Wyniki wyszukiwania : Film dokumentalny

kw. 172024
 

Jakoś tak się składa, że ludzie próbują zachować powagę w sytuacjach, kiedy koniecznie trzeba zrobić jakąś demaskację, albo użyć szyderstwa. I odwrotnie kiedy należy zachować powagę, bo – na przykład – osiągnięto jakiś ważny cel, albo wykonano poważną pracę bezmyślne człowieki zaczynają szydzić.

Jak to już zostało ustalone na tym blogu w okolicach roku 2012 nie można pozbyć się błaznów. To jest trudne i w zasadzie należałoby ich wytruć. Tymczasem nic takiego nie następuje. Błazen ewoluuje i w końcu staje się autorytetem, to jest jego naturalna droga, człowiek zaś poważny i przejęty sprawami poważnymi spychany jest na margines, a w końcu gdzieś tam ginie w zapomnieniu. Najważniejszymi postaciami naszego życia publicznego są klauni i iluzjoniści. Nie potrafimy się bez nich obejść. Jesteśmy w tym gorsi niż dzieci z gimnazjum, które poddają ostracyzmowi pewien typ osobowości, słusznie rozumując, że jest on nie tylko nudny, ale także niebezpieczny. Na przykład postawa wyrażająca się w słowach – a Piotrek, a powiedz co jest gorsze wpaść do wulkanu, czy iść w trampkach na biegun północny? Powoduje natychmiastowe wykluczenie towarzyskie, ale nie wśród dorosłych. Mamy bowiem Zychowicza i on nagminnie proponuje ludziom rozważanie takich problemów, ale nie spotyka go za to ostracyzm i szyderstwo. I to jest niezwykłe. Od wczoraj wszyscy przeżywają zwolnienie Magdaleny Gawin z szefowania Instytutowi Pileckiego. Ja się tym tak bardzo nie podniecam, bo mąż pani Gawin jest jednym z twórców Instytutu Wolności, więc jakoś sobie pani Magda poradzi. No, ale kto został wyznaczony na jej miejsce i kto ją wygryzł? Jej zastępca. Kto go mianował na to stanowisko? Ona sama. Wiedziony niezdrową ciekawością zajrzałem na stronę tego Instytutu. Ten cały Kozłowski, który został dyrektorem zamiast Magdaleny Gawin to jest nic, bo jego z kolei zastępcą, jest Mateusz Werner, syn starego Wernera. Pan Mateusz wraz z tatą, przez kawał czasu torturowali ludność kraju  swoimi występami w telewizji, a były to lata dziewięćdziesiąte. Omawiał wielkie dzieła literatury oraz wybitne filmy. Mateusz Werner, o czym pewnie on sam nie wie, był chyba najczęściej parodiowaną postacią wśród studentów UW. Nawet wśród tych, co go za dobrze nie znali.

O tym, by parodiować jego ojca jakoś nikt nie pomyślał, ale może dziś by się udało. Oto fragment życiorysu Andrzeja Wernera, ojca Mateusza Wernera, który dziś, po zwolnieniu Magdaleny Gawin, pełni w Instytucie Pileckiego funkcję Pełnomocnika Dyrektora do Spraw Programowych.

Po śmierci ojca w wypadku samochodowym (31 sierpnia 1958), przeniósł się wraz z matką i bratem do Warszawy. Rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim (magisterium w 1963). Debiutował na łamach „Twórczości” nr 12/1962 recenzją książki Zbigniewa Nienackiego Worek Judaszów.

 

Nawet mi się nie chce szukać tej recenzji. No, ale dla równowagi umieszczę tu inny fragment życiorysu Andrzeja Wernera, żeby mnie nikt nie posądził o złe i podstępne intencje:

 

W 1978 należał do sygnatariuszy deklaracji założycielskiej Towarzystwa Kursów Naukowych i był jego wykładowcą. Publikował w „Biuletynie Informacyjnym KSS „KOR””, „Głosie”„Krytyce”. W ramach TKN prowadził wykłady Ideowe oblicze polskiego kina. W okresie wydarzeń sierpniowych w 1980 przyłączył się do skierowanego do władz komunistycznych apelu 64 naukowców, literatów i publicystów o podjęcie dialogu ze strajkującymi robotnikami[1]. W tym samym roku został członkiem NSZZ „Solidarność”, wchodził w skład Komisji Ekspertów ds. Kultury przy zarządzie Regionu Mazowsze.

Internowany 13 grudnia 1981, osadzony w areszcie śledczym na Białołęce, trafił następnie do Ośrodka Internowania w Jaworzu, skąd został zwolniony 23 grudnia 1981.

Czy możemy zaryzykować hipotezę, że pani Gawin rekrutowała swoich współpracowników spośród ludzi, których znała, ceniła i którym ufała? Myślę, że tak. Jak na tym wyszła? Widzimy gołym okiem. Co możemy sądzić w takim razie o środowisku, które Magdalena Gawin uważała za godne zaufania i oddane sprawie? Że należy je oceniać dokładnie na odwrót – ma ono w dupie sprawę i nie jest godne zaufania. Nowe nominacje w Instytucie Pileckiego prowadzą zaś do likwidacji tej placówki lub jakichś bliżej jeszcze nieokreślonych wynaturzeń.

Z jakiegoś powodu ludzie, którym PiS powierzył ważne instytucje otoczyli się współpracownikami, mającymi szczery zamiar usunąć ich ze stanowisk i przejąć te placówki dla nowej władzy. Czy czasem nie jest tak, że wszyscy prominentni działacze PiS, szczególnie ci dobrze legendowani i stanowiący polityczne drogowskazy, są otoczeni przez dokładnie takich samych sprzedawczyków? Przypuszczam, że tak, ale sprawa ta nie będzie nawet dyskutowana, a co tu jeszcze mówić o jej rozwiązaniu. Otoczenie bowiem prominentnych polityków PiS to ludzie z towarzystwa, którym nie wolno niczego zarzucać. Ani nawet ich oceniać. Mają oni pełne zaufanie swoich patronów, ale służą nie wiadomo komu, co ujawnia się w krytycznych momentach – ku nieopisanemu zdziwieniu – wyborców. Ci bowiem głosując na PiS są przekonani, że partia jest mocna i ma dobre rozeznanie w kwestii kogo i do jakich celów przeznacza.

Na tym tle inaczej nieco wyglądają próby podejmowane przez ministra Macierewicza, polegające na wykreowaniu jakichś młodych ludzi bez obciążeń, którzy zaczęliby robić kariery na tyle wcześnie, żeby się nie ubabrać w jakieś przeszłe afery ciągnące się za niektórymi od wojny. Próby te są oczywiście naiwne i nie mogą się udać, albowiem propagandowa machina opozycji niszczy je z łatwością. Intencje zaś ministra Macierewicza są przekręcane i wyszydzane. Powagę zaś wrogowie PiS zachowują w chwili kiedy, na przykład, Tomasz Piątek, agresywny bardzo i napastliwy autor insyuacji, opowiada w telewizji o swoich uzależnieniach.

Można więc rzec, że architektura polityczna w Polsce wygląda tak: wszyscy wywodzą się z jednego środowiska, ale niektóre z tych osób uważają, że Polska, przynajmniej na razie, nie powinna znikać z mapy. Wszystkie jednak wskazane osoby zajmują się deprawacją elektoratu, już to poprzez prezentowanie mu fałszywych wzorców zachowań i podejrzanych osobistości, już to poprzez demonstracje słabości, zawsze wyszydzaną i słusznie prześladowaną. Ta słabość wynika z przekonania, że istnieje jakaś nadlojalność środowiskowa, inna i ważniejsza niż lojalność wobec elektoratu. Komunikacja z elektoratem odbywa się poprzez autorytety, które same nie wierzą w to co mówią, albo posługują się kodami, których elektorat nie czyta i których nie rozumie. Na przykład literaturą kreowaną przez aparat partyjny w PRL, taką jak ta napisana przez Andrzejewskiego. No, ale też przez innych autorów, którzy – inspirowani przez aparat – stworzyli nową wizję Polski w dekadach powojennych. I to ta wizja jest naprawdę naszym problemem. Nie tworzymy bowiem własnej, z obawy przed szyderstwem, a pokładamy nadzieję i ufność w ludziach, którzy oddają hołdy tej dawniejszej wizji. I z niej po prostu wyrastają w rozumieniu dosłownym i obfitującym w konsekwencje, a także praktycznym. Z nich szydzić nie wolno, bo za nimi stoi tradycja? Jaka? Socjalistyczna i społecznikowska, którą próbują dziś obłaskawiać kolejne pokolenia. Potem zaś dziwią się, że ich najbliższy współpracownik wykopuje ich ze stołka. A był przecież taki zaufany.

Ponoć z prof. Żarynem było jeszcze gorzej, zaprosili go na kawę, a potem wiceminister wręczył mu wymówienie. Jego następcą zaś został Adam Leszczyński, który pisze o niedolach chłopów i chłopek. Instytut Dmowskiego zostanie więc pewnie zlikwidowany. Ja tam za bardzo po nim płakał nie będę, bo sądzę, że prof. Żaryn pozatrudniał tam takich samych zaufanych ludzi, jak Magdalena Gawin.

Poza tym działalność obydwu instytutów nie odbiła się żadnym echem w społeczeństwie. To znaczy nie było ani wydawnictwa, ani wydarzenia, które poruszyłoby masy w sposób jednoznacznie pozytywny i silny, a mogłoby być kojarzone z takimi placówkami. Kto więc rządzi prowincją jeśli nie kreatorzy myśli państwowej z instytucji opłacanych przez podatników? Zychowicz, Bartosiak i reszta, to chyba jasne. Prowadzi nas to spostrzeżenie do kolejnego wniosku, takiego bardziej obezwładniającego – instytucje państwowe służą do integracji środowisk. Im bardziej są patriotyczne, im bardziej ideowe, im więcej misji mają w statutach, tym bardziej służą temu celowi – integracji środowisk. A jakich? No tych samych, z których wywodzi się Andrzej Werner, rozpoczynający karierę od recenzji książki Nienackiego „Worek Judaszów”.

Pora na konkluzję, Dawno, dawno temu stary amerykański komunista Burt Lancaster był lektorem w nakręconym za pieniądze Moskwy filmie dokumentalnym „Nieznana wojna”. Film ten opowiadał o przewagach armii czerwonej i jej chwalebnych zwycięstwach. Całkowicie pomijając, co nie powinno nikogo dziwić, sprawy polskie. Puszczali to w niedzielę po obiedzie. Wielu oglądało, ja także. Powód był prosty – uwiarygadniał to Lancaster, którego znaliśmy z amerykańskich filmów.

Myślę, że nam dzisiaj należy się także taki film – „Nieznana wojna” opowiadający o wojnie, która nieustająco toczy się w Polsce. Raz przybierając postać gwałtownych walk, a raz ponurych podstępów, z którymi nie potrafimy sobie, wychowując w domach kolejne pokolenia, w żaden sposób poradzić.

W przyszły czwartek mam taką pogadankę we Wrocławiu

A i okładka do książki o Janie Kazimierzu już gotowa

lut 182024
 

W wojnie najbardziej zdumiewające jest to, co się dzieje po niej. Nie mamy o tym pojęcia, albowiem nikogo te sprawy nie interesują. Jak jednak mogliśmy się przekonać wczoraj, są ludzie, którzy już w trakcie trwania ostatnich walk wiedzą, kto będzie odbierał kombatanckie renty za pół wieku. Ich zadaniem zaś jest zrobienie wszystkiego, by plan ten i te renty nie przepadły i nie dostały się w czyjeś niepowołane ręce.

My w Polsce jesteśmy w o tyle słabej sytuacji, że siły, które rządzą na naszym terenie wmawiają nam iż trzeba afirmować wojnę. Inaczej niż widać to na amerykańskich filmach, kiedy wszyscy zachowują się tak, jakby chcieli żyć w pokoju, ale niestety przez wroga, tego całego Hitlera czy innego Hiro Hito muszą walczyć. Po czym na koniec dowiadujemy się, że wszyscy byli ochotnikami, a jak ktoś trafił do oddziału z poboru miał przechlapane. U nas jest odwrotnie, wszyscy walczą z przymusu, a potem dorabia się do tego kombatanckie legendy, które powielane w milionowych nakładach tworzą obraz wojny. Ten następnie, poprzez inne formaty, publicystyczne, filmowe gawędziarskie, jest wchłaniany przez konsumentów treści. Nie twierdzę, że przez tłumy, ale wystarczająco wielu wariatów afirmuje wojnę, nie mając zamiaru brać w niej udziału, żebym się tym zaniepokoił.

