów, a oni z kolei służą do tego, by producenci seriali kręconych na podstawie ich prozy kroili budżety samorządów i firm, które mają taki kaprys, by promować się w platformach serialowych. Nazwiska autorów potrzebne są też do tego, by ludzie aspirujący a nie za bardzo przy tym rozgarnięci, mogli sprofilować swoje poglądy na każdy właściwie temat, pod określone nazwisko. Nie ma możliwości, by z tym szaleństwem konkurować, a żyć i zarabiać trzeba, tak więc to, co napisałem na początku, musi być utrzymane w mocy.

O wiele łatwiej przeprowadzać takie operacje w wymiarze indywidualnym niż organizacyjnym. Pojedynczy człowiek, jeśli ma do tego predyspozycje i jest zdyscyplinowany, w niedługim czasie może umieścić na rynku kilka dobrze sprofilowanych produktów, które tam sobie będą jakoś funkcjonować i przynosić raz mniejszy, raz większy zysk. Ich produkcja jest tania, kosztuje w zasadzie tylko czas, a efekty sprzedażowe mogą być zaskakujące. Tym bardziej, jeśli do merkantylnej funkcji produktu dołączymy też jakąś ideę, która posiada właściwości polemiczne. Nawet jeśli nikt tego nie zauważy, bo emocje, którymi się handluje dzisiaj są o wiele bardziej ordynarne niż to, co pokazywano w serialu „Niewolnica Isaura”, nie ma to znaczenia. Prędzej czy później ktoś zwróci na produkt uwagę. Poza tym indywidualny producent – autor, wydawca – ma nieograniczone możliwości jeśli idzie o profilowanie swojego produktu i nadawanie mu różnych, nie traktowanych serio przez wielkich graczy, cech. To zaś zawsze znajdzie uznanie u czytelników, albowiem ludzie lubią być zaskakiwani i lubią niespodzianki. Czy do przeżywania tych zaskoczeń i niespodzianek potrzebny jest im autor? Niekoniecznie. Już prędzej bohater.

Trochę inaczej jest z organizacjami, które – kierowane przymusem albo misją – emitują złożone nieraz komunikaty, oczekując, że wywołają one na rynku określony i zaplanowany wcześniej ruch. W przypadku tego co mamy dziś w Polsce, efekt taki nie zachodzi nigdy lub prawie nigdy. Trzeba go sfingować. Do tego służy cały aparat medialny, tak państwowy, jak i prywatny. Efektem zaś jego działania są sytuacje z jakimi mieliśmy do czynienia po emisji filmu „Smoleńsk”, na przykład. To znaczy każdy śmieć wypuszczony na rynek, musiał być ogłoszony sukcesem i wielkim zwycięstwem, bo takie były oczekiwania producenta. Ciśnienie to z miejsca likwiduje na rynku wszystkich mniejszych i aspirujących autorów, którzy przestają rozumieć cokolwiek, albo nie widzą możliwości konkurowania z masowym, prymitywnym i nieautentycznym przekazem. To skłania mnie do powtórzenia raz jeszcze postulatu, który jest dziś tu motywem przewodnim – produkt, który radzi sobie sam, jest lepszy niż produkt do którego trzeba doczepiać autora. Zwłaszcza, że ludzie dewastujący rynek, pod pozorem promowania na nim istotnych treści, starają się przede wszystkim nie zauważać konkurencyjnych autorów, albo – wchodząc z nimi w sojusze, jak to ma miejsce w publicystyce telewizyjnej – montują jakieś rzekomo interesujące polemiki, którymi żyje kraj. Mali wydawcy i mali producenci nie mają siły, by wypromować i utrzymać na rynku autora i jego produkty. O wiele łatwiej jest utrzymać tam same produkty.

Teraz konkrety. Telewizja Polska odniosła kolejny wielki sukces, nie kończąc produkcji filmu o rotmistrzu Pileckim. To jest doprawdy niezwykłe. Tak, jak Anglicy mają swojego Sherlocka Holmesa, który występuje, jak świat długi i szeroki w niezliczonej liczbie wariantów psychologicznych i wizualnych, tam Polacy muszą mieć swojego Pileckiego. Przy czym Anglicy na Holmesie zarabiają i nie dokładają doń ani pensa, choć jest on postacią fikcyjną. Sprzedają na niego licencje i patrzą jak inni rozsławiają ich kulturę, tradycję i ducha w całym świecie. Polacy na Pileckim wyłącznie tracą, albowiem jest on postacią autentyczną, a to stwarza pewne niemożliwe do przekroczenia bariery. Nie można zmyślić historii rotmistrza, może ją jedynie reinterpretować. Czy ktoś to czyni? Nikt. Ta historia jest bez przerwy opowiadana w taki sam, niemożliwy do strawienia sposób.

– Ale panie – powie ktoś, ale on uciekł z Auschwitz, to jest wyczyn. Moim zdaniem o wiele większym wyczynem jest zwolnienie z tegoż Auschwitz pana Bartoszewskiego. Ucieczka rotmistrza nikogo nie wzrusza i nikomu nic nie daje, a najmniej nam jako zbiorowości. Temat Auschwitz nie jest bowiem tematem, w którym Polacy mieliby cokolwiek istotnego do powiedzenia. Nie jesteśmy, jak to powiedziała kiedyś Janina Paradowska o Adamie Michniku, dysponentami tematu. Mamy jednak rotmistrza, którego usiłujemy wciskać wszystkim naokoło, nie rozumiejąc wymownych i zażenowanych spojrzeń. Teraz zaś okazało się, że instytucja państwowa nie jest w stanie dokończyć kolejnego, tak samo beznadziejnego, jak wszystkie poprzednie, filmu o Pileckim. Z tego co mówią i piszą, scenariusz był przegadany, nędzny i pretensjonalny. To znaczy wszystkie absolutnie grupy nacisku istniejące w kraju władowały w ten scenariusz swoje życzenia i aspiracje, będąc przekonane, że właśnie to jest potrzebne widzowi. O czymś takim bowiem, jak zostawienie swobody reżyserowi i scenarzyście nie może być w Polsce mowy. Rzekomo dzieje się tak w trosce o jakość. Nieprawda. Dzieje się tak w trosce o właściwe podzielenie budżetu i właściwe rozłożenie propagandowych akcentów w komunikacji z widzem i wyborcą, a także – co jest prostą konsekwencją – o kontrolowanie emocji z tym związanych. To ostatnie życzenie nie jest spełniane nigdy właściwie, co widać gołym okiem, a wobec tego istotny sens produkcji o rotmistrzu Pileckim zawiera się w jednym wyrazie – juma.

Trzeba powiedzieć to jasno i wyraźnie – przy takiej ilości osób, które chciałby zarobić na Pileckim, albo za jego pomocą dochrapać się jakiejś kariery, sam Pilecki przestaje być do czegokolwiek, w sensie promocyjnym, edukacyjnym i propagandowym, przydatny. Zamienia się w swoją własną karykaturę. Nie można jednak jej zdemaskować i wyszydzić, bo jego historia jest zbyt poważna. Za sprawą więc mediów rządowych, instytucji, fundacji, poszczególnych, przeważnie szalonych autorów, a także ludzi o niezrozumiałych i nie dających się zrealizować ambicjach, Pilecki staje się ciężarem i garbem na plecach Polaków. O wiele większym i cięższym niż swego czasu był Kościuszko.

Czy można z tym w ogóle polemizować? Raczej nie, ja tutaj świadom jestem ryzyka, ale podejmuję je śmiało. Pileckiego i ludzi, którzy próbują na nim coś ugrać można tylko omijać szerokim łukiem.

sie 032020
 

Powracamy tu co jakiś czas do tematu Gietrzwałdu i zaniechania, jakim jest brak filmu na temat objawienia. Filmu, który – w znany nam już z książki Grzegorza Brauna sposób – ustawiłby to wydarzenie na tle politycznym. To dość istotne z kilku powodów. Wśród nich na pierwszy plan i miejsce wybija się taki oto – przedziwne teorie na temat cudownych zjawisk, pochodzenia i misji ludów, a także braku takowej, co skutkuje zwykle wykluczeniem i zagładą, nie biorą się znikąd. Są one, także te najbardziej idiotyczne, produktem tajnych kamer. Kolportażem ich zajmują się zwykle ludzie, którzy porzucili zajęcia uniwersyteckie, albowiem były zbyt nudne, albo za mało inspirujące. Nie ma możliwości, by hagady te zwalczać, albowiem dystrybucja informacji i tekstów polemicznych odbywa się zawsze poprzez certyfikowane kanały. Owe zaś uwierzytelnienia wydawane są przez władze, które – często choć nie zawsze – zamieszane są w produkcję wymienionych wyżej bredni. I tak koło się zamyka.

Uff…Mam nadzieję, że nikt się nie pogubił. Chodzi o to, że łatwo jest sparaliżować obieg informacji istotnych, kiedy w ośrodku takim jak uniwersytet krzewi się gender i króluje permanentna frustracja, a poza nim hulają wichry szaleństwa, których źródłem jest wypożyczona od wojska dmuchawa. Jeśli wiać będzie odpowiednio długo wszyscy zatęsknią za kimś kto dmuchawę wyłączy i uspokoi nieco atmosferę. Zaczną tęsknić za czymś co zwykle określa się jako „głos rozsądku”. Przeważnie głos ten jest głosem diabła samego i częścią owej ustawki z dmuchawą i sparaliżowanym uniwersytetem. Ktoś może pomyśleć, że oszalałem, a to przecież nieprawda, ja tylko po raz kolejny wróciłem do lektury pamiętników Ignacego Daszyńskiego.

Właśnie wtedy dotarło do mnie, jak ważny jest film o Gietrzwałdzie. Pan Ignacy, który ma styl potoczysty i mocny jak dzwon, odmawia, na każdej właściwie stronie, racji i woli politycznej wszystkim z wyjątkiem siebie samego i momentami Józefa Piłsudskiego. Starannie przy tym omijając kwestie dotyczące cesji jakie polska niepodległość, pisana póki co palcem po wodzie, czyniła na rzecz Prus. To interesujące albowiem w Prusach produkowano najbarwniejsze hagady dotyczące politycznych misji ludów, a także ich pochodzenia. Zamieszany w to był sam cesarz i trudno dziś dociec czy manifestacje tego obłędu były w jego przypadku pozorowane czy celowe. Jeśli bowiem porzucimy teraz wszystkie ziemskie sprawy, politykę, osobiste animozje, personalia, formowanie wojska, legionów, kanty kwatermistrzostwa, masowe groby i zawiedzione nadzieje, a skupimy się wyłącznie na owych kolportowanych z najwyższego szczebla władzy legendach wyjdzie nam coś takiego jak zaraz opiszę. Oto Moskwa, kokietuje Polaków manifestem wielkiego księcia Mikołaja, który wszyscy ludzie poważni, tacy jak Hipolit Milewski i Edward Woyniłłowicz, posłowie do dumy przecież i poddani carscy, traktują jak aberrację. Daszyński jednak pisze, że Królestwo Polskie murem za tym manifestem stanęło. Królestwo być może tak, ale nie Kresy. O tych jednak Daszyński nie myśli, tak jak nie myśli o Wielkopolsce, nazywając przy okazji Paderewskiego moskalofilem. Na tle tego manifestu intensyfikuje się nagle ruch słowianofilski, który pan poseł Daszyński wyszydza. Ten ruch, popierany ponoć przez księży, jest, jeśli porównać go z konstrukcjami niemieckich biur propagandy, jakąś totalną żenadą. To jest prosta bardzo idea, która ma zadziałać jako odstraszacz na Niemca. Nie działała, a Daszyński twierdzi, że powodem było, nie dające się ukryć, niemieckie pochodzenie wielu prominentnych rosyjskich dowódców z Rennekampfem na czele. To rzeczywiście mogło być zabawne – słowiańska agitacja w wykonaniu Niemca, w dodatku zdrajcy, który doprowadził do klęski Brusiłowa. Było to jednak coś, co od biedy można było obronić na gruncie akademickim, jeśli ktoś rzecz jasna traktuje serio brednie o etnosach.

Co w tym czasie wymyślali Niemcy? Niezwykłe rzeczy. Cesarz Wilhelm, jak nam pisze Daszyński, podczas swoich wizyt w Krakowie, „wielokrotnie latał na Wawel”. Po cóż to? Otóż po to, by udowodnić asyryjskie pochodzenie Polaków. Wawel bowiem to Babel, a asyryjska bogini Lel ma te same atrybuty co Matka Boża – gwiazdy i księżyc. Tak więc Częstochowa też jest asyryjska. To, że atrybuty te występują na XVII i XVIII wiecznych wyobrażeniach, a we wcześniejszych schematach ikonograficznych bywało różnie, nie miało dla propagandy znaczenia. Miejscowość Lelów, to żywy dowód na to, że Polska i Asyria mają wiele wspólnego. Do tego herb Leliwa, jawnie asyryjski, a prócz tego jeszcze husarze, skrzydlaci wojownicy, których poza Polską nie było nigdzie. Oni także są reliktem potwierdzającym bliskowschodnie pochodzenie Polaków.