Internet pełen jest wpisów ludzi, którzy siedząc wygodnie w fotelach, mając jakieś zasoby na koncie, a także dobre auta, zastanawiają się co to będzie, jak już zostaniemy zaatakowani, jak też wróg się z nami obejdzie, kiedy ostatecznie pokona naszą armię. Są też inni, którzy radzą, jak przygotować się do okupacji. Nad tym wszystkim jest państwo, które deklaruje chęć obrony obywateli, a w rzeczywistości jest akwizytorem sprzętu wojennego. Jego rolą jest wybór dostawcy, a cała polityka Polski koncentruje się na tym, żeby przedstawiciele handlowi jednej grupy zbrojeniowej wypchnęli z rynku przedstawicieli drugiej grupy zbrojeniowej. W tych warunkach afirmacja wojny i jej reklama wydają się koniecznością. Wpisy zaś wariatów, którzy szykują się na okupację i uważają, że ją przeżyją, bo mają krzesiwo w latarce i pół tony konserw zakopane za garażem, nabierają innego kolorytu. Wszyscy ci ludzie zapominają o jednym – wojna jest kreacją, ale to nie oni ją kreują. W czasie wojny naprawdę wiele rzeczy da się zaplanować i przeprowadzić z zimną krwią, a opisujące wojnę formaty publicystyczne i artystyczne starannie te momenty omijają. Tak, byśmy się nawet nie domyślili tego, jak machina wojenna działa naprawdę. Z publikowanych tu ostatnio tekstów można już ułożyć jakieś podsumowanie, które nie będzie oczywiście żadnym początkiem antywojennej strategii, bo my jesteśmy wobec wojny bezradni, będzie tylko pewnym schematem, który pozwoli, być może, żyjącym po nas czytelnikom nie nabierać się na plewy. No i bardziej uważać co i do kogo się mówi, a także jak trzeba pilnować ważnych rzeczy.

Wrócę do filmu „Kompania braci”, do tych odcinków, które rozgrywały się w Ardenach. Nie dość, że najlepiej wyposażona armia świata nie dostała zimowych mundurów, nie dość, że nie było leków, a sanitariusz latał po stanowiskach i żebrał o morfinę, to jeszcze dowódca uciekał z pola walki i chował się w sztabie. A na dodatek w czasie natarcia dostał ataku paniki i trzeba go było odstawić na tyły. Nie wiemy czy atak paniki był prawdziwy czy udawany, nie wiemy czy pan ten znalazł się na swoim stanowisku, bo był czyimś znajomym, czy też dlatego, że ktoś dobrze rozpoznał jego deficyty. Stawiam na to drugie, albowiem znajomi ważnych ludzi robią kariery na tyłach, a nie siedzą ze zmarzniętymi tyłkami pomiędzy oczekującymi na śmierć spadochroniarzami. Jestem więc przekonany, że operacja ardeńska była dobrze przygotowaną prowokacją, którą koordynowali agenci sowieccy czynni w amerykańskim sztabie, a także u Niemców. Jej istotnym celem nie było wyeliminowanie USA z wojny, ale ofiarowanie sowietom bezcennego czasu, który pozwoliłby im zbliżyć się do Berlina i przyczynił się do ostatecznego pogrzebania polskich mrzonek o niepodległości. Gdyby Amerykanie doszli do Turyngii, żaden sowiecki komisarz nie byłby w Polsce bezpieczny, a wszyscy lewicujący partyzanci, nawet ci przekonani do komunizmu, mieliby nielichy dylemat – do kogo strzelać? I nie dałoby się tak łatwo wykrzesać entuzjazmy dla nowych idei, zwłaszcza, że trwały już prace nad bombą. Minęło ponad osiemdziesiąt lat od tamtych wypadków, a my dopiero dziś zaczynamy coś tam kojarzyć, a i to tylko dlatego, że jakieś lewackie szuje, postanowiły się trochę polansować na bohaterach i po raz kolejny dorobić gębę generałowi Pattonowi.

W filmie „Pacyfik” widzimy bohatera, sierżanta, potomka włoskich migrantów, który otrzymuje Krzyż Kongresu. To jest jedno z najwyższych odznaczeń. Od razu odsyłają go z frontu i kierują do sprzedaży obligacji wojennych w kraju. Staje się jednym z wielu, którzy pozyskują pieniądze na wojnę. Można rzec, że awansuje ze stopnia sierżanta, na stopień akwizytora. Bo akwizycja na wojnie jest najważniejsza, tylko trzeba dobrze wiedzieć kto i co sprzedaje. Bo ryzyko jest duże. Oczywiście nikt w tym filmie nie nazwał tego wprost, ale jego rola do tego się sprowadzała. Ludzie narażający życie w okopach, byli następnie kierowani do kraju, by promować wojnę. Tyle, że kraj ten był całkowicie bezpieczny i na tyle potężny, by nic sobie nie robić nawet z prowokacji tak grubych, jak Ardeny.

W Polsce akwizycja wojny jest zabójcza. W zasadzie wszyscy powinniśmy się zajmować promocją pokoju, świętego spokoju oraz wszystkiego co się z tym wiąże, każdego najmniejszego drobiazgu, który ułatwia nam życie i czyni go bezpieczniejszym. No, ale wtedy rozsiani w narodzie akwizytorzy wojny nie mieliby pola do popisu. Nie mogliby pieprzyć tych wszystkich bredni, które emitują codziennie, przekonując słuchaczy, widzów i czytelników, że wojna jest wybawieniem z codziennych kłopotów, że stawia przed nami czyste i klarowne wyzwania, którym musimy sprostać. Ewentualnie, że będziemy mieli tak źle jak jeszcze nigdy i trzeba się na to wszystko przygotować. Całość tych działań ma swoją nazwę – to jest sabotaż i zabijanie ducha walki. Ten zaś bierze się z chęci do obrony urządzeń stworzonych w czasie pokoju. Ameryka nie brała udziału w wojnie dlatego, że jej mieszkańcy widzieli w wojnie jakieś swoje szanse. Oni poszli walczyć, żeby nie utracić tego co już mieli. I na tym założeniu opierała się amerykańska propaganda wojenna.

Polska propaganda wojenna jest tworzona przez pensjonariuszy Tworek. Jej najważniejszym założeniem jest pogarda dla tego co już mamy i dlatego co można by jeszcze zrobić. Najważniejsza wytyczna zaś brzmi – porzuć wszystko i giń. Co tam się kryje na spodzie? Jaka obietnica? Wszyscy domorośli, a w mojej ocenie wynajęci za pieniądze, promotorzy i akwizytorzy wojny, chcą, żeby im oddać władzę nad cywilami. To oni chcą być okupantami. I to oni chcą zniszczyć nasze życie, wzbogacić się na tym zniszczeniu, albo chociaż tylko podnieść sobie samoocenę. Głoszą bowiem pogardę dla dóbr doczesnych, świętego spokoju, urządzeń działających w czasie kiedy nie ma wojny, godnego wypoczynku i tego niewielkiego luksusu, na który mogliśmy sobie pozwolić w ostatnich latach. To właśnie jest u spodu wszystkich patriotycznych narracji, jakimi karmi się polskie społeczeństwo od wojny. To komuniści stworzyli wszystkie wojenne mity i sformatowali je tak, byśmy nawet nie śmieli zastanawiać się nad ich sensem. Przez cały PRL nie powstał żaden uczciwy film o wojnie, ani dokumentalny, ani fabularny. Nie było czegoś takiego, co widzieliśmy w opisanych tu filmach amerykańskich – autentycznych bohaterów, którzy wypowiadają się, już jako starcy, o swoich wojennych przeżyciach.

W PRL bohaterami wojennymi byli aktorzy – Mikulski, Pieczka, Gołas, Gajos, Press. I nikt nie zastanowił się dlaczego tak się dzieje? Ta sytuacja miała przełożenie 1:1 na literaturę i publicystykę wojenną. Stworzono fikcyjnych bohaterów, których istnienia i działań nikt nie kwestionował. Do dziś w nich wierzymy. Kiedy przyszła postkomuna, piszę to z przykrością, ale to prawda, całkowicie odcięła się od tych dętych formatów i zaproponowała narodowi rozrywkę. Może nędzną, ale jednak rozrywkę i jakąś tam konsumpcję. Kiedy przyszła nasza, patriotyczna władza pisowska, uznała, że stare, wymyślone ze złą intencją, formaty wojenne są znakomite do tego, by promować patriotyzm. Nigdy nie zapomnę, jak na pewnym spotkaniu, tu niedaleko, jeden działacz PiS namawiał wszystkich zebranych do oglądania filmów Poręby, żeby wzmocnić w sobie ducha patriotycznego. I nie rozumiał ten nieszczęśnik, że niczego nie wzmocni, bo nie można dążyć do prawdy żyjąc w kłamstwie. Przekonanie to jest jednak powszechne. I cała działalność propagandowa „naszych” sprowadza się dziś do tego, by za wszelką cenę utrzymać patriotyczne wzmożenie, oparte o legendy różnych bohaterów. Są oni co prawda jak kalkomania i obłażą, kiedy się ich wizerunki poskrobie, ale nie ma to znaczenia, albowiem wiara w moc formatów komunistycznych jest niezłomna. Poznajemy to choćby po tym, że wojenne formaty są dzisiaj tworzone na tej samej zasadzie, co w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to znaczy żaden z prawdziwych bohaterów nie doczekał się ani książki ani filmu o sobie. Mamy za to hierarchię, w której mieszczą się ci, co zostali złamani przez komunę i siedzieli przez wiele lat, jak mysz pod miotłą, a wraz z nimi ci, co całą tę powojenną hucpę wymyślili u żyli z niej całkiem nieźle. Nowe pokolenia zaś, wyczuwając dziwny zapach tego konglomeratu, nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Do tego możemy dołożyć cały, rzekomo wojskowy folklor, który lansuje postawy wprost upiorne i ministra Macierewicza na koniec, awansującego do stopni wojskowych istoty zaburzone i dysfunkcyjne. Wszystko dla podtrzymania bojowych tradycji. A także po to byśmy nie zapomnieli o bohaterach. Nie widać szans, byśmy z tego wyszli. Zatrzymaliśmy się bowiem w tym momencie dziejowym, w którym – na ostatniej, przedpowstaniowej naradzie – ktoś, nie pamiętam kto, usiłuje tłumaczyć Okulickiemu, że zasoby miasta powinny być ocalone. On zaś śmieje mu się w twarz i mówi, że na wojnie nie ma to żadnego znaczenia. Jesteśmy więc cały czas w permanentnej, wojennej prowokacji, w samym jej środku. Dookoła zaś mamy wyłącznie takich, co próbują wyciszyć nasze niepokoje lub takich, którzy uczą nas, jak przetrwać w piwnicy dwa tygodnie oblężenia.

paź 042023
 

W filmie „Reset” pokazują coraz to gorsze rzeczy. Pan Pytel po wczorajszym odcinku powinien zamienić się w zaciek na ścianie, podobnie jak jego kolega Nosek. Nic takiego jednak się nie stanie. W sieci znów zaczynają pokazywać wypowiedzi pana Pytla, kiedy to mówi on, że Rosja to PiS. I jasno widać, że ta cała masa ludzi, która przybyła na marsz w Warszawie chętnie w to wierzy. Oni sami bowiem, według własnych kryteriów oceny, żadną Rosją nie są. Uważają siebie za sól ziemi, podobnie jak sędziowie wydający wyroki w trybie wyborczym. Co łączy tych ludzi z wyborcami PiS i z całym obozem prawicy. Otóż to, że wszyscy w Polsce próbują zbijać kapitał polityczny na obsadzeniu się w roli ofiary. Obejrzałem wczoraj ten „Reset” i czekałem na konkluzję, dość oczywistą, którą zaraz tu umieszczę. Nie doczekałem się. Było za to o szabli, zdradzie, honorze oficera i temu podobnych pierdołach, które – jak wnosić można z postawy panów Noska i Pytla – żadnego znaczenia od dawna nie mają.

Na jakąż to konkluzję czekałem? Z tego co mówili prowadzący, umowy jakie zawierali oni z KGB, miały być przez to KGB korygowane. Bo były źle przetłumaczone, bo zawierały jakieś niejasności, bo coś tam. No, ale ruscy to zlekceważyli i niczego nie poprawili. A Nosek jednak to podpisał. I teraz – czy ci ludzie nie rozumieją, że cały ten cyrk spreparowany był po to, by ośmieszyć polskie służby w oczach sojuszników? Nie zagrozić tym sojusznikom, bo rozumiem, że tam jednak nie ma kretynów i Noska z Pytlem nikt w nic nie wtajemniczał, Ich postawa miała posłużyć Moskwie do wskazania, że Polska w NATO to jednak pomyłka i naprawdę najlepiej ją podzielić. Czyli, że była to zagrywka wykluczająca ewentualną pomoc sojuszników w chwili kiedy wojska moskiewskie przesuwałyby się w kierunku linii Wisły. Idioty nikt nie żałuje, szczególnie takiego, który działa na własną szkodę. Do tego zaś sprowadzała się misja Noska i Pytla, a zapewne też misja Tuska i Sikorskiego. Tyle, że tamtym zdawało się iż oni na pewno ocaleją, albowiem są zbyt ważni.

Już nie pamiętam, czy w filmie padło sformułowanie „zdrada stanu”. No, ale to jest zdrada stanu i co dalej? Nic. Konkluzja ta wyznacza nam od razu dwa kierunki rozważań. Pierwszy – to wszystko nie ma znaczenia, albowiem prawdziwa polityka robiona jest gdzie indziej, innymi rękami i według innych standardów. Drugi: nasze państwo cały czas jest bezradne i narażone na całkowitą destrukcję. Nie może być bowiem tak, że SKW pije wódkę z ruskimi i bawi się z nimi używając ostrych narzędzi. To są rzeczy nie do pomyślenia. Ja skłaniałbym się jednak do tego pierwszego kierunku, a przekonał mnie o tym prof. Cenckiewicz pokazując logo Służby Kontrwywiadu Wojskowego. On co prawda, albowiem stara się podnieść swoje wypowiedzi na wysoki bardzo diapazon emocji, wskazał, że tam gdzie orzeł znosi jajka, jest kółko z barwami narodowymi. I to powinno nas oburzać, a także skłaniać do protestów i gwałtownych wystąpień. Mnie jednak to nie oburza, a jeszcze bardziej przekonuje, że cała ta afera to próba politycznej kompromitacji rządu Tuska i służb pod pozorem resetu stosunków. Bo co innego jest ważne i demaskatorskie. Oto logo SKW projektował ojciec jednego z tych co podpisali umowę z KGB. Powiedzieć, że ręce opadają, to nic nie powiedzieć. Ja rozumiem, że Pytel jest z Krakowa, a Nosek z Nowego Targu i tam są inne standardy jeśli chodzi o budżety na cokolwiek. No, ale są chyba do cholery jakieś granice? Wynająć ojca emeryta do projektowania logo, które wyobraża orła znoszącego zamiast jajka białoczerwoną piłkę do golfa?!

Fakt ten wskazuje, że tam nie ma ludzi, z którymi to KGB mogłoby rozmawiać o czymkolwiek. To zaś z kolei oznacza, że fakt ten na pewno ujawnił się wcześniej i Nosek z Pytlem byli tylko jakimś gangiem Olsena wysłanym na rzekomy skok, po to, by tym łatwiej dało się ich skompromitować. Szefem gangu jest oczywiście Tusk, a tym drugim, co ma kapelusz i marynarkę w kratę – Sikorski.

Wszyscy przecież rozumiemy, że takich spraw nie rozwiązuje się i nie załatwia w filmach dokumentalnych. Tak więc chodzi o to, o co chodziło wówczas – o podniesienie wiarygodności Polski w oczach sojuszników. To zaś czyni rząd. Tamci odbierają sobie wiarygodność poprzez coraz bardziej idiotyczne wystąpienia i pozy. Wczoraj Tusk sfotografował się z książką zatytułowaną „Historia imperium rzymskiego” na kolanach. Czekamy na zdjęcie z wytrychem.

Pytel, Nosek, Komorowski zostali unieważnieni w poprzedniej kampanii. Nie znaczą już nic. Nawet Sikorski znacznie zmalał. Został tylko Tusk, który jest pompowany jak żaba. Tylko on bowiem jest dziś jeszcze jakimś symbolem, wokół którego można zgromadzić większą ilość wyborców. I to się właśnie dzieje na naszych oczach. Czy tych wyborców będzie wystarczająco dużo, by podważyć wynik głosowania? O to bowiem toczy się gra i o tym mówił wczoraj Schetyna. To jest ich ostatnia nadzieja. Wszystkie inne umarły i pokazuje nam to film „Reset”. Pokazuje nam on też, a raczej nie nam, ale im, że są przez Moskwę traktowani jak szmaty. I chyba o ten efekt chodzi Cenckiewiczowi, bo nie chce mi się wierzyć, żeby serio przejmował się on tą szablą i tym biało czerwonym jajkiem. Ponieważ tłem filmu cały czas jest zamach smoleński, wychodzi na to, że „Reset” przeznaczony jest przede wszystkim dla tamtych, jako ostrzeżenie, którego oni najwyraźniej nie rozumieją. No, ale czego wymagać po ludziach, co zlecili zaprojektowanie logo emerytowi nie radzącemu sobie z indesignem?

Czy po wyborach KGB zleci zabicie Tuska? Jego pewnie nie, bo on ma kryszę niemiecką, a tak łatwo Niemcy nie pozbędą się wypróbowanego agenta. Tamci jednak powinni się pilnować. I o tym jest ten film. Powinien się też pilnować Schetyna, któremu wskazano drzwi, a on próbuje wrócić oknem.

Czy przed wyborami PiS odpali jeszcze jakąś rewelację? Raczej nie, albowiem mało już co do ludzi dociera. Mam wrażenie, że wszyscy chcą, żeby to się wreszcie skończyło, żeby władza, która zostanie ponownie wybrana przeszła do konkretnych działań. Czy to będzie oznaczało trybunał stanu dla Tuska i reszty? Tego się chyba nie doczekamy, ale może choć Pytel z Noskiem zapłacą jakieś symboliczne grzywny. No i koniecznie trzeba odebrać ruskim tę szablę wręczoną im w stanie alkoholowego upojenia.

Powróćmy teraz do początku naszych rozważać, czyli do obsadzania się w roli ofiary. Niemcy nigdy tego nie czynią. Nawet wtedy kiedy są ofiarami. Zawsze starają się, nawet jeśli trzeba to udawać, że są siłą sprawczą i mogą coś zrobić. W Polsce to się nie udaje nigdy, albowiem przekaz jaki władza emituje do obywateli czyni nas bezwolnymi. To przede wszystkim powinni się zmienić. Tyle, że zmienia się od strony opozycji, która wskazując PiS i zwolenników tej partii jako wrogów, kreuje swoich własnych mścicieli. My zaś opowiadamy żarty i martwimy się co to będzie z sądami. Przejmujemy się też tym, co też i kto może nam zrobić jeśli wybory wygramy. Oddajemy inicjatywę jednym słowem i to jest poważny błąd. Dlatego drwię trochę z tego demaskatorskiego filmu i liczę na to, że jest tam jednak jakieś drugie dno, którego nie możemy zobaczyć.

wrz 272023
 

Telewizja Polska potrafi mnie naprawdę zaskoczyć. Oto przedwczoraj na TVP Info leciał serial dokumentalny „Resortowe dzieci”. Mówili tam o tym, że bez kontaktów w SB nie można było w Polsce zrobić prawdziwej kariery i zostać dyrektorem w TVN. Jako przykład posłużyła Katarzyna Kieli, wielka fisza tej stacji, której powiązania rodzinne pokazano do drugiego pokolenia wstecz. To oczywiście wzbudziło wielkie emocje, które wylały się następnego dnia w mediach społecznościowych. Ja oczywiście podzielam to oburzenie, ale jestem świadom, że w ogóle na żadne stanowiska nie można awansować nie mając poparcia organizacji. W przypadku pani Kieli były to, jak wykazali autorzy programu, struktury państwa komunistycznego, które nie ma dziś zbyt wielu zwolenników, ale ciągle ma ich tyle, by bohaterka programu nie przejmowała się tym, co o niej gadają. W innych przypadkach są to inne organizacje i chyba nikt nie myśli, że można sobie tak po prostu, gdziekolwiek awansować. W pewnym momencie jeden z prowadzących, redaktor Maciejewski, powiedział, że w przypadku tych wszystkich osób, które awansują poprzez dawną strukturę SB, największą tajemnicą okryte jest ich dzieciństwo. Wszyscy wiemy, że to dotyczy także mniej decyzyjnych ludzi niż ta cała pani Kieli. No, ale ich obecnością nikt się nie przejmuje. Zajrzałem sobie nawet do biogramu redaktora Maciejewskiego, dla żartu zupełnie. I tam też nie ma nic o jego dzieciństwie. No, ale on jest młodszy ode mnie więc i też nie ma za bardzo czego chować. No i nie ma notki w wiki, za co należy go pochwalić. Po wczorajszej emisji serialu „Reset” zajrzałem też – całkiem dla żartu i bez złej intencji – do biogramu Michała Rachonia. I tam jest napisane, że urodził się, a następnie od razu zaczął grać w koszykówkę. Dalej jest co prawda informacja, że pracował przy turniejach tenisowych organizowanych przez Ryszarda Krauze i coś tam robił przy imprezach firmowanych przez ś.p. Pawła Adamowicza, ale od 2002 roku jest już pełną gębą nasz. O dzieciństwie jednak tam także nic nie ma.

No, ale o „Resecie” napiszę później. Tego samego dnia bowiem, kiedy redaktor Maciejewski i redaktor Kania zdemaskowali Katarzynę Kieli, na TVP 1 wyemitowano spektakl teatru telewizji zatytułowany „Mord w hurtowni”. Obejrzałem to z otwartymi ustami. Takiego szajsu nie widziałem dawno. Tak słabych aktorów też nie. Najgorsze jednak było to, że ten spektakl to przerobiona lekko „Kobra” z roku 1967. Na jednym programie redaktor Maciejewski zwalcza esbecką hydrę, a na drugim leci ramota o morderstwie w hurtowni handlu uspołecznionego, której pointa jest taka, że to jedyny uczciwy został zamordowany przez tych co nie rozumieją idei gospodarki planowej. W zamyśle spektakl miał być komedią, ale nie sądzę, by w roku 1967 ktoś się z niego śmiał. Nie sądzę też, by ktoś mógł się na nim uśmiechnąć choć półgębkiem dzisiaj. Mam więc pytanie – kto zdecydował o wyemitowaniu tego szajsu? Czy to nie było czasem jakieś resortowe dziecko?

Oglądam tylko państwową telewizję. W wakacje próbowałem obejrzeć TVN, ale się nie dało. I widzę, że promocje coraz gorszych gniotów, które znajdują się w ramówce, zajmują coraz więcej czasu antenowego w Wiadomościach. Co to może oznaczać? Moim zdaniem tyle, że zbliżamy się do momentu, kiedy dalej nie będzie można zwolnić pani Kieli, ani w ogóle nic jej zrobić, a mam tu na myśli znalezienie innego, mniej dewastującego świadomość widzów zajęcia, za to łatwo będzie można nazwać zdrajcą każdego komu nie spodoba się serial „Dewajtis”, film o Kościuszce, co jeździ po Polsce z Murzynem, czy nowa wersja „Chłopów”, gdzie Baka, który występował przed Miedwiediewem gra starego Borynę. Widzimy bowiem wyraźnie, że akcenty tych produkcji, przesuwane są z obszaru, w którym artysta chce czymś zainteresować widza w kierunku takim, kiedy to widz ma przymus interesowania się artystą. Bo jeśli nie…

Na razie sprawa ta nie ma żadnego znaczenia, albowiem uwaga wszystkich skupiona jest na kwestiach naprawdę poważnych. No, ale tak to zwykle jest – wszyscy skupiają się na tych poważnych, a poniżej krasnoludki przeflancowują te całkiem niepoważne na swoje pole. Kim był autor sztuki „Mord w hurtowni” i czy w jego biogramie napisane jest coś na temat dzieciństwa. Sami sprawdźcie. https://pl.wikipedia.org/wiki/Marek_Doma%C5%84ski

Pan ten debiutował w roku 1951 jako prozaik. Czyli debiutował jeszcze przed śmiercią Stalina. Super. I dziś TVP wpada na pomysł, żeby – dla ciemnego ludu, bo jak inaczej to interpretować? – przygotowywać ponownie jego produkcję. To jest lepsze niż Aleja Zasłużonych na Powązkach.