Powtórzę – nie wierzcie, że te idiotyzmy pojawiały się same z siebie. Wysuwam hipotezę następującą – objawienie w Gietrzwałdzie postawiło na nogi sztab, katedry uniwersyteckie, ośrodki propagandowe i pojedynczych pasjonatów, którzy – jak Niemcy długie i szerokie – zaczęli produkować różne hagady. Ich czarowi uległ lub tylko udawał, że ulega, cesarz Wilhelm. Przypomnę, że po wojnie zaangażował się on w całkowicie fantastyczną operację poszukiwania grobu Attyli, nad potokiem Thissa w Górnej Austrii. Być może miał on jakieś wewnętrzne predylekcje do takich historii, a być może wcześnie dość zrozumiał, że nakręcają one koniunktury i umożliwiają spekulacje nie tylko na publikacjach, ale także na akcjach przedsiębiorstw biorących w tych hucpach udział. Cysorz bowiem, co by o nim nie godać, mioł rynke do piniendzy.

Przenieśmy się teraz w nasze czasy i zastanówmy się dlaczego krótki gietrzwałdzki epizod nie miał dalszego, publicystycznego i artystycznego ciągu? Może dlatego, że nie można na nim ugrać niczego w tym dziwnym pokerku, do którego siadają z jednej strony propagatorzy wielkiej Lechii, z  drugiej zwolennicy gender. Cóż to bowiem jest za kapitał – objawienia Matki Bożej? Nic w końcu wielkiego i nadzwyczajnego. A przede wszystkim nic, co dawałoby prawdziwą satysfakcję dojrzałym i ambitnym mężczyznom dążącym do sukcesu. Powiem tak – mniej więcej wiemy kto stoi za Wielką Lechią i analogicznymi gawędami, uważam jednak, że patronem duchowym tych ludzi, jest i pozostanie ostatni cesarz Niemiec – Wilhelm II Hohenzollern, cwaniak i chytrus, który wyszedł cało z najcięższych opresji, demonstrując przy kilku okazjach bardzo widowiskowy, choć pozorowany obłęd. I tak samo jest z nimi. Zastanawiam się czy oni nie istnieją wyłącznie po to, by nie można było podnieść i zaprezentować innej niż ta ich, mechaniki zdarzeń. Taka sugestia do rozważenia.

Na koniec zaś słów kilka o głębokich uczuciach lewicowych polityków. Na nie powołuje się towarzysz Ignacy Daszyński bardzo często. I bardzo często odmawia tychże uczuć swoim adwersarzom. Oskarżając ich o rzeczy najgorsze i najbrudniejsze. Do jednego wora wrzuca hrabiego Skarbka, Włodzimierza Zagórskiego,  Lutosławskich i Paderewskiego. Ludzi tych nie łączy nic, poza ukrytą wrogością do Polski i idei niepodległościowej. Tę zaś Daszyński rozumie szczególnie i zaskakująco. Dla mnie zaskakująco. Otóż niepodległa Polska zaczęła się wraz z Kościuszką, zaraz się skończyła, bo naród nie dorósł do niepodległości, wracała w czasie powstań, ale była grzebana przez koniunkturalistów. Dopiero Piłsudski nadał jej ponownie właściwy kształt. Ktoś może powiedzieć, że na tle wymienionych wyżej bredni, to jest głos realisty i człowieka rozsądnego. No jasne. Tak jak dziś głosem człowieka rozsądnego jest program Hołowni. I po to, by zdewastować pojęcie realizmu politycznego wymyśla się takie rzeczy jak Wielka Lechia, a także inne, jej podobne. Opcja ta, przemyślana i opracowana dawno temu, zostaje wdrożona w życie dzisiaj, w czasach postsocjalistycznych. I cóż na to powiedzieć? Chyba tylko tyle: Gietrzwałd! Gietrzwałd! Gietrzwałd!

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

kw. 242020
 

 

Trudno powiedzieć dlaczego stało się tak iż mowy sejmowe kasztelana Jacka Jezierskiego, znalazły się akurat w klasztorze w Zasławiu, trudno też zgadywać, dlaczego akurat je ksiądz Tokarzewski umieścił w napisanym przez siebie zbiorze wspomnień z zesłania w tym właśnie miejscu. Może stało się tak, bo akurat były w najlepszym stanie, może dlatego, że dotyczyły momentu szczególnego – czasów przed drugim rozbiorem, a może z jakiegoś innego powodu. Jedno można stwierdzić z całą pewnością – kasztelan Jacek Jezierski był postacią skrajnie różną od księdza Mariana Tokarzewskiego. Możemy tak powiedzieć, albowiem istnieje biografia kasztelana Łukowskiego napisana przez Krystynę Zienkowską i wydana w latach sześćdziesiątych. Książka to bardzo nieporządna po względem edytorskim, ale zawarte w niej treści, szczególnie jeśli je porównać z treściami niektórych publikacji wydawnictwa Klinika Języka, mogą człowieka zadziwić. Oto kasztelan łukowski nazwany jest tam wprost złodziejem, a jego błyskotliwa kariera menedżerska, choć opisana z charakterystycznym dla niczego nie rozumiejących badaczy zaśpiewem, jest dla nas bardzo czytelna i przypomina kariery wielu współczesnych mistrzów biznesu. Schemat jest taki – pierwszy milion trzeba ukraść, zainwestować go w spekulacje gruntem, potem zbudować burdel, następnie przejść do poważnego biznesu, czyli do zbrojeniówki i domagać się od państwa gwarancji oraz regulowania sprzedaży. No i poklasku od tłumów braci szlachty, która widzi, że człowiek ma łeb nie od parady, stara się, wymyśla fabryki i chce dobrze. Tylko ci durnie nie rozumiejący zdrowych zasad wolnego rynku mu przeszkadzają. Czytam o tym Jezierskim i zaczynam się domyślać, dlaczego Palikot dostał Polmos, a nie Mesko, na przykład. Otóż dlatego, że towarzysze z informacji wojskowej musieli obowiązkowo czytać biografię kasztelana łukowskiego, kiedy jeszcze byli w służbie i chcieli uniknąć błędów.  I to im się udało. Nie udało się niestety Komisji Przychodów i Skarbu, do której Jezierski pisał różne petycje i memoriały, raz się przymilając, raz grożąc, a raz prorokując. Do prorokowania miał wręcz wyjątkowy dar, a ja podejrzewam iż było to związane z jego widoczną bardzo fascynacją nowoczesnością. Do najważniejszych elementów XVIII wiecznej nowoczesności należał nowoczesny, oświecony absolutyzm, który dawał rodzimym biznesmenom, pruskim i rosyjskim, gwarancje amortyzacyjne i sprzedażowe. Cóż to znaczy? No tyle, że biznesmeni ci, byli jedynie obsługą machiny wojennej, która służyła państwu. Ponosili rzecz jasna odpowiedzialność za jakość produkcji, ale tego się Jezierski akurat nie bał. Nie był bowiem prostym złodziejem-durniem, ale człowiekiem, który myślał długofalowo. Nie działał według zasady – bierz forsę i w nogi. On chciał aktywnie kształtować krajobraz gospodarczy i polityczny Polski. Czynił to najintensywniej na cztery lata przed rozbiorem i ostatecznym upadkiem. Ktoś powie, że nie mógł przecież przewidzieć co się stanie. Aha, nie mógł… Pozostawmy na razie kasztelana łukowskiego i przenieśmy się w czasy, w teorii przynajmniej, szczęśliwsze, czyli do zarania naszej nowoczesnej niepodległości.

Tam mieliśmy państwo w upadku, tu państwo które się odradzało. I jeden i drugi moment zaznaczony jest aferami w zbrojeniówce, które to afery nie chcą być uporczywie zrozumiane przez historyków i różnych publicystów. Uważają oni, że to takie zabałaganione czasy, w których wiele spraw się dopiero docierało. Że też Czyngis Chan nie stosował nigdy takich wymówek, a żył w czasach o wiele bardziej zabałaganionych. W III tomie Baśni socjalistycznej postawiłem hipotezę następującą – odrodzone państwo polskie zostało skazane na zagładę i obarczone kosztami nowego konfliktu, a także odpowiedzialnością za ten konflikt już u samego zarania swojej reaktywacji. Poznajemy to po aferze Nitratu i Frankopolu, która nie była żadną przypadkową aranżacją zrobioną przez zawodowych złodziei, ale celowym działaniem sojuszników z Francji i miejscowych złodziejo-idiotów zwanych dla niepoznaki gorącymi patriotami. Jej celem było opóźnienie modernizacji armii, która już na starcie traciła 10 lat dynamicznego rozwoju w stosunku do Niemiec i Sowietów. Afera ta polegała na tym, że państwo zostało obarczone odpowiedzialnością za produkcje i na tę produkcję łożyło. Z budżetu płacono także za budowę infrastruktury. W rzeczywistości zaś produkcja nie istniała. Nie było jej po prostu. Ktoś oczywiście może powiedzieć, że ludzie stojący za decyzjami dotyczącymi przemysłu wojennego po odzyskaniu niepodległości, nie mogli przewidzieć kolejnej wojny. No, ale to jest przecież idiotyzm. Jeśli kończy się wojna, to natychmiast trzeba się szykować do kolejnej, szczególnie jeśli widać, że państwo nie ma żadnych gwarancji i nikt mu nie chce udzielić kredytu na normalnych warunkach. Generałowie nie istnieją po to, by reprezentować zagraniczne firmy w kraju, ale po to, by nadstawiać głowy, które w dodatku zawierać powinny jakieś myśli. Uważam, że to co się wydarzyło w polskim przemyśle zbrojeniowym w latach 1919-1922 i później było działaniem celowym i zaplanowanym. Utwierdza mnie w tym postawa Juliusza Leskiego, jednego z głównych odpowiedzialnych oraz postawa jego syna, który z taką swadą opowiadał o swoim zatrudnieniu w holenderskich stoczniach przed rokiem 1939. Syn Juliusza, Kazimierz, nadzorował tam budowę brytyjskich okrętów podwodnych, które budowane były za pieniądze polskiego podatnika i nazwane zostały, dla żartu chyba, polskimi nazwami – Orzeł, Sęp i jeszcze jakoś, ale nie pamiętam jak. Trudno mi uwierzyć w to, że syn Juliusza, wykształcony i dobrze zorientowany inżynier, nie rozumiał co się dzieje i o co chodzi. Trudno wobec tego zrozumieć także, że Juliusz Leski nie działał celowo i nie rozumiał na czym polega dewastacja zbrojeniówki. Powróćmy do schematu, jest on bardzo prosty – państwo na dorobku, pozbawione rodzimych elit i doktryny, istniejące nie wiadomo dlaczego i niepewne swojego istnienia należy osłabiać.

Wróćmy teraz do kasztelana Jezierskiego. Miał on wyraźną fiksację na punkcie pruskiej organizacji przemysłu, szczególnie zbrojeniowego. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaś, zorganizował w Sobieniach (piękny XVIII wieczny kościół, polecam) fabrykę kos. Oczywiście nie miał zielonego pojęcia, że za sześć lat Kościuszko wyprowadzi w pole chłopów uzbrojonych w osadzone na sztorc kosy. Czy aby na pewno? Żeby to stwierdzić z całym przekonaniem, należałoby przejrzeć XVIII wieczne podręczniki taktyki. Przypomnę tylko, że podręcznik taki napisał Jan hrabia Potocki, ten od rękopisu i Saragossy. Był to podręcznik walki partyzanckiej. Ciekawa sprawa, która nie łączy się w niczyjej głowie z fabryką kos w Sobieniach. Te Sobienie są ciekawym miejscem, bo dzielą się na Sobienie Biskupie, Sobienie Jeziory i Sobienie Kiełczewskie. Zakładam, że kasztelan Jezierski działał w dobrach odebranych Kościołowi, albowiem manewr ten próbował powtórzyć kilkakrotnie. Komisja Skarbu przejmowała ziemię kościelną, w związku z konieczną reformą państwa. Przy tych czynnościach pojawiał się natychmiast kasztelan Jacek i domagał się tego wszystkiego, co Leski z kolegami, kiedy budowali Frankopol i oszukiwali, że będą tam produkować samoloty – gwarancji na kredyt, ponoszenia kosztów amortyzacji budynków, gwarantowanej sprzedaży produktów stalowych, w tym znakomitej jakości szabel i pałaszy. Jezierski dodatkowo domagał się dla siebie, swojego syna i wnuka, bo we trzech założyli spółkę, dobierając sobie do kompani jeszcze jednego ancymona, dzierżawy pokościelnych terenów na lat pięćdziesiąt. Dziś, jak ktoś podpisuje kontrakt dziesięcioletni, to płacze ze szczęścia i gotów je całować buty temu, kto zgodził się odbierać od niego produkcję. Jacek Jezierski zaś domagał się w sejmie, by Komisja Przychodów i Skarbu dała mu 50 lat gwarancji. A wszystko na 4 lata przez drugim rozbiorem i katastrofą ostateczną. Szczególnie zajadle walczył Jezierski o huty w Suchedniowie i Samsonowie, należące wcześniej do kapituły krakowskiej. Czy on nie mógł, bo przecież był wielkim bystrzakiem, przewidzieć tych rozbiorów? Wszak jeden się już zdarzył! Oczywiście, że mógł. On je – w mojej ocenie – nawet przewidział, dlatego właśnie domagał się tych pięćdziesięcioletnich umów dzierżawnych. Był bowiem reprezentantem interesów Berlina, a potem także i Petersburga i wiedział, że państwa rozbiorowe, szczególnie Prusy, podejmą zobowiązania rządu polskiego. On zaś – Jacek Jezierski, kasztelan łukowski – będzie tym człowiekiem, który skorzysta na tym najbardziej. Może nie przewidział dokładnego rozrysowania granic, bo jego posiadłości i fabryki znalazły się w całości w granicach Austrii, z wyjątkiem warzelni soli pod Łęczycą, ale nigdzie nie jest powiedziane, że oświeceni władcy absolutni muszą się liczyć z energicznymi agentami robiącymi biznes w bankrutujących krajach.

Dodam jeszcze, że przed rozbiorem cała niemal produkcja wyrobów stalowych była do Polski sprowadzana z Austrii właśnie. Jezierski mógł więc występować w imieniu króla Prus, o ograniczenie tego eksportu. Oczywiście nie jawnie. W sejmie i w swoich pismach, był zawsze energicznym, samorodnym talentem menedżerskim, który pragnie szczęścia i prosperity dla reformowanego kraju.

Zasada stosowana dla upadających monarchii jest taka – należy intensyfikować produkcję zbrojeniową i przemysł ciężki. Po to choćby, żeby nie trzeba było w czasie tej likwidacji wozić pałaszy i szabel z Berlina czy Wrocławia. Czynić to należy dokładnie w tym samym celu w jakim dewastować się będzie później przemysł zbrojeniowy państwa odrodzonego – żeby obciążyć budżet maksymalnie dużymi wydatkami, a także zmusić urzędników do podpisania maksymalnie niekorzystnych umów.

To nie koniec. Jeśli teraz przypomnimy sobie politykę rządu Królestwa Polskiego, leżącego w granicach Rosji, politykę prowadzoną przez Stanisława Kostkę Potockiego i Stanisława Staszica, opisaną dokładnie w książce księdza Franciszka Borowskiego zatytułowanej „Dekret kasacyjny roku 1819”, to coś nam w tych naszych biednych głowinach zaświta, prawda? Oto po utracie ziem i hut kapituły krakowskiej obeschły już wszystkie łzy. Rząd jednak tego kadłubowego tworu, jakim było Królestwo Polskie reformuje się nadal w duchu nowoczesnego absolutyzmu. Co to znaczy? No buduje przemysł. Od czego trzeba zacząć karierę w takim przemyśle? To już powiedziałem – złodziejstwo, spekulacja na gruntach, burdel i cała reszta, czyli kariera polityczna. I zwróćcie teraz uwagę, jak podobna jest kariera kasztelana łukowskiego i księdza Stanisława Staszica. Prawda? O tym ostatnim można sobie poczytać w donosach policyjnych, że chadzał na dziwki, na ulicę Chmielną, z przyklejoną, sztuczną brodą, żeby go nikt nie poznał.

No dobrze, zawoła ktoś, ale na czym spekulować, skoro nie było już hut w dobrach kapituły krakowskiej? Ksiądz Franciszek Borowski pisze o tym dokładnie – na hutach należących do cystersów. Mamy więc ten sam schemat – przejęcie majątku kościelnego, w ramach unowocześnienia i reformy, obarczenie państwa wszelkimi możliwymi kosztami i produkcja całkiem nieopłacalnych przedmiotów. Motywem  takich działań ma być ponoć chęć zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. To nie może być prawda, bo Staszic był znanym skąpcem, a Kostka-Potocki pieniądze miał. Pomyślmy chwilę, mamy rok 1819, skończyły się wojny napoleońskie, ale szykują się jakieś inne. Huty, stalownie, to wszystko będzie potrzebne dla jakiejś armii. Kasztelan Jezierski myślał o wzmocnieniu armii pruskiej. Juliusz Leski o osłabieniu armii polskiej i wzmocnieniu budżetu Francji, która sprzedawała Polsce przestarzałe technologie. O czym mogli myśleć Staszic i Potocki? Ja tylko przypomnę, że polityki nie robi się z dnia na dzień. Modernizacja zaś armii Królestwa Kongresowego to był plan na lata, podobnie jak plan jej zdewastowania i unieważnienia. Tak sądzę, choć mogę się mylić. Wspaniałą zaś nowelę o Stanisławie Staszicu napisał nie kto inny jak Karol Dickens. Ktoś może powiedzieć, że od roku 1819 do 1830 jest sporo czasu. No tak, ale od roku 1922 i afery Frankopolu do roku 1939 też było sporo czasu. Nie chcecie mi chyba wmówić, że nikt wtedy nie myślał o wojnie, która miała się toczyć w Europie Środkowej. Przecież Niemcy budowały ośrodki szkoleniowe i produkcyjne dla lotnictwa w Sowietach już od początku lat dwudziestych. Robili to dla żartu?

Oto lektura uzupełniająca do powyższego wykładu

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

maj 092018
 

Zanim przejdę do właściwego tematu, chciałem poruszyć jedną istotną kwestię. Oto wczoraj po wyjściu ze studia w Polskim Radio 24 zobaczyłem na korytarzy dwóch ludzi. Jednym z nich był redaktor Łukasz Warzecha. Przywitałem się z jego towarzyszem i wymieniłem swoje nazwisko. I on także się ze mną przywitał. Potem wyciągnąłem rękę w kierunku Warzechy, ale on powiedział, że nie poda mi ręki, ponieważ brzydko o nim kiedyś pisałem. Uśmiałem się serdecznie i na głos z tej demonstracji, a Józef próbował mu tłumaczyć, że jednak nie można się tak zachowywać. Jak widać można. Ja się tu nie będę rozwodził nad savoir – vivre’m, bo nie to jest istotne. Każdy stara się jakoś zachować i to mu wychodzi lepiej lub gorzej. Kłopot prawdziwy polega na tym, że emocje naszych publicystów zostały dawno temu rozbudzone z nadzieją spełnienia, które nie nastąpiło. Ktoś im wmówił, że otwarcie blogosfery, wprowadzenie elementu żywiołowego w miejsce ustawek i drabin, po których się wcześniej wspinali, da im szansę na jeszcze bujniejszy rozwój ich publicystycznych osobowości. Nadzieja ta żywiła się całkiem fałszywym przekonaniem, że w szkołach liderów rzeczywiście kształci się liderów, a system politycznego kształcenia elit dziennikarskich daje efekty powszechnie ważne. Okazało się, że i jedno i drugie jest kłamstwem. I oni tego nie mogą przeżyć. Ja rozumiem, że akurat pan Łukasz jest z całego grona naszych ulubieńców najsłabszy i jego zawsze najłatwiej w coś wkręcić, albo zrobić mu krzywdę na wizji, ale to co napisałem dotyczy wszystkich. Oczywiście, polemizowaliśmy z nimi i były to polemiki ostre. Nigdy jednak żaden z nich nam nie odpowiedział. Nie zrobili tego, bo byli ponad to. A mogli być, bo mieli wyniesione z tych wszystkich szkół liderów gwarancje, że są naprawdę dobrzy. One niestety okazały się fałszywe. Ja nie wiem w ogóle jak można było wierzyć w takie bzdury i mieć nadzieję, że wszyscy, cała blogosfera, dadzą się zepchnąć w nicość i jeszcze uwierzą w to, że są do niczego. Nikt im biedaczkom nie powiedział, że istotne hierarchie tworzą się same i dotyczy to także, a może przede wszystkim organizacji o strykturze sztywnej i pozornie nienaruszalnej, takiej jak na przykład wojsko. Kolega, który zrobił karierę w armii objaśnił mnie kiedyś, dawno temu, gdy byłem jeszcze w szkole, że nie wystarczy mieć gwiazdki na pagonach, by zyskać autorytet i posłuch podwładnych. Powiedział, że hierarchia owszem, jest istotna, ale decydują inne rzeczy. I obaj wiedzieliśmy jakie, bo dobrze się znaliśmy. Tak jest w organizacjach poważnych i to jest stan naturalny, akceptowany przez wszystkich. Oczywiście nie ma on odbicia w żadnych protokołach, ale nie o protokoły tu chodzi. Cóż zaś dopiero mówić o takiej mgławicowej strukturze jak świat stołecznych publicystów i medialnych autorytetów kreowanych z dnia na dzień i zaopatrzonych, jeden w drugiego, w gwarancje fałszywe i nie mające zastosowania nigdzie.

Ja więcej ręki w kierunku Łukasza Warzechy nie wyciągnę. Chcę powiedzieć jednak wyraźnie, że wszyscy oni zasłużyli na takie traktowanie po stokroć. Nie można bowiem otwierać przestrzeni wolnej dyskusji i oczekiwać, że będzie się w niej uczestniczyło na warunkach odmiennych od reszty. Ta metoda zemściła się na nich wszystkich i będzie się mścić dalej.

Teraz do rzeczy. Nie mogę przestać myśleć o tym wczorajszym reportażu. Nie tylko z tego względu, że jest on mocno oszukany i daleki od profesjonalizmu, co zauważyła pantera i inni komentatorzy, a raczej komentatorki. Nie jest bowiem możliwe, bez posiadania bardzo mocnych zabezpieczeń, bezkarne zachowywanie się w taki sposób. Stąd szalenie istotne jest co zrobi wobec takiej sytuacji ministerstwo sprawiedliwości. Józef wczoraj powiedział mi wprost, że ono nic nie zrobi. Ani Ziobro ani Jaki nie zrobią nic, będą tylko demonstrować bezradność. Jeśli zaś PiS przegra wybory TVN po prostu przestanie emitować takie reportaże. Pokazani w tym reportażu ludzie mają gwarancję bezkarności i to jest do wykazania poprzez tak zwane dziennikarskie śledztwo. Niestety nie mogą tego zrobić dziennikarze z TVN, bo okaże się, że prawda nie jest przyjemna dla ludzi, których stacja ta promuje i popiera. Może jednak mógłby się za ten temat wziąć któryś z naszych dziennikarzy, ot choćby redaktor Warzecha. On ma wszystkie potrzebne certyfikaty i zabezpieczenia, żeby ruszyć wprost na tę patologię i ją zdemaskować.

Kwestia kolejna, o wiele ważniejsza. Takie zachowania są możliwe, albowiem elementem organizującym społeczeństwa współczesne stał się bezwstyd. Kiedy prawo nie działało dawniej, albo aparat był skorumpowany, społeczności potrafiły zabezpieczyć się przed takimi kuriozalnymi wybrykami za pomocą ostracyzmu, potępienia, odrzucenia i zawstydzenia sprawców. W ostateczności w grę wchodził samosąd. Dziś mamy epokę bezwstydu i ów bezwstyd kształtuje postawy. Jeśli dodamy do tego jeszcze taką kwestię, że żadnej jawnej czy tajnej organizacji nie zależy na dobru tubylców, będziemy mieli obraz kompletny. Sytuacja jest bez wyjścia, jeśli nie zaangażują się w nią czynniki wyższe, czyli prokurator generalny po prostu. Te zaś się nie zaangażują, albowiem sposób zarządzania państwem jest patologiczny, to znaczy liczy się aparat, a raczej aparacik, a nie dobre samopoczucie obywateli. Ktoś powie, że zawsze tak było. No nie zawsze, bo kiedy partii o nazwie PZPR potrzebne było zdyscyplinowane społeczeństwo wstające jak na komendę o 5.30 z rana, to każdego niesubordynowanego kacyka można było udupić po linii partyjnej, jeśli nie był za mocny rzecz jasna. Wielu ludzi wzdycha z sentymentem do tamtych czasów. Jeszcze więcej osób je przeklina, ale nie zmienia to faktu podstawowego – nie ma dziś żadnej sankcji, która powstrzymałaby przebiegłe i zorganizowane szaleństwo. Takie, któremu nie zależy ani na opinii, ani na karierze, ani na spokoju. I nie mówcie mi, że taka jest cena wolności, bo dobrze wiem co by się stało gdyby ci ludzie zaczęli robić takie numery w Londynie. Udupiono by ich raz dwa i znalazłoby się na to co najmniej 35 paragrafów.

Jest jeszcze inny problem. W dyskusji po reportażu pada stwierdzenie, że nasze państwo jest teoretyczne. To nie jest najgorsze. O wiele straszniejsze jest to, że społeczeństwo też jest teoretyczne. Jesteśmy ludźmi, którzy żyją w świecie wirtualnym i większość z nas nie jest osadzona nigdzie. Związki i relacje między poszczególnymi osobami i rodzinami są fikcyjne i pozbawione elementu odpowiedzialności. Jesteśmy magma, którą zarządzać może, z każdego właściwie szczebla i piętra każdy. Może to być samozwańczy sierżant Jonny Daniels albo rodzina Kościuszko. Byle tylko był naprawdę bezczelny i pewny siebie. Tak nie może być proszę Państwa. Tak po prostu nie może być.