Teraz o „Resecie”. Zupełnie zapomniałem o tym Zakajewie i jego aresztowaniu w Polsce za rządów Tuska. Achmed Zakajew przyjechał do Polski na kongres czeczeński. Najpierw dostał wizę w GB, a kiedy już był pod Warszawą, ktoś do niego zadzwonił i ostrzegł go przed aresztowaniem. On jednak nie zawrócił, ale postanowił zostać. Doszło do zatrzymania, a następnie sąd nie znalazł powodów do aresztowania i Zakajew wyjechał. Miał on i ma do dziś brytyjski paszport. O czym to może świadczyć, choć nie musi? Że agenturalna działalność sędziów jest zjawiskiem o wiele bardziej złożonym niż nam się zdaje. Pan Zakajew był całkowicie świadom tego, że wydanie go w ręce Rosjan oznacza tortury i śmierć, ale był też całkowicie pewien, że nikt go w te ręce nie wyda. Wczoraj w filmie opowiadał o tym z uśmiechem. Być może, po latach, ma tę lekkość i odwagę, że może sobie na taki styl pozwolić. Ja bym nie mógł, jestem tego pewien. Sprawa Zakajewa jest ponura i demaskuje – po raz nie wiem już który – Tuska i Sikorskiego. Tak, jak serial „Resortowe dzieci” demaskuje wierchuszkę TVN. Było jednak w tym odcinku „Resetu” coś jeszcze. Pokazali tam leciwego kibica Legii Warszawa, pana o pseudonimie kelner, który został zapuszkowany na Rakowieckiej na pięć i pół miecha za to, że przez telefon źle się wyrażał o Rosji. I to jest rzecz naprawdę duża, bo on w przeciwieństwie do Zakajewa nie miał żadnej osłony. No i cały wyrok odsiedział, a sprawie kibiców – jak powiedzieli – Putin osobiście zadzwonił do Tuska i nakazał mu tę sprawę rozwiązać. Pan kelner więc, podobnie jak Piotr Staruchowicz, o którym coś ostatnio ucichło, zasługują na miano więźniów sumienia. I nie żartuję wcale w tym miejscu. Kłopot tylko w tym, że w czasie dyskusji po filmie redaktor Michał Rachoń powiedział, że ów kelner był wcześniej kierowcą Tuskobusu. Nikt jakoś na to nie zwrócił uwagi, albowiem wszyscy zajęci byli wskazywaniem bohaterskiej postawy redaktora Muchy, który stawiał się kibicom rosyjskim maszerującym na mecz po Moście Poniatowskiego. Ponoć redaktor groźnie potrząsał głową w stronę nadchodzących Rosjan. Podziwiam, bo ja bym tak nie potrafił, jestem bowiem znanym tchórzem.

Zacząłem się jednak zastanawiać nad tym, jak to jest, że kibic Legii, mający tak patriotyczne poglądy i tak nie lubiący Tuska zostaje kierowcą tuskobusu? No i czy ta jego przygoda nie oznacza czasem, że wszyscy tak zwani ludzie Tuska są podsłuchiwani przez razwiedkę? Przecież te resortowe dzieci kiedyś powymierają, a jakoś trzeba będzie tym nadwiślańskim zasobem zarządzać.

I teraz pomyślcie, jakie to szczęście, że mamy swoje sprawy, a po wyborach, które raczej na pewno wygra PiS nie będziemy musieli nawet oglądać telewizji.

Tymczasem w księgarni dwie nowe książki:

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-proznia-a-metafizyka-czyli-histerie-starozytnych-grekow-gabriel-maciejewski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/handel-wolami-w-polsce/

lip 182023
 

Zacznę nie od Scotta, ale od „Resetu”. Wreszcie mogliśmy wysłuchać pełnej wersji przemówienia prezydenta Kaczyńskiego z września roku 2009. To istotne, albowiem mówił on także o tym, jaka jest różnica pomiędzy zaplanowanym mordem politycznym, którego dokonali Rosjanie w Katyniu, a śmiercią jeńców wojennych, z armii najezdniczej, którzy zmarli w obozach na tyfus. Tego wcześniej nie pokazywali, tak jak nikt nie mówił, że całe pojednanie tusko-ruskie polegało na zrównaniu tych dwóch wydarzeń – Katynia i śmierci jeńców bolszewickich wziętych do niewoli pod Warszawą w roku 1920. Na takim fundamencie mieliśmy budować pojednanie. Nikt wcześniej nie pokazał, że w czasie gdy Tusk i Sikorski godzili się z Putinem, na Białorusi trwały manewry, w których ćwiczono taktyczne uderzenie jądrowe na Warszawę, a ruscy tajniacy wydali książkę o tym, że Polska jest odpowiedzialna za wybuch II wojny światowej. To wszystko zostało wreszcie zebrane i ujęte w jedną, choć mocno niezgrabną formułę. Z filmem bowiem, także dokumentalnym, jest tak, że musi przemawiać obrazem. Z „Resetem” zaś jest tak, że najważniejsze są komentarze po filmie. A raczej nie komentarze, a komentujący. I to odbiera temu obrazowi wiele. Niewielu jednak próbuje to zrozumieć. Podobnie jak przy poprzednim odcinku nie jestem w stanie pojąć, dlaczego przerwach oddzielających poszczególne sceny pokazują Rachonia, a nie Sikorskiego, jak mówi o robieniu laski Amerykanom. Ten głos powinien być niczym mantra w tym filmie, tak jak to jest z tuskowym „fur Deutschland”. Scena kiedy nie wpuszczają Sikorskiego na kreml, kiedy zatrzymuje go jakiś krawężnik i cała kolumna musi zawracać, a potem tamci przepraszają, chyba nawet aż cztery razy, wprost domaga się takiej wstawki. Dzięki filmowi „Reset” dowiedzieliśmy się, co znaczy w języku dyplomacji słowo „przepraszam”. Nie to, co nam się, biednym szaraczkom, wydaje.

Początek też był zaskakujący, bo kto pamięta, że stręczyli Cimoszewicza na przewodniczącego Rady Europy? Poirytowany Putin odpowiadający dziennikarce TVP, że może czas już skończyć z obarczaniem odpowiedzialnością za wojnę tylko Ribbentropa i Mołotowa, bo inni także mają swoje za uszami, także powinien być pokazywany we wszystkich programach publicystycznych. Nazwanie historii Polski zapleśniałą bułeczką, z której ktoś wydobywać chce rodzynki, jest godne tego by odsłuchać tę wypowiedź kilka przynajmniej razy.

Gęby słuchających przemówienia prezydenta Kaczyńskiego tak zwanych światowych przywódców, to także widok bezcenny. Oni tu chcą potęgę od Lizbony po Władywostok budować, a tu jakiś im durzy coś o odpowiedzialności. No i list Putina do Polaków opublikowany w gazowni, a także artykuł o tych nieszczęsnych jeńcach, którzy tu umarli, biedactwa. A po co oni tu przyszli? Ktoś może coś o tym napisał? Jak to śpiewał poeta nieco już zapomniany – gdyby się inaczej zgięła historii sprężyna, to rehabilitowalibyśmy dziś Stalina. Nikt póki co nie postawił jeszcze w Polsce pomnika Franiowi Kutscherze, ale widzimy, że sytuacja jest rozwojowa. Niech no tylko Ochojska zostanie jakimś ministrem. Na koniec było rozdzielenie wizyt w Katyniu, w kwietniu 2010. Czyli wskazanie na jawną zdradę. To wskazanie jest jednak także wskazaniem na fakt, że trzeba było aż śmierci prezydenta, byśmy zrozumieli, że nie można prowadzić polityki po dziecinnemu, Tylko czy na pewno to zrozumieliśmy?

No dobra, teraz przejdźmy do biografii Ridleya Scotta, którą znaleźć można w wiki. Czego się z niej dowiadujemy? Tego, na przykład, że istnieje zawód taki jak choreograf walk. Wynajmuje się takiego choreografa do filmu i on tam ustawia wszystkich walczących i mówi im co i jak mają robić, żeby wyglądać dynamicznie i uwodzicielsko w czasie scen mordu zbiorowego, a nie jak banda klepiących się po łbach plastikowymi szablami dzieci. To ważna funkcja taki choreograf. Prawie tak samo ważna, jak urzędnik w kancelarii prezydenta, który nie może być po pierwsze idiotą, po drugie idiotą, po trzecie idiotą. A teraz popatrzcie sobie na puszczane ostatnio do upojenia nowe rekonstrukcje fragmentów bitwy pod Grunwaldem, pochodzące z filmu „Korona królów”. Czy tam był zatrudniony jakiś choreograf walk? Już sam widok rycerzy wyciągających miecze z pochew wskazuje, że raczej nie. Łatwiej uwierzyć, ze scenarzystka Łepkowska to wszystko ustawiała osobiście, żeby trochę więcej zarobić. U Ridleya takie numery by nie przeszły, choć uczciwie przyznajmy, że nie wszystkie filmy mu się udawały. Wielu w ogóle nie da się oglądać, ale to pewnie z tego powodu, że on nie miał do końca miał świadomość za co się bierze. Z opisów w tej biografii wynika, że niektórych scenariuszy Ridley w ogóle nie czytał, a niektóre przejrzał po łepkach. Nie to jest jednak najistotniejsze. Oto okazało się, że człowiek ten wyszedł z reklamy. Jest autorem jakiejś, najbardziej popularnej w Wielkiej Brytanii reklamówki. I nie tylko – także innych reklamówek, które produkował wraz z bratem Tonym. Co to oznacza? Że Ridley nie musiał czytać scenariuszy, bo on zupełnie inaczej niż my myślał o budowaniu historii. Interesowały go elementy tworzące napięcie, czyli nie tylko obraz, ale także muzyka, interesowało go prowadzenie narracji, sposób w jaki pojawiają się pointy poszczególnych scen i jak to wszystko przekłada się na sprzedaż promowanego towaru.

Wyobraźcie sobie też, że ja dopiero wczoraj dowiedziałem się, że film „Obcy” to film Ridleya, a także, że „Telma i Louise” to również jego film. Nie miałem o tym pojęcia, a ze mną pewnie miliony ludzi. Informacja bowiem o tym, kto jest reżyserem istotna była tylko dla ludzi z branży.

Jak wszyscy reżyserzy świata Ridley jest propagandystą. Dlatego zrobił film „Królestwo niebieskie”, które było po prostu muzułmańską agitką, wymierzoną w świat chrześcijański. Ponoć cała kawaleria marokańska, na rozkaz króla, brała w tym udział. To ważna wiadomość, bo łatwo mogę sobie wyobrazić, moment kiedy Putin wynajmuje Ridleya do swoich przedsięwzięć i mówi – towarzyszu Scott, nakręćcie nam tu film o tym, jak nieodpowiedzialni Polacy wywołali II wojnę światową. I co myślicie, że Ridley by się cofnął? Oczywiście, że nie, bo to jest profesjonalista i zależy mu na opinii innych profesjonalistów. Ci zaś, jak wszyscy ludzie sztuki uważają, że kunszt manifestuje się w przekonujących realizacjach absolutnych kłamstw. Dopiero wtedy widać kto naprawdę jest wielkim filmowcem. Co prawda „Królestwo niebieskie” było filmem fatalnym, ale tylko z naszego, chrześcijańskiego, punktu widzenia. No i z punktu widzenia źródeł oraz właściwej ich interpretacji. No, ale nasz punkt widzenia jest coraz trudniejszy do obrony, także dlatego iż nie rozumiemy, że jeden obraz wart jest tysiąca słów. I produkujemy film „Reset”, który wymaga półgodzinnego komentarza po projekcji. Do ważnych produkcji nie zatrudniamy specjalistów od reklamy, którzy mają kampanijne sukcesy, ale kogoś innego zgoła, kto może ma i dobre chęci, ale nie wie jak ważny na planie jest choreograf walk.

Ridley nakręcił właśnie film o Napoleonie. Czemu ten film służy jeszcze nie wiemy, ale trzeba przyznać, że szaleństwo wokół niego narasta. Ludzie zastanawiają się, co też z historii Napoleona zostanie w tym obrazie pominięte, albo jak przedstawieni będą lansjerzy. Nie wiadomo właściwie co powiedzieć. Myślę, że cała historia Napoleona zostanie pominięta, a Ridley Scott pewnie nawet nie wie co to lansjer. On nie jest bowiem od tego. On ma tak wszystko ustawić, żeby uruchomić wyobraźnię widza. Raz mu się to udaje, a raz nie, ale częściej mu się udawało, o ile polityka nie domagała się nachalnie udziału w kręceniu poszczególnych scen.