Mam jednak prośbę, jeśli ktoś ma jakieś firmowe gadżety, notesy, długopisy, a chciałby się ich pozbyć niech wysyła je na adresowa

Lucyna Aninowska-Maciejewska

Szkoła Podstawowa nr 4

ul. Zielony Rynek 2

05-825 Grodzisk Mazowiecki

Gadżety potrzebne są na nagrody dla dzieci

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl gdzie jest już nowe nagranie o nowej książce

kw. 072018
 

Wracam dziś z Wrocławia, a więc zamiast notki będzie fragment książki Jerzego Bandrowskiego

Otóż w Londynie ton nadawali niezliczeni „Tommies and Sammies”. Pełno było ich wszędzie, olbrzymiemi hordami włóczyli się po ulicach, wystawali przed klubami Y. M. C. A. (Young Men Christian Association), wreszcie przed swemi własnemi klubami – jako że angielscy żołnierze kluby swe mają wszędzie, nieraz nawet bardzo wytwornie urządzone. Na ogół „Tommies and Sammies” choć zachowywali się głośno i swobodnie, nie byli wrogu dla człowieczeństwa usposobieni. Obcy mundur witali demonstracyjnem „hulloh!” potrząsaniem ręki wykręcającem ramię ze stawów i licznemi Propozycjami, dotyczącemi zawsze skomplikowanej oprawy „drinków”. Płeć piękną uwielbiali w sposób jawny i nie pozostawiający co do tego najmniejszej wątpliwości – zwłaszcza w kinematografach, gdzie na tle jasnego ekranu sylwetki rysuja się bądź co bądź wyraźnie. Lubili hazard – i jeśli w kilku obstąpili dziewczę miłe a niezbyt melancholijne, licytowali je między sobą dla jej niezaprzeczonej korzyści, zważywszy, iż nie brak między nimi chłopców bogatych.

Jednak – trudno się było z nimi zżyć. Zwłaszcza Australijczycy i Amerykanie mają swe własne, bardzo szerokie pojęcie wolności, krew gorącą i rewolwery u pasa. Mimo, iż policja londyńska jest i taktowna i zręczna, nierzadko wybuchały zatargi, które zmieniały się w krwawe boje pozycyjne a kończyły się formalnemi szturmami, po których dziesiątki trupów zostawały na placu. Gdzieś w marcu podczas takich bojów Amerykanie zdemolowali gmach policji na Bow-street, przypłaciwszy to 21 trupami i garścią rannych. W ten sposób stworzyli odpowiednie „pendant” do domu który na tej samej ulicy w pobliżu tegoż samego gmachu policji zburzyli swego czasu Niemcy podczas jednego ze swych „rejdów” aeroplanowych. Dziś jest w tej ulicy przynajmniej jakaś symetrja. Czy te starcia były zwykłemi tylko „bitkami” między policją a ludźmi przywykłymi do gwałtowniejszego trybu życia, czy też miałoby to i inny, może głębszy podkład – nie wiem.

Jednakże – było w tem wszystkiem coś charakterystycznego.

Przewalające się po Strandzie tłumy żołnierzy, głośne i pewne siebie, ignorowały zupełnie oficerów. Usposobione były bardzo republikańsko. Kiedy, rozmawiając z jednym z żołnierzy, zwróciłem jego uwagę na to, iż po wojnie pozostał w Europie już właściwie tylko jeden król na większą skalę, żołnierz kiwnął głową, uśmiechnął się i rzekł:

O tak, pozostał jeden tylko – Lloyd Georges!

Ale Anglicy lubią żartować i niemniej od Francuzów lubią „bons mots”.

Bo z drugiej znów strony:

Kiedy z jednym z emigrantów polskich znalazłem się w odleglejszej dzielnicy londyńskiej, człowiek ten, zamieszkały w Anglji od dawna, prosił mnie, abym zamilkł, póki nie wyjdziemy na przyzwoitsze ulice, a prośbę swą umotywował tem, że tłum londyński, słysząc obcy język, staje się zaczepnym a nawet niebezpiecznym.

Mnie znają w tej dzielnicy od lat, a jednak mimo wszystko wykrzykiwano za mną kilkakrotnie „bloody foreigner!” i rzucano kamieniami.

Odbywały się też protesty wojska – kulturalne oczywiście, ale dowodzące, iż armja ślepą machiną nie jest. Któryś z londyńskich pułków, zauważywszy jakieś niedokładności czy nadużycia w dawaniu urlopów i zamiast demobilizacji odprawiony ponownie do Francji, obraził się. Rozkazu usłuchał – ale na znak niezadowolenia demonstracyjnie – wbrew prawom miasta – przemaszerował przez Londyn i odmówił przyjęcia sztandarów. Pojechał do Francji bez znaków, które za nim dopiero osobna komisja powiozła.

Ruch strajkowy w Anglji był w lutym wcale znaczny, bezrobotnych dużo, dokuczała drożyzna i paskarstwo. Nie było cukru, masła, mleka, owoce były drogie. W ogóle w Anglji było bardzo drogo i trudno było żyć bez serdeczniejszych stosunków z wpływową rodziną „pieniążków”.

Sufrażetki – wygrywają. Opinja publiczna zwolna przechyla się na ich stronę. Nawet prosty żołnierz angielski jest dziś za zupełnem równouprawnieniem kobiet.

Przejeżdżając jednego dnia przez Hyde-Park, spotkałem kobiecą kompanję inżynierji wojskowej. Oddział wyglądał bardzo solidnie, poważnie i po wojskowemu. Prowadziła go oficer-kobieta. Publiczność nie zwracała na oddział najmniejszej uwagi – snać przywykła.

Wrażenie, jakie wyniosłem z kontaktu z Anglikami, było to:

Naród ten odświeżył się przez wojnę, zbliżył się dzięki niej znów do życia i poczuł swą siłę. Kocha po prostu życie codzienne bez literackiego wyrafinowania. Wywrotowości, której chcieliby się w nim niektórzy dopatrzyć, nie ma w Anglji. Jest za to poczucie własnej sprawności, a co zatem idzie, dążenie do rozszerzenia praw narodu i reorganizacji ustroju na lepsze. W tym kierunku, może nawet nieświadomie, prowadzili propagandę żołnierze kanadyjscy, australijscy, południowo-afrykańscy i amerykańscy, żołnierze, którzy zresztą dowiedli swej wierności dla rasy anglosaskiej. Ten naród, czy ta rasa może dążyć do pewnej wygodniejszej reorganizacji, ale swoich narodowych czy rasowych interesów, ani sprawy społecznej, ani międzynarodowej nie poświęci.

Ale właściwie – nie Anglicy mnie w Londynie zajmowali. Narodów dziwnych lub obcych widziałem już dość. Za to serce rwało mi się do Polski i do Polaków których tak dawno nie widziałem. Należało ich za każdą cenę odszukać w Londynie.

Łatwo powiedzieć. – Londyn ma dziś 7 miljonów mieszkańców.

A jednak – niemniej łatwo się to robi.

Obowiązkiem moim było zameldować się osobiście w policji. Tę odnaleźć zawsze łatwo. Wszedłem do bardzo prymitywnie urządzonego biura i zgłosiłem gotowość do zameldowania się.

Urzędnik spojrzał na mnie, spytał o narodowość i krzyknął:

Halloh! Jakiś oficer polski z Syberji chce się zameldować.

Come in! – odpowiedział głos z za cienkiego przepierzenia.

Siedziało tam trzech jakichś panów zajętych paleniem fajek.

Gdzie pan mieszka?

Buckingham-Hotel.

Pan się nie potrzebuje meldować – zadecydował naraz urzędnik.

Nie, to nie. A gdzie tu jest jaka organizacja polska?

Urzędnik podniósł głowę, jakby coś czytał pod sufitem i odpowiedział bez zająknienia:

Polish National Committee Upper-Montagu-street 2. Do widzenia.

Wiedziałem już rzecz najważniejszą. Ale jak się tam teraz dostać?

Wyszedłem na jakiś piekielnie ruchliwy placyk i, stojąc wśród tego rojowiska, poprosiłem policjanta, aby mi sprokurował jaki „motor-car”.

Tu? Bardzo będzie trudno.

A jak mi iść na Upper-Montagu-street 2?

Pokręcił głową i spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:

Człowieku, nie wiesz, o co pytasz. Jakże ja Ci to mogę wytłumaczyć?

Ale nastawił mnie na lewo, w skos ku jakiejś ulicy i wskazawszy „dyrekcję”, rzekł:

Trzecia ulica na lewo!

Nie kiwnąwszy mu nawet głową, prosto jak po sznurze ruszyłem, maszerując ku wskazanej ulicy. Odliczyłem trzy przecznice, patrzę na napis:

Kingsway, a nic żaden Upper-Montagu-street.

Na środku ulicy w tumanie mgły czernieje figura olbrzymiego policemena w czarnym angielskim kasku. Rżnę do niego:

Piąta ulica na lewo!

Oho! Jednakże kierunek podano mi dobrze.

Idę. Mgła. Ruch. Tu i ówdzie kluby „Uaj-em-si-ej” (Young-men-christian-association). przed klubami mnóstwo żołnierzy, dużo żołnierzy australijskich, kanadyjskich – to wszystko nic mnie jednak nie obchodzi. Liczę przecznice.

Piąta. Jakiś plac. W środku piękny ogród ze staremi drzewami – wszystko w mgle jak w wacie. Słońce jak cytryna.

Russel-place! Więc nie Upper-Montagu.

Człowieku, uwierz raz, mówię ci! – tłumaczę sobie. – Nie denerwuj się. Powiedział ci „piąta ulica na lewo” – więc wiedział, co mówi. W lewo zwrot!

Skręciłem na lewo i idę. Przechodzę kolo klubu kołnierzy australijskich Kolos-klub zajmuje kilka olbrzymich kamienic – przed bramami tłumy żołnierzy w szerokich kapeluszach z czerwonemi wstążkami. Mijam te tłumy i wychodzę na jakąś cichą ulicę. Przede mną na bramie numer „dwa” i mała tablica mosiężna. Nie patrzę nawet, jak się ulica nazywa, kieruję się prosto ku domowi i na tablicy czytam:

Polski Komitet Narodowy.

Rozumie się. Kierowali mną jak pionkiem z niesłychaną precyzją.

Misja nasza w owych czasach zajmowała się zaciekłą kampanją, jaką we wszystkich bez wyboru pismach angielskich z niesłychaną namiętności, prowadzili i prowadzą – Żydzi. Ci mili „współrodacy” i „współobywatele”, domagający się w Polsce dla siebie odrębnych praw i przywilejów jako dla członków narodu żydowskiego, nie wiadomo, dla jakich przyczyn w Anglji niechętnie przyznają się do swej narodowości, a natomiast bardzo chętnie podają się za Polaków. Anglik, to wyspiarz – interesuje się wysepkami, ale Europa, a już zwłaszcza

środkowa i wschodnia mało go obchodzi i nie zna jej. I faktycznie szerokie masy angielskie nie odróżniają Polaka od Żyda. Jakie na tem tle powstawały niesłychane fałszerstwa i oszustwa opinji, jakie potworne intrygi, jak podstępne napaści – trudno sobie wyobrazić. Misja polska zbijała i odpierała te ataki jak mogła i jak umiała. Ale propaganda tego rodzaju, prowadzona wyłącznie przy pomocy sprostowań protestów, nie mogła mieć wielkiego znaczenia, ani też dać pozytywnych wyników. Naród angielski za mało wiedział o nas, skutkiem czego łatwo było go do nas uprzedzić, tem łatwiej, że Anglikom z tem było wygodniej.

Emigracja polska w Anglji nie jest bardzo liczna. Kingstownhallu” miało być walne zgromadzenie tow. „Zjednoczenie”. Zaproszono mnie na ten wieczór. Było może ze 30 osób. Trochę liczniejsze było zgromadzenie w Polskiem Towarzystwie londyńskiem, jednem z najstarszych stowarzyszeń polskich w Anglji. Na Zgromadzeniu tem, składającem się przeważnie z robotników, referowałem sprawę wojsk polskich na Syberji. Po wygłoszeniu referatu jeden ze słuchaczy interpelował mnie w następujący sposób:

Prelegent mówił nam o tem, jak to tam na Syberji Polacy się organizują; ale my wolelibyśmy usłyszeć coś o bolszewikach!

Wybuchła krótka utarczka słowna, wśród której robotnik oświadczył, iż – tero taki czas, że kużden robotnik musi drapać jak nowięcy lo siebie, bo potem już nie będzie móg…

Ponieważ ja osobiście nie należę do kasty myślącej wyłącznie o „drapaniu lo siebie”. więc nie wiem, czy interpelant mój miał rację, czy nie. Zasadę wygłoszoną przez niego słyszałem już raz poprzednio z ust pewnego robotnika polskiego, ale w innych okolicznościach i nie w Londynie, lecz w dalekiej, nadwołżańskiej Samarze. Było to gdzieś w początkach upalnego lipca, kiedy w wagonach na dworcu samarskim formowała się pierwsza kompanja pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki. Siedziałem w wagonie, w którym znajdowała się kancelarja punktu zbornego. Było już koło południa, gorąco straszne, martwy punkt dnia. O tej porze nie można się było spodziewać ochotników. Siedziałem, drzemiąc. Wtem skoczył ktoś do wozu. Młody człowiek, o śniadej, ogorzałej twarzy, wielkich oczach i wyszczerzonych w uśmiechu bieluśkich zębach. Spojrzawszy na niego, zrozumiałem, że propaganda w tym wypadku jest zbyteczna.