Nasza sytuacja jest odwrotna – to filmowcy domagają się nachalnie udziału w polityce. Nie rozumiejąc, że tam akurat, odwrotnie niż na planie, żaden choreograf walk nie jest potrzeby, bo śmierć przychodzi znienacka. I nic jej nie zapowiada, ani muzyka, ani dochodzące z offu szepty, nic w ogóle. A czasem jest wręcz przeciwnie, jak w tym Smoleńsku, kiedy każdy myślał, że wszystko będzie dobrze, bo rozdzielenie wizyt nie lubiących się polityków, to nic takiego, obaj się przecież znali, gadali ze sobą, a różnice poglądów są przecież czymś normalnym w demokracji.

Przypominam, że w dniach 5-6 sierpnia odbędzie się w Krakowie, w hotelu Polonia Kiermasz Książki i Sztuki. Na miejscu będzie dwoje artystów z Krakowa – Irena Czusz i Tomasz Bereźnicki, a także pracownia Sztuka Cięcia z Częstochowy. No i wydawnictwo Klinika Języka oczywiście.

paź 172022
 

Tytuł taki trochę marksistowski, ale jak najbardziej adekwatny. Oto w odnalezionym przeze mnie na półce i już wspominanym tutaj ostatnim tomie dzieła Pawła Jasienicy „Rzeczpospolita Obojga Narodów”, znajdujemy uroczy i szyderczy fragment opisujący relacje pomiędzy stanami w Rzeczpospolitej doby saskiej. Najlepiej będzie jeśli zacytuję go w całości:

 

Ale uparte mianowanie ówczesnej Rzeczpospolitej państwem „szlacheckim” to czynność co najmniej dziwna. Właśnie podczas owego bezkrólewia zaczynał wypływać na szersze wody Krzysztof Stanisław na Baksztach i Żyrmunach Kieżgajło Zawisza, w przyszłości wojewoda, na razie starosta miński dopiero. Do magnatów zaliczyć go można było od biedy jedynie, dzięki żonie – Teresie na Łohojsku Tyszkiewiczównie, którą wydała na świat córka samego Pawła Sapiehy. W pięć lat później starosta Krzysztof wsławił się uczynkiem dość znamiennym. Przyrodnia siostra jego połowicy, pochowawszy kolejno dwóch małżonków – Chodkiewicza i Paca – zhańbiła imię własne i wszystkich krewnych, oddając rękę oficjaliście, szlachcicowi nazwiskiem Kaczanowski. Zawisza uznał to za grzech równy sodomii. Po rozmaitych wzajemnych zajazdach i napaściach, w święto Trzech Królu 1702 roku rozpędził na cztery wiatry drużynę szwagra ( „Bóg sprawiedliwy mściciel honoru mego dał mi go atakować…”), jego zaś samego zagnał w podziemia kościoła w Żołudku, nazajutrz wydobył stamtąd, osądził, skazał na śmierć i kazał ściąć. Wybaczył mu przedtem wszystkie winy i pozwolił przyjąć sakramenty. „Taki koniec żeniącym się nierównie i spierającym się  z dostojniejszymi” – napisał w pamiętniku. Władze duchowne zamknęły na pewien czas sprofanowany kościół, świeckie nie uczyniły nic.

Wszyscy widzimy, że Leon Lech Beynar, zwany Pawłem Jasienicą talent miał. Niewielu potrafiłoby stworzyć taki opis, ze wskazaniem winnego, ofiary i nakreśleniem w tak intensywnych barwach okoliczności wewnętrznych, w jakich przyszło żyć poddanym króla Augusta II, którzy – wobec przemocy możnych – zdani byli tylko na łaskę Bożą. Mogli ukorzyć się lub zginąć. Jasienica chce byśmy myśleli, że kraj rządzony był przez rozpasane magnackie gangi i wiele jest przykładów, że tak właśnie było. Najjaskrawszy pochodzi z czasów późniejszego panowania i dotyczy zamordowania Gertrudy Komorowskiej. Można się na nie powoływać do woli, ale mało kto to czyni, albowiem tak zwana „noc saska” nie cieszy się szczególnym zainteresowaniem  historyków i popularyzatorów. Ciekawe czemu? Tyle barwnych postaci, tyle okazji do wyszydzenia szlacheckiego uniwersum, tyle skandali, zbrodni i zdrad.

Może zasugeruję tu dlaczego, choć będzie to tylko opinia. Ma ona jednak pewne podstawy i może stać się inspiracją dla poważniejszych niż ja autorów. Oto cytując fragment pamiętnika Krzysztofa Stanisława na Baksztach i Żyrmunach Kieżgajło Zawiszy, pominął Paweł Jasienica, kilka istotnych szczegółów, które zmieniają w poważny sposób optykę. Oto Kaczanowski, prócz tego, że ożenił się „nierównie”, co Jasienica czyni jego głównym grzechem, miał jeszcze dwie sprawy sądowe. To znaczy, że w Polsce działały sądy. Może egzekucja wyroków była nieco opieszała, ale procesy się toczyły. O co oskarżano imć Kaczanowskiego? Ni mniej ni więcej tylko o sprzeniewierzenie powierzonego mu majątku i o czary. Ha! Nieźle! Na początku XVIII wieku oskarżenie o czary było sprawą poważną. W osobie Kaczanowskiego zaś połączone zostało ono z oskarżeniem o sprzeniewierzenie majątku. Może dodajmy do tego wyrazistego obrazu – złoto, retorty, zaklęcia – jakieś tło. Są nim dobra odziedziczone przez przyrodnią siostrę żony – partycypującą w dziedzictwie Tyszkiewiczów – jak łatwo się domyślić, po dwóch mężach – Chodkiewiczu i Pacu. To są znane nazwiska i dobra owe z pewnością nie były małe. Zawisza zaś – poprzez małżonkę – liczył na to, że będzie miał jakiś głos w dalszym dysponowaniu nimi. Trzeba było wydać wdowę za mąż i musiała to uczynić familia, w sposób zadowalających wszystkich ewentualnych spadkobierców. Powtórzmy – trzy nazwiska najsławniejsze na całej Litwie i do tego jeszcze cień Pawła Sapiehy znanego z powieści Henryka Sienkiewicza stojący za wdową, której rękę zdobył w końcu oficjalista imć Kaczanowski. Wchodzimy teraz na śliski teren i zabieramy się za interpretacje niektórych faktów. Cóż to znaczy oskarżenie o czary w kontekstach opisanych wyżej? Zapewne pan Kaczanowski znając dobrze stosunki panujące w gospodarstwie domowym wdowy wkradł się w jej łaski nie tylko miłym słowem i swoim męskim urokiem. Z oskarżenia o czary wnosić możemy, że dosypał jej czegoś lub dolał do wina, bądź też czynił to wielokrotnie. Efektem tych działań było założenie nowego stadła. Można by się zastanowić kto i na jakiej podstawie oskarżył Kaczanowskiego o te czary i czy czasem nie była to sama jego małżonka. Jej postać bowiem pomija zarówno Jasienica, jak i Krzysztof Stanisław na Baksztach i Żyrmunach Kieżgajło Zawisza. Do czego to jest potrzebne Jasienicy wiemy, ale nie możemy się domyślić, dlaczego fakt ów przemilcza imć Zawisza. Do tego dochodzi jeszcze sprawa sprzeniewierzenia majątku, czy kradzieży pieniędzy żony. Ciekawe na co przeznaczonych? Bo wszak imć Kaczanowski nie umieścił ich na lokacie w jakimś amsterdamskim banku. Choć może…? Któż to zgłębi?

Trudno jest także uwierzyć w to, mając w pamięci historię księcia Marcina Radziwiłła, który także parał się czarami, że Kaczanowski był jakimś ewenementem na tle epoki i działał sam, poganiany jedynie chęcią zysku i posiadania olbrzymich dóbr ziemskich. To jest niemożliwe z racji takiej, że dobrze on zdawał sobie sprawę jakie są okoliczności i wiedział, że ani Zawisza, ani też Tyszkiewiczowie, Chodkiewiczowie i Pacowie, takiej hańby mu nie darują. Można więc założyć, że to co przedstawił nam Jasienica nie jest nawet wierzchołkiem góry lodowej i nie ilustruje też fragmentu nawet realiów życia na początku XVIII wieku w Polsce. Skoro tak, to znaczy, że Kaczanowski był figurantem, a jego rola sprowadzała się do wejścia w związek małżeński z wdową, a następnie, po niedługim pożyciu, złożenia jej do grobu i otwarcia – przez fakty dokonane – sprawy sukcesyjnej. Ta zaś skończyłaby się nie wiadomo jak. Być może wojną pomiędzy Pacami, Chodkiewiczami a Tyszkiewiczami lub jeszcze gorzej. Musimy pamiętać, że wypadki te rozgrywały się w dwa lata po bitwie pod Olkienikami, gdzie wojska Sapiehów zostały pokonane przez siły pospolitego ruszenia szlachty.

W pamiętnikach Krzysztofa Zawiszy przeczytać możemy, że imć Kaczanowski posługiwał się w zajazdach na Zawiszę zaciągami wołoskimi. Identyczne zaciągi stanowiły gros sił hetmańskich pod Olkienikami. Aha, byłbym zapomniał – to Kaczanowski pierwszy zaatakował Zawiszę, a nie na odwrót. To już całkowicie demaskuje, w mojej ocenie, intencje Jasienicy, który wskazując na upiorne stosunki społeczne, daje wyraz całkowitego ich niezrozumienia. Odrywa je od polityki i ekonomii lokalnej chcąc wzbudzić w czytelniku po pierwsze wesołość, bo opis ma charakter satyryczny, a przez nią także refleksje nad zepsuciem i upadkiem szlachty. I to mu się udaje.

My zaś, musimy się zastanowić – kto, tak naprawdę, stał za imć Kaczanowskim i co takiego dosypał on wdowie do wina, że zgodziła się stanąć z nim na ślubnym kobiercu. No i jakich gwarancji mu udzielono, że tak odważnie poczynał sobie wobec Krzysztofa Kieżgajło Zawiszy. No, ale to już temat na osobne śledztwo.

Mamy powyżej opis pewnej metody i widzimy już, do razu w zasadzie, że ma ona ciągle zastosowanie. Możemy ją rozpoznać i dokładnie prześledzić, jak działa także współcześnie. Ja zaś podam jeden przykład, o którym wiele osób wie, ale nie do końca potrafi opisać ten chwyt. Oto Netflix lansuje dwa seriale o najstraszliwszym zbrodniarzu seryjnym w Milwaukee, Jefreyu Dahmerze. Pan ten mordował gejów i zjadał ich, a także marynował w beczkach części ich ciał. Wszystko przez to, że czuł się samotny. Kiedy go w końcu zdemaskowano, okazało się, że większość ofiar to czarni mężczyźni, ale nikt nie zauważył, że powodem tego może być fakt, że Dhamer mieszkał w czarnej dzielnicy i do czarnych gejów miał po prostu najbliżej. Po ujawnieniu skali jego zbrodni oskarżono policję o opieszałość i rasizm. Głównymi oskarżonymi byli policjanci Balcerzak i Garbrysh, co dla nas tutaj jest dość czytelne. Nie ma w filmach zarzutów przeciwko polskiej społeczności, ale być może ten motyw jeszcze jest przed nami. Policjanci nie mieli zamiaru interweniować w sprawie Dahmera, który był notowany, albowiem nie zależało im na życiu czarnych – taka jest wymowa filmu fabularnego i dokumentu, który pojawił się tuż po nim. To nakręciło całą spiralę protestów czarnych w Milwaukee i całych Stanach, włączył się w nią jakiś znany, telewizyjny kaznodzieja, który podkręcił wszystko jeszcze bardziej. Obrona Dahmera oczywiście nie miała szans, ale też nikt nie oczekiwał uniewinnienia. Dhamer dostał wyrok wielokrotnego dożywocia i został zamordowany w więzieniu przez jakiegoś czarnego. Wcześniej zaś nawrócił się, zaczął czytać biblię i liczył, że Pan Bóg wybaczy mu grzechy. Ochrzczono go oczywiście w jakimś protestanckim obrządku. Nic mu to nie pomogło. Jefrey Dhamer przeszedł do historii, jako morderca czarnych, choć z obydwu seriali wynika jasno, że było mu dokładnie obojętne kogo zabija. Istotny w tej historii jest jeden moment. Kiedy policja odkryła pod domem, w którym mieszkał Dhamer odurzonego Filipińczyka, uwierzyła Dhamerowi, że to jego chłopak, który nie dość, że jest pełnoletni (choć nie był) to jeszcze dobrowolnie przebywa z Dhamerem. Nic na to nie wskazywało, dzieciak był odurzony, krwawił z odbytu i miał wywierconą dziurę w głowie, której policjanci nie widzieli. Fakt ten wyszedł na jaw w czasie procesu. Mimo tego, że dwie czarne dziewczyny błagały Balcerzaka I Gabrysha, żeby interweniowali, ci nie zrobili nic. Podobnie jak władze świeckie w historii, którą zrelacjonował nam Jasienica. Dlaczego? Otóż dlatego, a jest to dokładnie powiedziane w serialu dokumentalnym, że policja miała polecenie, by nie wtrącać się w sprawy gejów i nie traktować ich jak przestępców. Kto wydał takie polecenie w latach dziewięćdziesiątych? Nie wiadomo, to nie interesuje twórców seriali. Nie wiemy też czy czasem Dahmer nie miał pełnej świadomości tego faktu, był w końcu notowany i coś tam do niego docierało. Chodzi bowiem wyłącznie o to, by podkreślić rasistowskie zachowania policji. I tu dochodzimy do konstatacji najważniejszej – do czego służy rasizm w Ameryce, a także w Europie i dlaczego nigdy nie zostanie usunięty z przestrzeni publicznej przez naukę katolicką? Otóż dlatego, że jest pożywką dla gangów czarnych kaznodziejów manipulujących ogłupiałym tłumem, a także dlatego, że jest najlepszą przykrywką dla zbrodniczych eksperymentów społecznych, które odbywają się pod nadzorem jawnych i opłacanych przez państwo służb. Dziękuję za uwagę.