Tu się bierze do wojska polskiego? – zapytał z radosnym uśmiechem.

Tu. Albo co?

A bo ja się chcę zapisać.

A po co?

Chłopak się „speszył”.

Jak to – po co? Przecie się trza bić!

Niby – o co?

Spojrzał na mnie jakby obrażony i odburknął.

Jak to – o co? Przecie teraz taki czas, że kużden musi iść po swoje!

Ale on to trochę inaczej rozumiał, niż jego londyński towarzysz!

Pewnego dnia po południu wyjechało nas kilku do obozu jeńców wojennych Polaków w Feltham. Byli tam przeważnie Poznańczycy, żołnierze z armji niemieckiej. Do wojsk polskich we Francji zgłaszali się stosunkowo chętnie i niewątpliwie byli to dobrzy Polacy. Ale oto co się stało: Anglicy, zrozumiawszy nareszcie, że mają do czynienia z narodem sojuszniczym, poczynili im ulgi tak znaczne, iż – człowiek jest człowiekiem! – jeńcom po prostu żal było rozstawać się z ,,campem” i iść znów pod karabin. Zleniwieli – a że wojna niby się już skończyła – mieli wymówkę. Korzystając z równoczesnej obecności w Londynie jednego z członków galicyjskiej komisji likwidacyjnej, zaproszono nas obu na wieczorek w „campie”, gdzie referaty nasze miały się przyczynić do podniesienia temperatury narodowej. Przy tej sposobności zwiedziłem angielski „camp”.

Członek galicyjskiej komisji likwidacyjnej zbierał bardzo szczegółowe dane co do tego, ile gramów czy łutów tłuszczu czy mięsa żołnierze pobierają. Ja, oceniając rzecz tę od oka, powiem po prostu, że w sali wielkiego gmachu przeznaczonego na pomieszczenie dla więźniów, widziałem kilkaset „byków” o czerwonych, okrągłych twarzach i połyskujących zdrowiem oczach. Jadłem ich biały, bardzo smaczny chleb z jakimś zupełnie zdrowym tłuszczem i piłem kawę ze skondensowanem mlekiem. Ci jeńcy mieli się niewątpliwie lepiej w angielskim „campie”, niż rodacy w kraju na wolności. Wszyscy podkreślali, że władze obchodzą się z nimi poprawnie i życzliwie. Raziły nieco wyłącznie niemieckie napisy na korytarzach, co jednak tłumaczono tem, iż w ,,campie” oprócz Polaków byli i Duńczycy; władze angielskie obiecały jednak dać też nowe napisy w języku polskim.

Za mego pobytu przedstawicielstwo i władze polskie w Anglji znajdowały się właściwie dopiero w stadjum organizacyjnem. Mimo to okazywały znaczną ruchliwość, zajmowały się opieką nad jeńcami, rekrutacją, prasą, propagandą. Było to wszystko oczywiście do pewnego stopnia na mniejszą może skalę. Szło po prostu stosunkami osobistemi poszczególnych ludzi. Zaś emigracja nie jest jeszcze mocno związana organizacją i uprawia przeważnie swe własne lokalne interesy emigracyjne, niczem nie związane z Polską, ani jej sprawą. Z przykrością muszę stwierdzić, że ten pewien chłód w sprawach polskich panuje głównie wśród robotników i rzemieślników.

mar 152018
 

Jadę dziś do Michała nagrywać pogadankę, zostawiam więc Wam fragment książki

 

Siedemnastego lutego 1919 r. znalazłem się w Paryżu po podróży, która właściwie trwała od 23 maja roku 1918-go. Tegoż bowiem dnia wyruszyłem był swego czasu z Moskwy na poszukiwanie eszelonów czesko-słowackich, z któremi, nie mogąc już jechać na Murman, zmierzałem przez Daleki Wschód do Europy. Eszelonów tych dopadłem w Penzie, gdzie w godzinę później napadli na nie bolszewicy. Po zdobyciu Penzy i przekroczeniu Wołgi szliśmy podczas nieustannych walk na Wschód. Byłem w bitwie pod Lipiagami, przy zdobywaniu Samary. Później, jako jeden z organizatorów pierwszego bataljonu pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki, dotarłem aż do Omska, gdzie wspólnie z naszą grupą, przeduralską, zorganizował się Polski Komitet Wojenny. Jako członek tego komitetu zostałem wysłany na Daleki Wschód z misją wojenno-polityczną w celach propagandy, nawiązania stosunków z rodakami i organizacjami polskiemi, z misją francuską, wreszcie uzyskania kontaktu z Komitetem Narodowym w Paryżu. W ten sposób przejechawszy całą Azję, w jesieni 1918 r. stanąłem wreszcie nad Oceanem Spokojnym, skąd jako kurjer dyplomatyczny wyjechałem do Paryża z zadaniem poinformowania odnośnych czynników polskich o położeniu kilkunastu tysięcy ochotnika polskiego, zgromadzonego w dywizji syberyjskiej, a wydanego na łaskę i niełaskę komendy francuskiej.

Dzięki staraniom przedstawicielstwa polskiego w Londynie bez trudu otrzymałem wizę angielską i francuską, (polską oczywiście też) i wybrałem się do Paryża.

Na statku, który miał nas przewieźć przez La Manche, nikt, prócz mnie, nie kładł się i nie rozbierał. Obawiano się – i nie bez racji zresztą – niewyłowionych jeszcze min pływających. Istotnie, śmierć mogła nas spotkać każdej chwili, zaś w dodatku noc była bardzo ciemna i zimna, morze niespokojne, chuchające mroźnemi tumanami. W razie nieszczęśliwego wypadku szanse ratunku były bardzo małe. Z drugiej strony jednak siedzieć przez całą noc, z minuty na minutę spodziewając się śmierci, myśleć wciąż o tem i widzieć się w wyobraźni walczącym z falami i niewiadomego użycia pasem ratunkowym, to przecie musi być tak męczące, że od tego osiwieć można. To też ja wcale się tak męczyć nie chciałem. Kazałem sobie przynieść do kabiny butelkę wina, wypiłem z wielkim gustem, a potem rozebrałem się i położyłem się do łóżka. Zbudziłem się dopiero w Hawrze, u brzegów Francji.

Nie mogę powiedzieć, aby życie portowe w Hawrze było w owych czasach bardzo ożywione. Na zachodzie, na tle buro-perłowego nieba i morza widniała sylwetka jakiegoś krążownika, w porcie, prócz naszego statku, nie było żadnego. Przy brzegu kołysało się parę łodzi rybackich, w pustej przystani nie widziało się nikogo prócz paru niepozornych żandarmów i urzędników celnych. Nie było to wszystko bynajmniej imponujące, przeciwnie, przedstawiało się żałośnie i smętnie.

A mimo wszystko czułem się tu właśnie w domu. Ten poranek nie był żadnym fajerwerkiem pysznego słońca lecz sennym porankiem ludzi, budzących się do pracy. Dokoła statku nie kręciły się żadne golasy, wrzeszczące, udające ryby i nurkujące w morzu za pieniążkami. Żandarmi i urzędnicy byli niewyspani a przeto małomówni i po ludzku bez humoru. Rewizji papierów i rzeczy dokonywano w specjalnie na ten cel zbudowanem sicie z kabinek i oszalowanych gabinecików, ale nie szykanowano ludzi. Bardzo doświadczeni i rutynowani ajenci zaglądali tylko przeciągle przyjezdnym w oczy i już wiedzieli, kogo mają przed sobą. Karetka, która mnie wiozła przez cichy i senny Hawre na dworzec, była jak z noweli Maupassanta, dorożkarz – z humorystycznego pisma paryskiego, właścicielka bufetu arcyskromnej restauracji kolejowej – z powieści Zoli – wszyscy znajomi i wszystko znajome, co w rezultacie daje miłe uczucie pewności siebie i bezpieczeństwa.

O czwartej po południu byłem w Paryżu i natychmiast udałem się do Komitetu Narodowego. Sień była pełna żołnierzy ordynansowych, t. zw. po francusku – „plantonów”. Kazałem się zameldować p. prezesowi Dmowskiemu. Nie przyjął mnie, odpowiedział przez „plantona”, że teraz odpoczywa. Wysłałem plantona jeszcze raz. Kazał mi przyjść o szóstej.

Wyszedłem z przekonaniem, że polska dywizja na Syberji nikogo w Komitecie Narodowym obchodzić nie będzie. Udałem się tedy do jen. Hallera, który mnie przyjął bardzo życzliwie i uprzejmie, ale zupełnie mnie nie zrozumiał. Kiedy mu oświadczyłem, że dywizja nasza jest zupełnie zależna od Francuzów, oświadczył:

Bardzo dobrze! Jesteśmy pod francuską komendą. To doskonali żołnierze, od nich można się dużo nauczyć, to najlepsza szkoła.

Nie rozumiał, że dywizja polska na Syberji nie powstała dla celów „przekształcenia”, lecz aby móc z bronią w ręku wrócić do Europy i połączyć się z wojskiem polskiem. Jen. Haller bez najmniejszych zastrzeżeń oddawał dywizję Francuzom.

Spostrzegłem, że tu absolutnie nic nie wskóram, prędzej chyba w komitecie. Zgłosiłem się tam o szóstej, ale p. Dmowskiego już nie było. Za to na drugi dzień widziałem się z sekretarzem p. Dmowskiego, p. Stanisławem Kozickim, który miał ze mną dłuższą konferencję i szczerze się sprawą dywizji zainteresował. Z rozmowy wynikło, że komitet był o położeniu na Syberji bardzo słabo poinformowany.

Pan Kozicki zrobił, co mógł – skomunikował mnie z p. Wielowieyskim, który w komitecie zajmował się sprawami wojskowemi. Dlaczego – nie wiem. Pan Wielowieyski nie miał czasu – targował się ze mną o długość konferencji, którą wreszcie ustaliśmy na półtorej godziny. Ale w określonym dniu p. Wielowieyski nie miał czasu, konferencje odłożył, a kiedy się z nim wreszcie spotkałem, oświadczył mi, że musi się bardzo spieszyć i może mi poświęcić tylko godzinę. Podczas tej godziny umawiał się z kimś na obiad wieczorem, równocześnie jednak przekonał się, iż sprawy były ważniejsze, niż przypuszczał. Oto pokazało się, że na Syberji – (i we Francji) – nie jesteśmy bynajmniej na prawach armji sojuszniczej, jak Czesi, i zupełnie o sobie stanowić nie możemy, lecz tworzymy oddziały armji francuskiej, złożone z Polaków – na wzór dywizyj marokańskich, senegalskich, algierskich i anamickich. I pokazało się też, że p. Wielowieyski popierał przeciw P. K. W. wszystkie organizacje polskie, wojsko zwalczające. Pokazał się – skandal.

I czemuż pan to robił? – spytałem.

Powiem prawdę – odpowiedział uczciwie p. Wielowieyski – Nie byłem należycie informowany.

Od tego czasu już się z p. Wielowieyskim nie widziałem.

Sprawa dywizji syberyjskiej grzęzła coraz beznadziejniej. Właśnie wówczas reprezentacja polska znajdowała się w stanie gwałtownej walki dyplomatycznej o Gdańsk, Górny Śląsk i w ogóle o granice Polski, co ją zupełnie absorbowało. Jen. Haller wysłał był na ślepo jakiegoś oficera z misją do wojsk polskich na Syberji. Oficer ten, nie znający zupełnie stosunków, narobił jeszcze większego bigosu. Krótko mówiąc, zrobił się bałagan okropny, a na domiar złego zaczęły się pojawiać tendencje, dążące do ograniczenia werbunku na Syberji. Przyjechał był wówczas do Paryża z Szangaju jeden z ówczesnych dyrektorów rusko-azjatyckiego banku szangajskiego, p. Jastrzębski, późniejszy minister skarbu, człowiek bardzo poważny i wpływowy. Kiedy ze mną o dywizji rozmawiał, oświadczył się absolutnie za ograniczeniem werbunku, mówiąc:

Panie Bandrowski! Nieszczęście się stało, dywizja polska na Syberji jest. Trzeba się teraz starać, aby to nieszczęście było jak najmniejsze.

Środkiem, prowadzącym do tego, miało być jej osłabienie, gdy tymczasem jedynym sposobem ocalenia dywizji było uczynienie jej tak silną, aby się mogła skutecznie bronić i niezależnie od nikogo postępować aby się musiano z nią liczyć.

Trzeba było zrobić korpus, albo nic! – przyznał mi prof. Dybowski.

I oto dlaczego Czesi z Syberji wyszli, a nasza dywizja poniosła klęskę i poszła do niewoli, broniąc tyłów Kołczaka i interesów francuskich, za co później Francuzi grubo sobie jeszcze zapłacić kazali.

mar 142018
 

Zanim przejdę do sedna sprawy, chciałbym coś ogłosić i zaprezentować dwa cytaty z naszego ulubionego Edwarda Woyniłłowicza. Cytaty, które korespondują z wczorajszą notką oraz sytuacją, w jakiej się cały czas znajdujemy.

Najpierw ogłoszenie – wygląda na to, że ilość demaskacji w naszych wydawnictwach będzie narastać i to w skali do tej pory niespotykanej. Ja wiem, że demaskacja jest marnym narzędziem poznania, ale skoro fakty się ujawniają same, trudno bym udawał, że ich nie ma. Tym bardziej, że dostajemy wszystko na piśmie. Wprowadzenie będzie łagodne, ale w pewnym momencie dojdziemy do rzeczy naprawdę przykrych, których wielu może zwyczajnie nie wytrzymać nerwowo.

Teraz pierwszy cytat z Woyniłłowicza, wspomnienie z gorących lat 1863-1864 – voila, dla tych, którzy nieuważnie czytają:

To też każdy z nas nie zawsze umiał lekcje, ale miał szpilkę z orzełkiem w krawacie i spinki u koszuli z fotografiami Kościuszki, Zamoyskiego, Kronenberga lub Hiszpańskiego, któremi nas hojnie zaopatrywał handel i przemysł warszawski.

Koniec cytatu. Jeśli ktoś nie wie, o jakiego Kronenberga chodzi, wyjaśniam – chodzi o Leopolda Kronenberga, bankiera, który w czasie powstania czmychnął za granicę, a kiedy wrócił odebrał od najjaśniejszego pana order za wzorową postawę wobec jego majestatu. Idźmy dalej.

Kobiety, jako wrażliwsze, zawsze ofiarne i gorące patriotki, we wszelkich demonstracjach przodowały i młodzież za sobą pociągały, więc pierwsze intonowały „Boże coś Polskę!” i „Z dymem pożarów” w kościołach. Przemycały literaturę nielegalną, przechowywały broń, a niekiedy i samych powstańców, a że przy tem urozmaicały „żałobę narodową” efektownemi kontusikami, konfederatkami, kokardami narodowemi i wielkimi krzyżami na piersiach, to trudno im mieć to specjalnie za złe. Jedno co miałem wówczas za złe i obecnie mam nie do darowania, to że ogół był tak nie wyrobiony, czy zahypnotyzowany, iż zbyt mało reagował na te rządy niewieście. Kobiety pociągnąwszy młodzież, decydowały o wszystkiem: dawały np. palmę posług obywatelskich agitatorom i demonstrantom, a stawiały pod pręgierzem opinii publicznej ludzi głębiej myślących i dalej patrzących, niż emisariusze „Rządu Narodowego” nieraz bardzo domniemani. Mogę zacytować przykłady: hr. Emerykowi Czapskiemu, fundatorowi Muzeum Czapskich w Krakowie, a ówczesnemu dyrektorowi departamentu leśnego, pobito okna. Szwagier mój, Jerzy Mogilnicki, zesłany na katorgę, nie miał miru u twórczyń opinji publicznej, które i dalej popijały herbatkę z obwarzankami gdy mu majątek skonfiskowano. Pamiętałem to wszystko i ta niesprawiedliwość wpłynęła zapewne na to, że zbyt może lekceważyłem opinie publiczną i nie ubiegałem się nigdy o popularność.

Koniec cytatu. Zwracam uwagę na zwrot – bardzo domniemani emisariusze rządu narodowego. Oznacza on, że każdy oszust, który potrafił uwieść swoją gawędą jakąś mińską czy wileńską wariatkę w konfederatce na głowie, mógł liczyć na sławę i zaszczyty, a także uznany mógł być za wskrzesiciela ojczyzny. To tego dostawał w pakiecie ciasteczka i herbatę, a jak był bardzo namolny to pewnie i inne jeszcze atrakcje w grę wchodziły.

Tym były owe sztuki łatwiejsze im głębiej rząd narodowy, pisany przez Woyniłłowicza w cudzysłowie brnął w dalekie obszary politycznej fikcji wydając oświadczenia, że granice państwa odrodzonego będą tam, gdzie się poleje polska krew. Jak wiemy deklaracje te nie sprawdziły się ani w pokoleniu Woyniłłowicza, ani później.

Teraz o podziale władzy, o którym już wspomniałem. Fikcja, w którą wierzymy opisywana jest w podręcznikach do WOS-u. Władza dzieli się na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, a jej gwarantem jest naród, który głosuje w powszechnych wyborach. Naród ten nazywany jest czasem suwerenem. Realnie władza dzieli się na flotę, armię i bojówkę lub bojówki. Te ostatnie mają nadrzędny w stosunku do armii i floty charakter, albowiem za ich pomocą dyscyplinuje się generałów i admirałów. W obecnym świecie bojówka ma charakter oficjalny i nosi nazwę tajnych służb. Ponieważ każda kolejna władza musi mieć pewność, że bojówka jest wierna, bo od niej zależy wszystko, tworzy nowe służby, które kontrolują poprzednie. Tamte zaś rozwiązuje, albo i nie, jeśli okaże się, że nazbierali oni tyle haków na władzę, że nic im nie można zrobić. W takiej sytuacji wszyscy siadają do negocjacji i coś ustalają. A co z suwerenem? Nic. Naród już od dawna ma w nosie wybory, głosuje tylko 30 proc. społeczeństwa i tak jest dobrze. Nikt nie chce tego zmieniać, bo gdyby wszyscy uprawnieni poszli do wyborów, zmieniły by się w sposób istotny realia polityczne, a to pociągnąć mogłoby za sobą rozruchy, w wyniku których ktoś musiałby zginąć. A ci co giną, zawsze są wcześniej do śmierci wyznaczeni. Nie informuje się ich jednak o tym, bo ta śmierć jest przedmiotem targów, pomiędzy władzą aspirującą, mającą do dyspozycji nową bojówkę, a starą bojówką i częścią władzy, która nie ma sił, by utrzymać się na powierzchni i szuka nowych rozwiązań. U nas jeszcze do takich rzeczy nie doszło, ale one są znane z historii. Przykład wielkiego pensjonariusza Niderlandów – Jana de Witt i jego brata Cornelisa jest tu najbardziej wyrazisty.

W opisanym wyżej układzie potrzebny jest jakiś stabilizator czyli gwarant. I to zawsze jest bank, który daje zabezpieczenie aktywom starej bojówki i nowej władzy. Ten bank może przez to wpływać realnie na to kto będzie rządził. I to jest clou systemu, ale o tym się nie mówi. To znaczy nie mówi się dziś, w epoce rozbuchanych mediów, wolnego słowa i różnych innych fikcji jakże podobnych do konfederatek i kontusików oszalałych mitomanek biegających ulicami polskich miast w latach 1863-64. Dawniej pisało się o tym otwarcie w gazetach.

Ot choćby sprawa wojny domowej w Chile, w roku 1891. W tym przypadku opisany przeze mnie schemat jest najbardziej wyrazisty. Oto zbuntowany kongres przeciwstawił się prezydentowi nazwiskiem Balmaceda. Władzą podzielili się tak, że ludzie z kongresu zabrali flotę, a prezydentowi została armia – albo na odwrót, nie ma to w zasadzie znaczenia. Jeśli zajrzymy do wiki, to aż podskoczymy z radości. Balmaceda, stary mason, promotor robót publicznych, sprzeciwiał się obecności w Chile kapitału brytyjskiego. Oczywiście nie zadbał o to, by zorganizować sobie bojówkę, ale zadbał o kredyt finansujący jego szerokie i ważne inwestycje. Zaciągnął go w banku niemieckim. No, ale przegrał. Kongres i jego flota zapędzili pana prezydenta do argentyńskiej ambasady w Santiago, gdzie polityk ten, z rozpaczy, strzelił sobie w łeb. To ci dopiero demaskacja. Znowu ci cholerni Brytole. No, ale uważna lektura ówczesnych gazet, a prasa była wówczas naprawdę wolna, Chile zaś naprawdę bogate, co oznacza, że polityka tam prowadzona była serio, daje nam jeszcze jedną odpowiedź na pytanie – dlaczego Balmaceda się zastrzelił. Otóż wcześniej zdeponował on duże ilości gotówki u Alfonsa Rotszylda. Na wszelki wypadek, gdyby coś się stało. Jakby jakiś bunt wybuchł albo coś. -Wtedy – pomyślał spryciarz Balmaceda – zadzwonię do Alfonsa i powiem – oddaj mi moje pieniądze, a jak on już je odda zaciągnę nową armię i pomaszerujemy do tej dziury, gdzie schowali się ci tchórze z kongresu. I wyobraźcie sobie, że do buntu rzeczywiście doszło, Balmaceda rzeczywiście zadzwonił do Rotszylda, a ten odebrawszy słuchawkę rzekł – Balmaceda? Balmceda? Nie przypominam sobie nikogo takiego….Stropił się prezydent Balmaceda, ale nie dał tego po sobie poznać. Dopiero potem, kiedy okazało się, że Rotszyld wydał jego pieniądze buntownikom z kongresu wpadł w prawdziwą rozpacz. Dlaczego uczciwy bankier postąpił tak niegodnie i podstępnie? Miał dobre powody, chciał razem z Kronenbergiem i Hiszpańskim, to jest chciałem rzec, razem z Goldsmithem i Hirschem zorganizować osadnictwo żydowskiej w Chile i przesiedlić do tego kraju Żydów w Polski i Ukrainy. Balmaceda nie odpowiedział na propozycję Rotszylda w sposób zadowalający, a przez to postawił pod znakiem zapytania swoją polityczną karierę. Zabijać jednak się nie musiał….chyba….

Dzięki opisanym tu wypadkom do Chile trafiła rodzina Chorodowskich, Żydów z Ukrainy, a dziś żyje tam ich potomek, najsłynniejszy scenarzysta komiksowy świata – Alejandro Jodorowski. Jest on znany z tego, że pisze scenariusze do najbardziej obscenicznych i antykościelnych komiksów jakie powstają. Sami zresztą możecie je sobie obejrzeć w sieci. Jego zresztą też, to bardzo malownicza postać. Na dziś to tyle. Dziękuję za uwagę

A oto najnowsze nagranie „u Michała” w księgarni Foto-Mag, tym razem:

O kwartalniku Szkoła Nawigatorów o protestantyzmie:
https://www.youtube.com/watch?v=mPtOH0VMOq0

 

poprzednie nagrania:

O filmie Grzegorza Brauna „Luter i rewolucja protestancka”:

https://www.youtube.com/watch?v=69RcKACAUZI

O książce Hanny Koschenbahr-Łyskowskiej „Zielone rękawiczki”:

https://www.youtube.com/watch?v=PBIz5asguCA

O Bibliotece Historii Gospodarczej Polski:

https://www.youtube.com/watch?v=8xpy8i8nV6U

O kwartalnikach: Szkoła Nawigatorów o bolszewikach, herezji  i in.

https://www.youtube.com/watch?v=5cXv6kzVA9A

 

Przypominam o promocjach na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl

mar 102018
 

Jak widzimy już z samego rana wczorajsze moje zabiegi, by cokolwiek z tego co się tu dzieje dotarło do niektórych głów, zakończyły się fiaskiem. No nic, poczekam jeszcze. Miałem kiedyś takiego szefa, Turka z Niemiec, i on mawiał, wskazując palcem na jakiegoś nierozgarniętego kolegę – Gabriel, damy mu szansę. Od niego właśnie nauczyłem się, że człowiekowi zawsze trzeba dać szansę, a może nawet dwie.

Jak się przegląda tą głupią wikipedię zawsze można trafić na coś ciekawego. Trzeba tylko uważać i nie łazić zawsze za kolegami, którzy idąc rozpić flaszkę w krzakach mówią nam, żebyśmy ich nie śledzili. Wszyscy wiemy, że takie zachowanie jest skrajnie głupie i nie przysparza śledzącemu sympatii. Stawia go w sytuacji idiotycznej i w końcu dochodzi do tego, że nie można już dać takiemu szansy. No więc ja, mając zawsze sporo starszych i bardziej doświadczonych kolegów nigdy nie narzucałem im swojego towarzystwa. Nawyk ten wyniosłem z domu, gdzie byłem najmłodszy. To dobre przyzwyczajenie i warto czasem z niego skorzystać. Zanim wrócę do wikipedii, opowiem o moich przygodach z pielęgniarkami. Dwa razy wylądowałem na oddziale szpitalnym jako młody bardzo człowiek i tam poznałem różne siostry, a także uczennice z liceum medycznego. Były to fantastyczne osoby i miło się z nimi spędzało czas. Nie żebym jakoś specjalnie łaził do tego kantorka gdzie siedziały, ale one same przychodziły pogadać, bo jak na sali pełnej chorych na raka dziadków, kładą siedemnastolatka, to jednak jest wydarzenie. Wielu kolegów umawiało się z dziewczynami z liceum medycznego, które już dziś nie istnieje. Nie wiem dlaczego, pewnie w związku z ruiną wszystkiego, nie ma już tych liceów, a żeby zostać pielęgniarką trzeba skończyć studia. Na wszystkich jednak największe wrażenie robiła dziewczyna naszego starszego kolegi Staszka, który w tamtych czasach, z takimi szczylami jak ja nawet nie chciał gadać. Była chyba mojego wzrostu, albo wyższa i wszyscy wołali na nią Manuelita. Gdyby w tamtym czasie w kinach pokazywali film Pocahontas miałaby ksywę Pocahontas, bo tak właśnie wyglądała. Generalnie chcę powiedzieć, że pielęgniarki kojarzą mi się dobrze, w przeciwieństwie do lekarzy. A wszystko przez to nie istniejące już liceum medyczne w Biłgoraju.