kw. 292022
 

Nie wiem czy jakiemuś problemowi poświęciliśmy tyle uwagi ile personaliom. Ja się nad kwestią personaliów zastanawiam jeszcze bardziej intensywnie, od kiedy zacząłem regularnie czytać twittera. Dziś z rana dotarło do mnie – w całej, jak powiada poeta – jaskrawości, gdzie żyjemy. Otóż, tak jak to zaznaczyłem w ostatniej pogadance z Wrocławia, żyjemy na obszarze objętym herezją. Jej istotą zaś jest próba stworzenia alternatywnych dla oficjalnych struktur. To znaczy przejęcie władzy w kluczowych dla państwa obszarach, bez rozlewu krwi. Tę bowiem opcję rezerwuje się dla ludzi i organizacji, które mają trwale zniknąć z powierzchni ziemi. I w naszym przypadku jest to Ukraina. Całą reszta miała i nada ma, bo plan ciągle jest aktualny, być przejęta przez struktury niejawne. Poznajemy to po nieustannej aktywności i całkowitej bezkarności osób uprawiających rosyjską propagandę w mediach społecznościowych. Nic nie jest w stanie tych ludzi zatrzymać, albowiem kłamstwo jest powietrzem, którym oddychają. Czują się całkowicie bezpieczni, całkowicie spokojni i  w przeciwieństwie do nas, przerażonych codziennymi doniesieniami z wojny, mogą spokojnie budować swoje strategie. Nie przeszkadza im nawet to, że są zwyczajnie głupi, mają nieusuwalne deficyty, nie potrafią pisać w języku polskim, ani żadnym innym. To są szczegóły mało istotne, ważne jest tylko uwiarygodnienie heretyckiego przekazu w sposób jak najbardziej bezczelny.

Ten zaś utrwalany jest nie tylko przez kolportaż określonych treści, ale także przez zaniechanie kolportowania innych. I tak tygodnik Do rzeczy puszcza na swoich łamach bezczelne wypowiedzi rosyjskiego ambasadora opatrując je epitetem – kuriozalne. Nie wiem po co, chyba żeby robić temu facetowi reklamę? W tym samym czasie przez sieć przelatuje wypowiedź brytyjskiej minister spraw zagranicznych, która mówi, że trzy lata temu Putin ogłosił koniec liberalnych demokracji na Zachodzie, a szef Chińczyków, potwierdził tę przepowiednię. Czy ktoś może widział ślad tych jakże ciężkich od znaczeń wypowiedzi w polskich mediach? Nie, albowiem te zainteresowane były maseczkami, covidem i respiratorami. Boże, jak się cieszę, żem mam odruch ucieczki od stręczonych na chama tematów. No, ale od pisania o covidzie, nawet ja się nie ustrzegłem. Jeśli rusek z Żółtym ogłaszali takie rewelacje, w Paryżu strajkowały żółte kamizelki, a Niemiec udawał, że wszystko jest w porządku, to musimy uznać, że Pan Bóg wziął nas osobiście w swoją opiekę. Wszyscy ci ludzie bowiem szykowali się do założenia w Euroazji wielkiego obozu zagłady, w którym jeden donosi na drugiego nie za miskę ryżu, ale za możliwość obejrzenia jej w filmie dokumentalnym. Koniec naszego świata nastąpiłby nagle i niespodziewanie. To zaś, co zwykle nazywamy postkomuną, a co jest normalną herezją, wypełzłoby na powierzchnię, by przejąć władzę na zasadach znanych z roku 1945. Okazałoby się jednak wtedy, że oni także zostali oszukani i poszliby do dołów z wapnem, jak wszyscy. Tak się jednak nie stało i dziś mogą się – całkowicie bezpiecznie – wymądrzać na różne tematy. W naszych bowiem okolicznościach herezja to postkomuna. I nie ma najmniejszych szans na jej likwidację, albowiem są nią poprzerastane wszystkie absolutnie środowiska. Wczoraj pani rzecznik kontrolerów lotów – Anna Garwolińska – znana niektórym z Pamiętników Anastazji P., kochanka Janusza Lewandowskiego powiedziała, że porozumienie zawarte z rządem to nie koniec wojny, a jedynie rozejm – do lipca. Rozumiecie? Ukryta, całkowicie spenetrowana przez wrogie krajowi siły struktura, dzierżąca władzę nad jednym z kluczowych obszarów funkcjonowania państwa stawia temu państwu warunki i otwartym tekstem przyznaje, że prowadzi z nim wojnę. Czy teraz już wszyscy rozumieją gdzie są i co to znaczy – niech mowa wasza będzie – tak – tak, nie – nie? Jeśli nie wszyscy, tłumaczę raz jeszcze – nie można uprawiać patriotyzmu i miłości bliźniego pokątnie, a publicznie realizować się w geopolitycznych strategiach, albowiem przyjęcie takiej postawy uniemożliwili towarzysze Putin i Żółty deklarując koniec cywilizacji jaką znamy. Nie można, wobec trwającej wojny i wyzwań, przed jakimi stoi państwo, ogłaszać się obrońcą jakiejś grupy zawodowej, rzekomo uciskanej i prześladowanej, która nie jest ani uciskana, ani prześladowana. To bowiem – w świecie poważnym i traktującym się serio – byłby powód do zbudowania stosu z dobrze przesuszonych bierwion. Oznacza bowiem taka postawa, że deklarująca ją osoba wysługuje się Żółtemu albo Putinowi, czyli tym cesarzom, którzy na naszym terenie sponsorują herezję. Jeśli ktoś chce mi teraz wyjechać z argumentem ad papieżum, przypominam, że uporczywa walka z herezją toczona przez stulecie XIII i XIV na zachodzie Europy, zakończyła się schizmą awiniońską, czyli triumfem odstępców i ubezwłasnowolnieniem papieża. I to mimo zastosowania w walce o wiele bardziej restrykcyjnych środków.

Z postkomuną nie można polemizować, albowiem jej przedstawiciele są traktowani lepiej niż ludzie, którzy nie mają z nią nic wspólnego. Tylko bowiem ktoś posiadający gwarancje obcych dworów lub organizacji niejawnych może być w Polsce uznany za partnera w dyskusji politycznej. Bierze się to z prostej zależności – politycy, szczególnie młodego pokolenia są całkowicie pozbawieni pewności siebie i możliwości dyskutowania o sprawach ważnych inaczej niż reaktywnie, w odniesieniu do bieżących wydarzeń. O tym, by napisać coś takiego, jak pani minister spraw zagranicznych z GB, w sążnistym i długim artykule nie może być nawet mowy. https://www.gov.uk/government/speeches/foreign-secretarys-mansion-house-speech-at-the-lord-mayors-easter-banquet-the-return-of-geopolitics

Poza tym nie czują oni żadnego zagrożenia, uważając że osobnicy tacy jak Bartosiak czy Sykluski, że o żywiołkach drobniejszego płazu nie wspomnę, są naturalną częścią rynku publicystyki. Parę dni temu w kurskiej telewizji znów wystąpił Witold Modzelewski, który lansuje swoje prorosyjskie produkcje publicystyczne przez postkomunistyczny tygodnik Przegląd. Jest on za każdym razem przedstawiany jako fachowiec. Postawa taka – mam na myśli postawę ośrodków decyzyjnych w partii rządzącej – powoduje natychmiastowe uaktywnienie się trolli wskazujących, że Kaczyński brata się z postkomuną, że chodził na pochody pierwszomajowe, co zostało obfotografowane i jest do odnalezienia w sieci. No i co jest jawnym dowodem na jego współpracę ze spadkobiercami komuny dzisiaj, mam na myśli globalnych spadkobierców, czyli Putina i Żółtego. Taka narracja tworzy bardzo silny nurt, który z oczywistych względów wyklucza polemikę, tak jak polemikę wykluczała herezja. Jej celem bowiem nie było prowadzenie dyskusji, ale zastawianie pułapek, ułatwiających możliwie tanie przejęcie władzy na dużym obszarze. Ja to wyczuwam na kilometr, albowiem po trzynastu latach codziennej pracy i ponad dwudziestu napisanych książkach, jestem dość dobrze rozpoznawalny, choć mało kto się do rozpoznawania przyznaje. Kiedy więc widzę, jak jakaś nie potrafiąca napisać zdania po polsku, pardon, kutasina, zastanawia się kim też mogę być, sprawa jest dla mnie jasna. Ludzie ci, wskazani, opatrzeni szatańskimi zaklęciami i obwieszeni amuletami wywiezionym z Berlina w 1945 roku, szukają swoich ofiar czyli polityków, publicystów, urzędników i oficerów, którzy mają z serca bądź z obowiązku za zadanie bronić racji stanu. I tylko z nimi będą polemizować, dokładnie po to, by ich zdegradować i upokorzyć publicznie. I tak dla przykładu, Bartosiak ogłosił, że będzie prowadził dyskusję, w której udział wezmą on sam, Rokita, Patryk Jaki i Żurawski vel Grajewski. Nie wiem po co to jest Jakiemu i Żurawskiemu, ale moim zdaniem ilustruje owa dyskusja dokładnie mechanizm przeze mnie opisany. Czyli stałe uwiarygodnianie przedstawicieli sił Polsce wrogich i grających na demontaż państwa.

Winnicki został dziś rano zaproszony do Radia Wnet, żeby tam opowiadać o polityce wielowektorowej. To znaczy – w języku zrozumiałym dla ludzi – o zainstalowaniu na stałe w Polsce ruskiej agentury. To z kolei oznacza, że żadna myśl formułująca rację stanu naszego państwa, bez uczestnictwa w niej koncepcji moskiewskich nie ma prawa się pojawić. I teraz powiedzcie mi czego w tym wszystkim nie rozumieją ci durnie dziennikarze ze Skowrońskim na czele?

W XIII wieku ojcowie cystersi, a potem św. Dominik wielokrotnie próbowali dyskutować z heretykami o różnych sprawach, za każdym razem była to pułapka. Papież długo bardzo nie mógł zdecydować się na ogłoszenie krucjaty, albowiem liczył na opamiętanie i współpracę. I dokładnie taką samą sytuację mamy dzisiaj, to znaczy prawie taką samą, albowiem rachuby na opamiętanie są już tylko figurą retoryczno-aktorską, które musi być odegrana. Jasne jest, że nie ma szans na żadne opamiętanie. Polska nie wytworzy własnej elity, nie będzie mowy o doktrynie i racji stanu. Jeśli nie będzie tu wojsk amerykańskich, zostaniemy natychmiast zamienieni w gnój. Jednym strasznym zaklęciem.

Na koniec wisienka ta torcie – Pawlak zapytany przez Rymanowskiego o możliwość ataku Rosji na kraje NATO powiedział: Putin NIESTETY jest w rozpaczliwej sytuacji.

kw. 142022
 

Codziennie właściwie musimy na nowo przystępować do opisywania świata, który wydawał nam się dobrze znany, przystępny i bezpieczny. Przez wojnę na Ukrainie, okazało się, że wcale taki nie jest. Przynajmniej dla mnie. Codziennie kilka przynajmniej osób, jawnie na swoich profilach popierających inwazję, wysyła mi zaproszenie do grona znajomych. Jasne jest, że czynią to po to, by emitować potem poprzez mój profil jakieś treści o prorosyjskim charakterze, a przynajmniej takie, które nie będą w oczywisty sposób wrogie Rosji. I czynią to wszyscy ci ludzie mając przecież świadomość metod, jakie stosuję wobec trolli. Nie można więc traktować tego inaczej, jak tylko wykonawstwa jakichś robót zleconych.

Widzimy jak po kolei kompromitują się stręczone nam też tutaj gadające głowy z Internetu, które lansowano na niezależnych publicystów. Na czele stoi oczywiście Sebastian Pitoń, którego kiedyś nieopatrznie wziąłem w obronę, świadom przecież wszystkich jego ograniczeń. Wczoraj koledzy napisali w komentarzach, że filmy Pokłosie i Wołyń były nakręcone za pieniądze rosyjskie. Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym wcześniej? Gdzie są dziennikarze od tak zwanej kultury? Patrząc na aktywność sieciowych propagandystów oceniać możemy jak przebiegają linię podziału w Polsce, linię oddzielające zdrajców o ludzi oddanych krajowi. Zdrajcy tym się demaskują, że cała ich uwaga skupiona jest na projekcjach propagandowych. Te zaś mają zerowy związek z okolicznościami i praktyką. Wczoraj zadzwonił tu kolega, żeby mi opowiedzieć o tym, jak na temat wojny wypowiadają się generałowie i czym to się różni od wypowiedzi takiego Bartosiaka, urządzającego 11 godzinny seans bredni i ustawiający operacje wojskowej w skali kontynentu, albo wręcz świata. Tymczasem generałowie wskazują, że wróg na Ukrainie posunął się 150 km w głąb kraju i stanął. Zajął się rabunkiem, sprzedażą paliwa z czołgów, i robieniem tych niby przegrupowań, które może doprowadzą go do jakiegoś sukcesu, a może nie. Generałowie nie mówią o Rimmlandzie i Hardlandzie, ale i niewielkich błotnistych rzeczkach, które zagradzają wrogowi drogę do miast i miasteczek. Ich forsowanie wiąże się z konkretnymi trudnościami. Internetowi stratedzy zaś oddają w swoich planach pół kraju na pastwę wroga, po to, by udowodnić przydatność lansowanych przez siebie koncepcji. Na czyje zlecenie oni je lansują tego jeszcze nikt nie zbadał.

Domorośli ekonomiści nie wytrzymują starcia z ekonomistami z SGH, ale wielu ludziom nie przeszkadza to w powtarzaniu bredni, które opowiadają. Bo tak są zatroskani o los ojczyzny. I to także jest charakterystyczne dla prowokatorów i zdrajców. Warzecha na twitterze na razie się zamknął, ale do zeszłego tygodnia wrzucał jakieś zestawienia cen i komentował to pełnym oburzenia głosem. W trosce oczywiście i Polaków i Polskę, która za chwilę załamie się gospodarczo.

Powtórzę to raz jeszcze – kiedy zaczynamy się przyglądać reakcjom ludzi związanych z opozycją, a także tak zwanym neutralnym obserwatorom i komentatorom, robi się naprawdę strasznie. Podczas wczorajszej konferencji prasowej prezydentów w Kijowie, w zasadzie wszyscy zadający pytania dziennikarze byli prowokatorami. Nie mogłem tego słuchać. Na końcu wystąpił jakiś, który zapytał, czy kraje NATO ze wschodniej flanki i Ukraina planują jakiś wspólny sojusz. Wszyscy z uśmiechami na ustach, świadomi o co chodzi zaprzeczyli. Prezydent Litwy zaś powiedział, że Ukraina także kiedyś wstąpi do NATO. Zełenski, który jest przytomnym człowiekiem i ma odruchowe riposty odparował, że z pewnością tak będzie – jak prezydent Litwy zostanie sekretarzem generalnym sojuszu. Mogliśmy przez moment ogldądać polityków autentycznych, naprawdę przejętych tym co się dzieje, a nie przebierańców, emitujących komunikaty, które ktoś im wcześniej sprokurował i których nauczyli się na pamięć.

Sprawy mają się więc tak – tamci demaskują się poprzez emisję komunikatów propagandowych, nie dających możliwości żadnej riposty. Mogą tylko powtarzać ciągle te same brednie. I to właśnie czynią. Ja zaś zastanawiam się na ile naszym starczy tej autentyczności i czy czasem nie wpadną oni na pomysł, by także posłużyć się jakimi formatami propagandowymi. Oby stało się to jak najpóźniej, albowiem obowiązuje na zasada wyjaśniona tu wczoraj. W zasadzie wszystko co znajduje się pomiędzy władzą a obywatelami zalicza się w Polsce do kategorii postkomuny. Ta zaś musi się bez przerwy uwiarygodniać. Wiemy jak to wygląda – fatalnie i tak autentycznie, jak przemowy Pitonia albo Mentzena.

My tutaj jesteśmy ludźmi, którzy zajmują się analizą warunków geograficznych na niewielkich obszarach, biegiem krętych rzek płynących przez zapomniane krainy i innymi podobnymi kwestiami. Ostatnio na tapecie było barwienie tkanin. Tego, żaden postkomunistyczny ani ruski agent nie ruszy, bo mu to nie doda splendoru i nie ustawi go w takim świetle w jakim chciałby stać. Dla niego muszą szumieć husarskie skrzydła, prezydent Kaczyński musiał być jego mentorem, albo ma on przymus przebierania się w święta państwowe w mundur żuawów śmierci. To jest najwyraźniejsza wskazówka służąca do zbadania kto jest kim w Polsce. I ja jestem bardzo na takie i podobne komunikaty wyczulony.

Wiem jednak, że nawet najbardziej autentyczna autentyczność musi kiedyś zamienić się w normalność, na jej miejsce powinny wejść formaty propagandowe. Żartem więc trochę, a trochę nie, bez nadziei, że ktoś mnie posłucha, powiem tak: uważam, że Ukraińcy powinni wrócić do całkiem zapomnianego już, przedwojennego i niemego jeszcze filmu wyprodukowanego w Hollywood, pod tytułem Narodziny narodu. Film ten opowiadał o wojnie secesyjnej i przez wiele dekad był jednym ze sztandarowych dzieł amerykańskiej propagandy państwowej. Wierzę, że Ukraina wygra wojnę i wierzę, że powstanie wiele przejmujących obrazów opowiadających o tej wojnie. Wszystkie one powinny być sprzedawane w pakiecie z napisem Narodziny narodu. To właśnie bowiem rozgrywa się na naszych oczach. Dla nas zaś stanowią te wypadki materiał do przemyśleń i materiał dla tworzenia własnych formatów, którymi będziemy musieli zmienić narzuconą przez postkomunę rzeczywistość. Mam taką propozycję. Nie tanią bynajmniej, ale też niezbyt drogą. Wielu z nas pamięta dokumentalny film radziecki zatytułowany Nieznana wojna. Była to całkiem kłamliwa seria propagandowa opowiadająca o bohaterstwie żołnierzy sowieckich. Bez jednego słowa na temat Polski, zaatakowania jej 17 września 1939 roku, bez Katynia i wszystkich okropności jakie rozgrywały się na wschodzie. Narratorem w filmie był stary amerykański komuch Burt Lancaster. Był tak przekonujący, że obejrzałem chyba wszystkie odcinki tego serialu. Mimo sugestii ojca, aż nadto wyraźnych, żebym nie słuchał co oni tam mówią. Czas na polską wersję Nieznanej wojny. Którą poprowadzi Leonardo di Caprio, albo ktoś jemu podobny, rozpoznawalny i popularny. No, ale jak mamy to zrobić? Jak wyprodukować taki film, kiedy jedyną naszą bronią jest autentyczność, jakże potrzebująca tego, by oderwać się od spraw poważnych i wrócić do dnia codziennego. Cała zaś wizualna propaganda znajduje się w rękach postkomuny skrycie lub jawnie współpracującej z Moskwą. Jeśli do tego dodamy osobiste ambicje lokalsów i szczere przekonanie, że scenariusz do takiego filmu mógłby napisać tylko Wencel, a wystąpić w nim mógłby tylko Pawlicki, to pozostaje nam tylko czekać na ukraińską wersję filmu Narodziny narodu. I tego wszystkim nam życzę.

sty 222022
 

Na tym, że Polska odgradzała Ukrainę, jakże ważny element polityki wysoko cywilizowanych mocarstw, od Europy. Gdyby nie było szlacheckiej, zatabaczonej Polski prowadzącej swoją nieudolną politykę w dorzeczu Wisły, wszystko potoczyłoby się inaczej, a Europa, z jej cywilizacją sięgałaby do Dniepru, a może i dalej. Nie ma doprawdy znaczenia to, że nie istnieje i nigdy nie istniało coś takiego, jak cywilizowana Europa, w sensie moralnym. W sensie politycznym zaś cywilizacja jest pojęciem czysto instrumentalnym. Chodzi tu o propagandę. To jest paradygmat, jakim posługuje się ukraińska propaganda, intensywnie działająca w Europie i w Kanadzie. My o tym nic nie wiemy, albo wiedzieć nie chcemy, albowiem stosujemy ten sam paradygmat komunikacyjny. I uważamy, że on jest nasz. Opowiadamy, że jesteśmy częścią cywilizowanej Europy, ale wskutek bolesnej pomyłki, znaleźliśmy się pod trzema zaborami, a przemoc moskiewska o mało nie złamała nam kręgosłupa. Na rynku propagandy więc Polska i Ukraina wyglądają podobnie. Różnice widoczne są w praktycznych realizacjach propagandowych celów, które to realizacje tylko częściowo zależą od polityków i urzędników obydwu krajów. Ukraina radzi sobie z tym znacznie lepiej niż Polska, a to z tego względu, że jej propagandyści są po pierwsze lepiej wykształceni, sprawniejsi warsztatowo, nie uprawiają lojalności środowiskowych i nie chcę na siłę przekonać wszystkich, że ów paradygmat opisany wyżej dotyczy także ich osobiście. W Polsce jest dokładnie na odwrót, to znaczy każdy parający się polityczną propagandą gamoń, przede wszystkim odsłania swoje własne deficyty, albowiem ma przymus gwiazdorzenia i zwracania na siebie uwagi. Propaganda historyczna w całości spoczywa na barkach prof. Andrzeja Nowaka, który realizuje projekt, moim zdaniem, bez znaczenia. Politycy zaś, czasem coś tam bąkną o chwalebnej przeszłości, ale generalnie musi być sylwester marzeń i łzy Kurskiego na widok Madonny Częstochowskiej. Dzieje się tak, albowiem w Polsce wszyscy przekonani są, że propaganda ma mniejsze znaczenie, niż dobra zabawa, a na PiS i tak głosują emeryci i patologia. Uważają tak nawet politycy PiS. Jakieś tam roztrząsania przeszłości nie mają znaczenia. Wyjątkiem są oczywiście Żydzi. Na różne uroczystości żydowskie czas i moce zawsze się znajdą. Ukraińcy są w trochę gorszej sytuacji, dlatego czepiają się wszystkich złudzeń i starają się wykorzystywać wszystkie momenty dziejowe, by zyskać jeden, dwa punkty w tej rozgrywce. I czynią to na poważnie. Mają też poczucie własnej wartości, znacznie nieraz przewyższające ich realne możliwości, o czym ostatnio sam się przekonałem. No, a ja mogę dodać jeszcze tyle, że ich starania – szczególnie na niwie ekonomicznej – chętnie zostaną wykorzystane przez „cywilizowaną” Europę, która nie da im w zamian nic. Opisałem to w II tomie baśni socjalistycznej. Teraz to się chyba zmieni, bo wczoraj napisali, że nowy kanclerz Niemiec domówił spotkania z prezydentem Bidenem. Interpretuję to następująco – Niemcy też mieli swoje złudzenia i one się właśnie rozwiały. Wszyscy zaś wieszczący podział Europy środkowej pomiędzy Rosję i Niemcy, będą musieli niebawem zweryfikować swoje obłąkańcze pomysły. Tusk nie wróci do władzy. Łukaszenka nie jest dobrym wujciem, a Putin nie sprzyja Polsce po cichu, tylko wraz z nowym niemieckim rządem chce ją zdegradować i uczynić tu jakaś zagrodę dla knurów. Tu mała dygresja – wszyscy zwolennicy polityki prorosyjskiej udają głupich i nabierają wody w usta kiedy im się wskaże, jakże oczywisty, związek tej polityki z polityką Niemiec wobec Polski. To jest także wskazówka na jakim poziomie znajdują się w Polsce propagandyści różny opcji – na poziomie psa.