Pisząc książkę o Żydach wróciłem myślą do tamtych czasów, albowiem trafiłem na znane wszystkim nazwisko Nightingale, Florence Nightingale. Kiedy pracowałem jeszcze w redakcjach pism kobiecych, postać Florence była na łamach tych pism prezentowana wielokrotnie, związane było to z istniejącą do dziś tendencją, by pokazywać czytelniczkom kobiety, które dokonały w życiu czegoś wielkiego i ważnego. Czego dokonała Florence wszyscy wiemy, stworzyła nowoczesne pielęgniarstwo, uczyniła z tego zajęcia zawód i misję, a dzięki temu uratowała życie tysiącom żołnierzy, którzy umierali w szpitalach polowych, w warunkach absolutnie straszliwych. Florence rozpoczęła swoją działalność w czasie Wojny Krymskiej. Pochodziła z rodziny arystokratycznej i, jak piszą w tej głupiej wikipedii, jej życiowy wybór zdziwił otoczenie, a nawet ktoś tam protestował przeciwko takiemu upokorzeniu, jakim w mniemaniu starych ciotek była opieka nad rannymi. Dlaczego, spytacie, dopiero w czasie wojny na Krymie, w ministerstwie wojny ktoś doszedł do wniosku, że potrzebna jest rannym opieka pielęgniarska? Mam na to swoją teorię. Jak nas poucza wiki, przed Florence, rannymi brytyjskimi żołnierzami opiekowały się wyłapywane w Soho dziwki, które do tej pracy zmuszano, albowiem była najpodlejsza, wręcz wstrętna. W czasie wcześniejszych wojen, które jak walce przewalały się przez kontynent sprawa opieki nad rannymi nie była może aż tak ważna, poza tym szpitale wojskowe na kontynencie pozostawały pod opieką sióstr zakonnych. To one poświęcały swoje życie, by ulżyć cierpieniu rannych. Tak było we Francji, w Polsce, także w Niemczech. Brytyjczycy zawsze walczyli poza swoim krajem i zawsze ktoś się nimi zajmował. Wyłapane w Soho prostytutki jeździły z żołnierzami na ekspedycje karne, gdzieś hen, daleko, gdzie nikt nie mógł widzieć w jakich warunkach przebywają ranni żołnierze królewscy. Co innego było w roku 1854 na Krymie. Wojna miała charakter interwencji, korpus brytyjski był mniejszy niż francuski. Żołnierzami republiki, mimo że byli bezbożnikami opiekowały się zakonnice. Wobec wizji, że w jednych szpitalach będą siostry w habitach, w drugich dziwki z cyckami na wierzchu, ktoś w ministerstwie wojny zaplanował udział kobiet innego rodzaju w tym przedsięwzięciu. Kobiet, które pochodzić miały z normalnych domów, a do tego jeszcze pracując w szpitalach podniosą ogólną kulturę rannych i może rzeczywiście, w tym upiornym świecie bez antybiotyków, ze słabo rozpoznanymi zasadami higieny pomogą jakoś tym rannym biedakom.

To jednak nie wszystko. W głupiej wikipedii napisali bowiem, że Florence była nie tylko pielęgniarką, była też statystykiem. Kurczę! To jest wręcz niemożliwe! Kobieta w świecie zdominowanym przez mężczyzn, w roku 1854 była statystykiem? To niemożliwe. Oczywiście, że niemożliwe. Bo statystyka w połowie XIX wieku nie była tym czym stała się już na początku XX wieku. Statystyka jak poucza nas wiki, to w języku niemieckim badanie osób i spraw publicznych. W łacinie zaś wyraz statisticus oznacza rzecz związaną z polityką. Co w takim razie Florence robiła w praktyce? Zbierała informacje dotyczące kraju, w którym przebywała, tym samym trudniły się podległe jej pielęgniarki. Trzeba teraz sprawdzić w jakich miejscach znajdowały się, prócz stolicy, oddziały szpitalne gdzie zatrudniano świeckie siostry i sprawa będzie jasna. Brytyjczycy, znani na całym świecie z humanitarnego podejścia do cierpienia, zorganizowali pierwszą profesjonalną służbę pielęgniarską, która wyeliminowała ze szpitali wojskowych patologię. Na jej miejsce zaś wprowadziła szpiegostwo zwane dla niepoznaki statystyką, którym trudniły się zaangażowane w misję pielęgniarki. Co z rannymi spytacie? Nic. Umierali jak dawniej.

Oczywiście, uważny czytelnik wikipedii, zorientował się pewnie już dawno, że Florence i jej misja, są do dziś rozdmuchiwane po to tylko, żeby jeszcze raz pokazać, że Wielka Brytania przoduje we wszystkim. Przecież sama Florence uczyła się pielęgniarstwa w Niemczech w domu diakonijnym w Keiserwerth. Skąd więc to całe zamieszanie? Ono ma charakter statystyczny. To znaczy Sidneyowi Herbertowi, który wciągnął Florence do zawodu nie była potrzebna opieka nad rannymi, bo i po co. Z londyńskich workhousów można było zawsze wyciągnąć stosowną liczbę nędzarzy, których po przebraniu w mundury i obiciu kijami wysyłano na front by tam ginęli. Herbertowi potrzebna była hierarchiczna struktura dokonująca selekcji informacji, a także gromadząca je w systemach tabelarycznych. Takiego zadania mogły podjąć się tylko dobrze wychowane i dobrze ułożone dziewczyny z bogatszych rodzin. I to właśnie robiły. Dlaczego w brytyjskiej armii zakonnice nie opiekowały się rannymi? To już musicie zgłębić sami, może uważna lektura linków z wikipedii Wam pomoże.

Michał przygotował nowe nagranie, reklamę filmu Grzegorza Brauna o Lutrze

https://www.youtube.com/watch?v=69RcKACAUZI

Na koniec umieszczam tu nagranie promujące książkę Hani, nominowaną do Nagrody Literackiej Miasta Stołecznego Warszawy.

 

https://www.youtube.com/watch?v=PBIz5asguCA

 

Zaczynamy sprzedaż nowego, specjalnego numeru Szkoły nawigatorów, poświęconego protestantyzmowi. Numer w całości złożył i przygotował do druku nasz kolega Rotmeister. Wykonał wielką pracę. Cześć mu i chwała. Dziś w sklepie znajdzie się także książka eski o architekturze drewnianej.

Michał zaś zmontował moją pierwszą pogadankę nagraną w jego sklepie. Niebawem będzie kolejna. A potem następne. Na ile czas pozwoli oczywiście.

Oto link https://www.youtube.com/watch?v=8xpy8i8nV6U

Przypominam, że na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl trwa promocja książek i czasopism. Baśń czeska i amerykańska po 10 zł, Baśń III po 15, tak samo Łowcy księży oraz Straż przednia. Nawigatory także po 10, ale ubywa ich w zastraszającym tempie, więc trzeba się spieszyć. Budowa jachtów po 35, Berecci, Irlandzki majdan i Kroniki klasztoru w Zasławiu po 10. Sanctum regnum po 30 zł. Na tej samej stronie dostępny już jest nowy komiks Tomka Bereźnickiego zatytułowany „Kościuszko. Cena wolności”. W sprzedaży jest już także książka „Czerwiec polski” zwana tu książką o pluskwach

Michał zmontował kolejne nagranie, które niniejszym prezentuję

https://www.youtube.com/watch?v=5cXv6kzVA9A

I jeszcze informacja o najnowszej promocji

Mam dwie wiadomości – dobrą i złą. Pierwsza to taka, właśnie na podwórko wjechał nakład Wspomnień Edwarda Woyniłłowicza, w miękkich oprawach ze skrzydełkami. Każdy tom dostępny jest już teraz w cenie 35 zł za egzemplarz. Zła wiadomość jest taka, że muszę rozpocząć wyprzedaż Wspomnień Hipolita Korwin Milewskiego, w twardej oprawie, a co za tym idzie muszę też obniżyć cenę tych wspomnień do 35 zł za tom. Nie mam wyjścia, za dużo nowych projektów realizujemy, żebym mógł sobie pozwolić na jakieś sentymenty. Nie koniec na tym. Komiks polemiczny Zamah, który jest głosem w dyskusji o zamachu na Heydricha będzie dostępny w cenie 25 zł za egzemplarz, a Historia Katalonii w cenie 20 zł za egzemplarz. Musimy zrobić miejsce w magazynie. Taki lajf, jak mawiają niektórzy…rabota takaja…

Pozdrawiam

Coryllus.

mar 092018
 

Co jakiś czas ktoś, usiłując przekazać mi jakąś prawdę o sobie mówi – wiesz nie mam przymusu pisania. Nie wiem co na to odpowiedzieć, bo ja taki przymus mam. Od bardzo dawna, od chwili kiedy zacząłem się z pisania z dobrym skutkiem utrzymywać. Zanim do tego doszło upłynęło wiele lat, w czasie których, tak jak wszyscy, przechodziłem różne stopnie edukacji. W moim przypadku było to o tyle dziwne i niestandardowe, że na każdym etapie zajmować się musiałem czynnością zwaną rozpoznawaniem. Od tego czy coś rozpoznam, czy też nie zależała moja ocena na półrocze, na koniec roku, a potem oceny semestralne na studiach. Nie należałem nigdy do czołówki mistrzów rozpoznawania, ale miałem swoje wyniki i one nie były najgorsze. Zanim opowiem głębiej o tej niełatwej sztuce wymienię może w jakich zakresach ją uprawialiśmy w szkole, a w jakich na studiach. No więc w szkole średniej rozpoznawaliśmy pędy bezlistne, ulistnione, rośliny zielne i takie, które mają zdrewniałe pędy, owady, ptaki w locie i ptaki preparowane, nasiona drzew i krzewów, profile gleb, gatunki drewna w korze i bez kory. Jeśli wydaje się Wam, że to ostatnie jest najtrudniejsze, mylicie się. Najgorsze są owady i nasiona. Gatunki drewna bez kory to pikuś. Na studiach oczywiście trzeba było rozpoznawać przedstawienia ikonograficzne w malarstwie średniowiecznym i nowożytnym, architekturę, którą znaliśmy wyłącznie ze zdjęć, a także inne dzieła, nieraz nie posiadające cech sztuki, jak na przykład prace Josepha Beusa. To był obłęd i do niczego mi się do dzisiaj nie przydaje. Podobnie jak większość spraw związanych ze studiami. Co innego szkoła średnia, z wiedzy tam zdobytej korzystam często i ma owo korzystanie charakter prestidigitatorski. Nie mogę zdradzić dlaczego, bo mało kto zdradza swoje tajemnice, ale wychodzi to zawsze dobrze i ciekawie, choć o wielu rzeczach już nie pamiętam. Cały czas mam jednak świadomość, że wszystko to ma charakter sztuczki. Po co o tym piszę? Ponieważ są ludzie, którzy penetrują rzeczywistość na poziomach głębszych, tak głębokich że nie ma mowy, by dokonać prezentacji swoich dokonań i zebrać za to oklaski. Pozostaje jednak chęć takiej prezentacji, z którą nie wiadomo co zrobić. Ja to rozumiem, tak jak rozumiem przymus pisania. Sam zostałem nim dotknięty. I doprawdy nie ma znaczenia fakt, że często, w zasadzie co drugi dzień, budzę się z pustą głową i myślą, że nigdy więcej już nic nie napiszę. Cała sztuka polega właściwie na tym, by pokonać tę myśl. Reszta robi się sama. Pisanie bowiem też jest rodzajem sztuczki, a do jej wykonywania potrzebna jest zręczność. Jeśli ktoś oglądał kiedyś filmy o cyrkowcach, magikach, albo innych ludziach zarabiających na scenie, wie, że trening jest wszystkim. W zasadzie nie ma możliwości zatrzymania się. Dla niektórych postojem jest dopiero wózek inwalidzki, albo cela w domu wariatów. Tutaj jest identycznie. Jest tak samo jak z umiejętnością rozpoznawania nasion drzew lub ptaków w locie. To jest fascynujące i znakomite, ale trzeba się tego nauczyć, pod presją niestety. I wyobraźcie sobie, że byli tacy koledzy, którzy się tego nie nauczyli nigdy. Po prostu nigdy. A nie byli idiotami. Kiedy myślałem o tym wczoraj przyszło mi do głowy, że cała ta sztuczka polega na tym, by ograniczyć swoje myśli wyłącznie do świata widzialnego i to w dodatku tego z najbliższego naszego otoczenia. Żeby nie wybiegać myślą nigdzie naprzód, nie kierować jej w głąb zjawisk, ale patrzeć i widzieć wyraźnie rzeczy nam najbliższe. Każdy kto próbuje zrobić krok dalej i coś w zakresie tego widma zmienić, przegrywa. Nie wiem czy jasno się wyrażam, może więc spróbuję jeszcze raz. Jeśli z poziomu przemożnej chęci opowiedzenie ciekawej historii, przechodzimy na poziom uporczywych próba zainteresowania czytelnika swoją osobą, poprzez tekst, osiągamy efekt odwrotny od zamierzonego. Bo tego co chcemy pokazać nie widać i nikt nie zweryfikuje tej treści na miejscu, a przez to nie poczuje tej dziwnej radości w sercu, którą każdy czytelnik musi odczuć, by się do autora przywiązać. Pisanie ma więc bezpośredni związek z jarmarcznymi sztuczkami i trzeba zawsze o tym pamiętać. Podobnie jak rozpoznawanie motyli i innych owadów.

To nie wszystko jednak. Nawet na tej drodze czekają na człowieka różne pułapki. Generalnie pisze się pod presją. W redakcjach na przykład jest tak, że wszyscy mają w nosie nasze wysiłki i człowiek nigdy nie czuje się doceniony. Nigdy – podkreślam. Nie ma takiej możliwości. Poza tym redaktorzy wyrzucają mu teksty do śmieci, zmieniają je po swojemu, nie licząc się z jego koncepcjami i okazują mu lekceważenie. Ja przyznam się, nie wyobrażam sobie dziś siebie, bez praktyki redakcyjnej. Uważam, że każdy powinien przez nią przejść, bo inaczej nic nie zrozumie. Im więcej zaś jego tekstów wyląduje w śmieciach tym per saldo dla niego lepiej. Dlatego też lepiej zaczynać pisanie w młodym wieku, a nie później, bo później trudniej znosi się upokorzenia.

Kiedy już się człowiekowi zdaje, że wszystko wie i rozumie przychodzą próby i pułapki prawdziwe. Nie wiem jak to wygląda w innych zakresach emisji treści, ale w naszym sprawy maja się stosunkowo prosto. Skończyłem książkę o Żydach, która dziś idzie do drukarni. Jest to cienka książka, z serii z białą sową, pod koniec marca będzie w sprzedaży. Napisałem ją z dwóch powodów – po pierwsze, sierżant Daniels robi promocję za darmo, po drugie muszę czasem napisać coś inaczej niż to czyniłem do tej pory i nie może się to odbyć przy asekuracji. Wiem to na pewno, trzeba zaryzykować, napisać, wydać, sprzedać i zobaczyć co się stanie. Jak się okaże, że nie chwyci, trudno, nie będziemy tego kontynuować. Nie ma jednak mowy o jakikolwiek miarodajnych próbach tu na blogu, bo ani komentarze, ani ilość odsłon, nie dają żadnej wiążącej informacji dotyczącej popularności tekstu. I dziwi mnie czasem, że koledzy związani zawodowo ze skomplikowanymi nieraz rachunkami nie rozumieją tej prostej prawdy. Liczy się tylko sprzedaż i tylko ona daje nam jakieś pojęcie o tym, czy teksty się podobają czy nie. Dlatego tak niemiłosiernie traktowałem zawsze komentatorów. Oni nie mają wpływu na nic. Im się tylko zdaje, że mają. I teraz uwaga do autorów – nie ulegajcie żadnym presjom ze strony komentujących. Pamiętajcie jednak, że bez komentujących nie ma bloga. To jest łatwe do zrozumienia, choć wydaje się trudne.

Powiem teraz coś o poważnych pułapkach i pokusach. A także o tym jak rozpoznać dobre i ciekawe historie. Niektórzy autorzy, ale nie tylko oni, także dzieci i ludzie nie rozumiejący tajemnic zawodu prestidigitatora, uważają, że wystarczy powtórzyć z jakąś tam dokładnością ruchy magika, żeby sztuczka okazała się tak samo dobra. Nie wystarczy. To jedna kwestia. Druga dotyczy sensu tego co tu robimy. Już o tym pisałem, ale jak widać nigdy dość powtarzania. My tutaj nie dokonujemy żadnych demaskacji, my się tu zajmujemy zabawianiem czytelników używając do tego narzędzi ze świata widzialnego i dla tych czytelników dostępnego. Za ich pomocą preparujemy tekst, który wzbudza emocje, nieraz bardzo żywe. Taka jest formuła misji. Żeby ją realizować dobrze, należy nauczyć się rozpoznawania. Trzeba przede wszystkim rozpoznawać dobre historie, które potem możemy wykorzystać. Lepiej, wiem to z własnego doświadczenia, chodzić zakrzaczonymi ścieżkami i nie korzystać z gościńców. To znaczy lepiej nie naśladować Łysiaka, czy Stanisława Michalkiewicza, a pisząc o Żydach nie drążyć w nieskończoność roli Żydów w budowie imperium brytyjskiego. Można pisać o czymś innym. Można sobie zadać pytanie – jak już ktoś się upiera na tych Żydów – czy dynastia sabaudzka to Żydzi. To ważne pytanie, ale nikt się jeszcze z nim nie zmierzył, bo temat wydaje się wielu autorom nieatrakcyjny. Nie „robi ich” ten temat. Podobnie jak inne, miałkie i nic nie znaczące tematy. Jest odwrotnie niż myślą niektórzy – to autor robi temat, a nie temat autora. Tu tkwi podstawowy błąd i wobec tej kwestii zawsze demaskują się grafomani. To jest próba generalna. Jak gabinet luster w filmie „Wejście smoka”. Zrobić tekst z dobrego tematu potrafi nawet bardzo marny magik. Zrobić tekst bez tematu jest o wiele trudniej. Są jednak tacy, którzy uważają, że można zrobić temat w ogóle bez tekstu, samymi tylko linkami. To jest niemożliwe, to jest Groucho Marks bez wąsów i okularów. Nie idźcie tą drogą.

Kolejna kwestia to pokusy. Na tym blogu pojawiało się już wielu takich, którzy domagali się, bym tę swoją jarmarczną metodę pisarską przyłożył do tematów biblijnych. Czynili to z nadzieją na jakieś bluźnierstwo z mojej strony, albo może po to, bym zdemaskował wreszcie Chrystusa i apostołów jako grupkę oszustów. Ja się w końcu złamałem i napisał dwa teksty na tematy biblijne w tej książce o Żydach. Mam jednak wrażenie, że w pułapkę nie wpadłem. To się zresztą okaże niebawem. Tak się składa, że pokusa demaskacji, a mnie się już naprawę nie chcę pisać o tych demaskacjach, bo to jest z punktu widzenia dobrego prestidigitatora nędza, jest pokusą płytką. Oto dowód – dwie postaci. Najpierw Ernest Renan. To jest coś fascynującego ten facet. Człowiek z tradycyjnej, katolickiej rodziny, znawca Pisma, historyk i ekspert, a do tego wielki erudyta. Niesamowity człowiek po prostu. Tak się jednak przejął tymi demaskacjami, że na starość stał się wyznawcą darwinizmu, a jego książka o Chrystusie była przez wiele lat hitem wydawniczym i wszyscy lewicowi autorzy i publicyści pokazywali Renana palcem i mówili – zobaczcie, wierzył, a zwątpił. Poddał tę całą biblię krytyce rozumu i wyszło mu, że Jezus nie był wcale Bogiem, ale zwykłym człowiekiem i do tego trochę kłamał. Czy to nie jest niezwykłe?! Zapewne jest. Literatura francuska pełna jest postaci zdeprawowanych, odchodzących od religii duchownych i młodzieńców, którzy kończą swoja karierę albo na uniwersytecie wygłaszając jakieś antykościelne kalumnie, albo w burdelu przy kartach, względnie w kasynie przy rulecie. I to jest koniec, szczyt demaskacji lewicowych. My jednak mamy inne – przeglądamy stare gazety, które podsyła Georgius i szukamy w ogłoszeniach rzeczy naprawdę ważnych. I tak dochodzimy do informacji, że najbliższy przyjaciel Renana, młody Dumas, ten od Damy kameliowej, wyznał iż za „Żywot Jezusa” Renan wziął niemałe wcale pieniądze od Alfonsa Rotszylda. Tenże Alfons Rotszyld pilotował również jego karierę. Ja nie mówię, żeby każdy od razu rzucał się na demaskowanie Żydów i ich ciemnych sprawek, chcę tylko pokazać, że jest sporo spraw do opisania w różnych obszarach. Ludzie zaś, którzy od dzieciństwa wychowali się w tradycyjnych rodzinach katolickich i znają na pamięć całą biblię, a do tego jeszcze komentarze, nie są przez to mniej narażeni na pokusy. Być może jest tak, że tylko wśród takich jak oni szuka się odstępców. Nie wiem, bo nie pochodzę z dobrej katolickiej rodziny.

Weźmy teraz inną postać, baroneta Montefiore, imieniem Moses. Boson o nim ostatnio coś wklejał, bo przecież nie pisał. Po co się zajmować tym człowiekiem? Dopóki nie ma po polsku jego wspomnień umyka mi sens tych demaskacji. Mamy jednak, tuż za jego plecami inną postać. Oto Edgar Mortara, w sprawie którego Montefiore występował i interweniował u papieża. Służąca ochrzciła chore, żydowskie dziecko, z obawy, że umrze ono bez łaski chrztu. Rzecz działa się na terenie państwa kościelnego i źli, papiescy strażnicy odebrali rodzinie chłopca. Potem zaś umieścili w domu prowadzonym przez księży wraz z innymi ochrzczonymi Żydami. On się tam łatwo zaaklimatyzował, potem uwierzył szczerze, jeszcze później wstąpił do zakonu i przyjął imię Pio. Przez cały czas jego pobytu w Rzymie wszyscy wpływowi Żydzi interweniowali w jego sprawie i chcieli by powrócił do rodziny. Bez skutku. Papież nie godził się na to.

Kiedy zlikwidowano państwo kościelne, rodzina jeszcze raz próbował odzyskać swoje dziecko, ale 19 letni już wówczas Edgar za nic nie chciał wrócić. Wolał rozpocząć działalność misyjną. Niezwykłe prawda?

Sporo rzeczy jest jeszcze do opisania i naprawdę jest się czym zająć. No, ale jest też ryzyko, że pisząc zdemaskujemy mimowolnie nasze intencje. A są, wierzcie mi, istoty, które zawodowo zajmują się wyłącznie rozpoznawaniem i klasyfikowaniem intencji. Potem zaś będą nas z nich rozliczać.

Na koniec jeszcze jedno – cały nasz widzialny świat, który tak pracowicie próbujemy opisać, może się rozlecieć w sekundę. Myślę, że misja polega też na tym, by go ocalić, pokusa zaś na tym, by całkiem go zlekceważyć. Całe to pisanie to przyklejanie na nowo odpadających od ściany jarmarcznej budy dekoracji, w taki sposób, by widz nie zorientował się, że to nie jest element programu.

Michał przygotował nowe nagranie, reklamę filmu Grzegorza Brauna o Lutrze

https://www.youtube.com/watch?v=69RcKACAUZI

Na koniec umieszczam tu nagranie promujące książkę Hani, nominowaną do Nagrody Literackiej Miasta Stołecznego Warszawy.

 

https://www.youtube.com/watch?v=PBIz5asguCA

 

Zaczynamy sprzedaż nowego, specjalnego numeru Szkoły nawigatorów, poświęconego protestantyzmowi. Numer w całości złożył i przygotował do druku nasz kolega Rotmeister. Wykonał wielką pracę. Cześć mu i chwała. Dziś w sklepie znajdzie się także książka eski o architekturze drewnianej.

Michał zaś zmontował moją pierwszą pogadankę nagraną w jego sklepie. Niebawem będzie kolejna. A potem następne. Na ile czas pozwoli oczywiście.

Oto link https://www.youtube.com/watch?v=8xpy8i8nV6U

Przypominam, że na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl trwa promocja książek i czasopism. Baśń czeska i amerykańska po 10 zł, Baśń III po 15, tak samo Łowcy księży oraz Straż przednia. Nawigatory także po 10, ale ubywa ich w zastraszającym tempie, więc trzeba się spieszyć. Budowa jachtów po 35, Berecci, Irlandzki majdan i Kroniki klasztoru w Zasławiu po 10. Sanctum regnum po 30 zł. Na tej samej stronie dostępny już jest nowy komiks Tomka Bereźnickiego zatytułowany „Kościuszko. Cena wolności”. W sprzedaży jest już także książka „Czerwiec polski” zwana tu książką o pluskwach

Michał zmontował kolejne nagranie, które niniejszym prezentuję

https://www.youtube.com/watch?v=5cXv6kzVA9A

I jeszcze informacja o najnowszej promocji

Mam dwie wiadomości – dobrą i złą. Pierwsza to taka, właśnie na podwórko wjechał nakład Wspomnień Edwarda Woyniłłowicza, w miękkich oprawach ze skrzydełkami. Każdy tom dostępny jest już teraz w cenie 35 zł za egzemplarz. Zła wiadomość jest taka, że muszę rozpocząć wyprzedaż Wspomnień Hipolita Korwin Milewskiego, w twardej oprawie, a co za tym idzie muszę też obniżyć cenę tych wspomnień do 35 zł za tom. Nie mam wyjścia, za dużo nowych projektów realizujemy, żebym mógł sobie pozwolić na jakieś sentymenty. Nie koniec na tym. Komiks polemiczny Zamah, który jest głosem w dyskusji o zamachu na Heydricha będzie dostępny w cenie 25 zł za egzemplarz, a Historia Katalonii w cenie 20 zł za egzemplarz. Musimy zrobić miejsce w magazynie. Taki lajf, jak mawiają niektórzy…rabota takaja…

Pozdrawiam

Coryllus.