Tak więc śmiało możemy powiedzieć, że w zakresie propagandy i komunikacji Ukraińcy są znacznie sprawniejsi od Polaków. To oczywiście nie musi się zakończyć dla nich dobrze, ale warto odnotować ten fakt. Pora na przykłady. Czy rząd polski przeforsował zbudowanie pomnika husarzy w Wiedniu? Parę lat temu była afera z tym związana. Oczywiście nie. Kozacy zaś mają tam swój pomnik. Od roku 2017 mają jeszcze inne miejsce, w którym się upamiętnia ich działania. Proszę bardzo tu jest stosowny link https://france.mfa.gov.ua/fr/news/58060-17-chervnya-cr-u-m-dyunkerk-u-prisutnosti-mera-mista-pvergrijeta-posla-ukrajini-oshamshura-predstavnikiv-municipalitetu-miscevoji-ukrajinsykoji-gromadi-i-delegacijiukrajinsykogo-gromads Takie rzeczy w ogóle nie interesują nikogo w Polsce, albowiem nie istnieje żadna zorganizowana, szeroko prowadzona akcja propagandowa czy polityczna oparta na placówka dyplomatycznych czy kulturalnych za granicą. Jeśli już ktoś podejmuje jakieś działania w tym zakresie są one komiczne i idiotyczne jednocześnie. I chodzi o w nich o to zwykle, by zaprezentować tchnącą przejmującym czarem ruin urodę córki generała Andersa.

W roku 2018 wydaliśmy tom teksów źródłowych Okraina królestwa polskiego. Potem zaczęła się tu dyskusja na temat – czy ataman Sirko był pod Dunkierką czy nie. Jak widzimy we Francji nikt nie ma co do tego wątpliwości, a walki pod Dunkierką to przykład francusko-ukraińskiego braterstwa broni. O tym, jak się ci kozacy tam znaleźli, kto ich zakontraktował, dlaczego to zrobił, bez wiedzy i zgody króla polskiego nikt oczywiście nie powie słowa. Po co? Co można na tym ugrać? Pomnika husarzy w Wiedniu też nikt nie załatwi, a jeśli już by do tego doszło, zlecono by realizację najgorszemu rzeźbiarskiemu majstrowi. Brak dyskrecji i umiaru to także charakterystyczna cecha polskich działań propagandowych. Myślę, że jest to związane z opisanymi powyżej ograniczeniami, jeśli ktoś chce postawić siebie w centrum uwagi, po jaką cholerę ma się ograniczać i robić coś dyskretnie? Poza tym od wczoraj na topie jest film o Gierku, którego zagrał facet będący sumą dysfunkcji i deficytów. Dzieło zaś robi z Gierka bohatera, co chciał żeby Polska miała broń atomową. Czy możliwe są większe idiotyzmy? Niestety tak, rzeknę o nich słowo na koniec.

Czy w Polsce ktoś w ogóle myśli o czymś takim jak promocja i komunikacja poza granicami kraju? Kiedyś to było proste – za Gierka wysyłali za granicę Marylę Rodowicz i załatwione. Dziś próbują robić to samo. Cóż my, pamiętający tamte czasy, niestarzy przecież jeszcze ludzie, możemy im odpowiedzieć? Moim zdaniem powinniśmy napisać jakiś list otwarty do prezesa Kurskiego i ministra kultury Glińskiego, opierający się na znakomitym wzorze listu, jaki wspomniany tu ataman Sirko napisać kazał do sułtana tureckiego. Prezes Kaczyński na pewno by nas zrozumiał, albowiem on sam odkrył ten list niewiele lat temu i śmiał się z niego na wizji do rozpuku.

Jasne jest, że żadnej wizji wizerunkowej i propagandowej kraju nie ma. Są tylko działania doraźne jakichś środowisk, które rzucają na siebie wzajemnie różne oskarżenia. A to, że taśmy spleśniały, a to, że instytut Pileckiego wypuścił skarpety z wizerunkiem rotmistrza, a to o coś innego jeszcze. Opozycja zaś robi z Polski miejsce, gdzie rządzą faszyści. Ci rzekomi „faszyści” zaś, żeby zatrzeć złe wrażenie, latają, potrzebnie czy nie, na wszystkie uroczystości związane z upamiętnieniem Żydów i stają w pierwszym rzędzie, albowiem uważają, że to zdejmuje z nich odium. Na próbę wyjaśnienia im, że żadne odium nie istnieje, a nadgorliwość nie jest dobrze widziana nigdzie, nie odpowiadają. Jeśli próbują ratować swój wizerunek to wyłącznie za pomocą kurskiej telewizji, adresowanej do fanów Zapały i Martyniuka. Czy to znaczy, że nikt nie próbuje niczego robić? Oczywiście, że nie, są różne cenne inicjatywy. O tu proszę zaprezentuję jedną: https://twojazbiorka.pl/zbiorki/37/film-dokumentalny-zydowski-mord-rytualny-legenda-czy-fakt-1?fbclid=IwAR1Q5omiCW28_fMdZRxIOUbckM0Mbh0tmzivnwOmuUlWkjHh7gFJYqZcsGg

Szczególnie polecam ten fragment:

Wierząc, że samą obroną nie da się wybrać wojny, doszliśmy do wniosku, że NAJWYŻSZY CZAS NA KONTROFENSYWĘ, na rajd na terytorium przeciwnika. Oczywiście nie chodzi nam o rzucanie obelg i kłamstw w drugą stronę – to metody naszych wrogów – ale coś wręcz przeciwnego. Chodzi o pokazanie prawdy, niewygodnej prawdy, schowanej za parawanem tabu i politycznej poprawności. Jesteśmy głęboko przekonani, że to, czego Żydzi najbardziej się wstydzą i za wszelką cenę chcą ukryć przed światem, są informacje o popełnianych przez ich przodków mordach na tle rytualnym.

Przyznam, że nie uwierzyłem, kiedy to przeczytałem za pierwszym razem. Kontrofensywa, rajd na terytorium przeciwnika z budżetem 150 tysięcy złotych? Cóż za rozmach i odwaga… Jeśli pozwolicie, nie będę tego komentował, odsunę się też od tego projektu jak najdalej, nie przywiązując się do tego kto i z jakich przyczyn go popiera. Zajmę się tą Dunkierką i propagandowymi realizacjami historycznymi na Ukrainie. Są bowiem wśród nich rzeczy naprawdę wybitne. Takie, o jakich w Polsce nie możemy nawet pomarzyć. No, ale o tym przekonacie się dopiero po przeczytaniu wiosennego nawigatora. Jeśli ktoś oczywiście ma ochotę wraz z Patlewiczem szarżować na Żydów ukrytych w bunkrze pod CPK, nie mogę go od tego pomysłu odwodzić. Niech jednak postara się nie wpisywać tu żadnych komentarzy.

Ci, zaś którzy wolą przyjąć moją optykę, niech sobie trochę poczytają o Ukrainie, zanim wyjdzie nasz nawigator.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojny-totalne-i-ksztaltowanie-sie-wspolczesnej-ukrainy/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/geneza-wyprawy-kijowskiej/

paź 072021
 

Mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych szukałem pracy poprzez rubrykę „ogłoszenia drobne” w GW. Wtedy innej metody nie było, a tam można było znaleźć właściwie wszystko. Od wyróżniających się od razu ogłoszeń werbunkowych UOP, które były bez ramki i najmniejszego nawet wytłuszczenia, po ogłoszenia jakichś dziwnych periodyków o zastanawiających profilach. I ja wtedy właśnie, nieświadom całkiem tego jak działa ten świat, pełen wiary w siebie, wkroczyłem do prywatnego mieszkania przy Tamce, gdzie mieściła się – tak napisali w ogłoszeniu – redakcja miesięcznika Militaria. Kiedy stałem w korytarzu nie miałem jeszcze pojęcia co to za pismo, które szuka młodych autorów przez ogłoszenia drobne, ale za minutę, kiedy znalazłem się w gabinecie naczelnego, zrozumiałem wszystko. Mogę się tym szczycić do dziś, albowiem będąc całkowitym i beznadziejnym frajerem, skapnąłem się jednak o co chodzi. Tym naczelnym był człowiek nazwiskiem Feldon, Antoni Feldon. Pan o bardzo charakterystycznych manierach, które później – kiedy rozpoznawałem je u innych ludzi – były dla mnie jasną wskazówką z kim mam do czynienia. O Antonim Feldonie możecie sobie poczytać tutaj

https://zbigniewkozak.pl/wp-content/themes/elements-of-seo_1.4/files/Zbigniew%20Kozak1.pdf

https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,1030157.html

Rozmawiając z panem Feldonem, zauważyłem, że w pokoiku obok urzęduje jakiś siwy pan w stopniu pułkownika. Pan Feldon zdradził mi w rozmowie, że reprezentuje środowisko, kultywujące tradycje przedwojennej, antysemickiej organizacji Zadruga, takiej współczesnej Wielkiej Lechii. Miał nawet na podorędziu jakieś materiały propagandowe, autorstwa Antoniego Wacyka, które mi wręczył https://pl.wikipedia.org/wiki/Antoni_Wacyk

Były one ozdobione symbolem toporła, znaku graficznego zaprojektowanego przed wojną jeszcze przez Stanisława Szukalskiego. Wydawało mi się to trochę dziwne iż pan Feldon, o którym można było w ówczesnej prasie przeczytać iż z ZSRR do Polski przybył w latach pięćdziesiątych, a potem że był krewnym Lilpopów i Haberbuschów, reprezentuje faszystowską organizację o charakterze pogańskim. Nie zabawiłem jednak zbyt długo w tamtych okolicach, niczego tam nie opublikowałem, więc i to zdziwienie przeszło mi szybko, a o Antonim Feldonie zapomniałem. Przypomniał mi się niedawno, kiedy oglądałem dokumentalny film o ostatnich latach życia Stanisława Szukalskiego. Polecam ten film wszystkim. Szczególnie sceny, kiedy ojciec – chyba – Leonarda Di Caprio, kręci z niedowierzaniem głową próbuje wyjaśnić widzom i wszystkim zafascynowanym Szukalskim Amerykanom, że był to słowiański faszysta, który uczestniczył w nakręcaniu zbiorowej histerii w Europie, zakończonej zagładą. Absurd tych wstawek jest oczywisty. Stachu był takim samym faszystą jak Ziemkiewicz, był faszystą w stylu „pierwszy chrześcijański handel szmelcem” i nie wiele więcej z relacji pomiędzy Żydami a gojami rozumiał. Dla starego Di Caprio i kilku jeszcze osób występujących w tym filmie kamieniem obrazy było to, że Stach wydał w Polsce 12 numerów jakiegoś nędznego pisemka pod tytułem Krak, w którym umieszczał jakieś swoje wymysły. Wszystko to miało wyjaśnić i usprawiedliwić rzecz najważniejszą – całkowite zdyskredytowanie Szukalskiego. Proszę Państwa, Stach Szukalski był wielkim, niepowtarzalnym, samodzielnym artystą, którego sama tylko obecność demaskowała wszystkie mechanizmy globalnego rynku sztuki, a właściwie globalnego rynku dystrybucji wizerunków. Był to geniusz, który nie mógł żyć bez pracy. Kiedy nie rzeźbił, a przez większość życia nie rzeźbił, mógł wymyślać wyłącznie jakieś niestworzone historie, bo tacy właśnie są artyści. Musiał czymś nakarmić swoją wyobraźnię. Artyści bowiem muszą się nieustająco mierzyć z jakimiś wyzwaniami. Wyzwaniem dla Stacha i jego przeznaczeniem był warsztat rzeźbiarski. Kiedy mu go odebrano, oszalał całkiem i wymyślił alternatywną historię świata. Dziś próbuje się nas przekonać, że jest inaczej, że artysta to ktoś, kto – pardon – pieprzy coś trzy po trzy przed kamerą. Próbuje się nas przekonać, że Kamil Sipowicz jest artystą. Przyjrzyjcie się takiemu rysunkowi Stacha, który nosi tytuł Podwodne miasto. Wszystko od razu zrozumiecie.

Szukalski przyjaźnił się z żydowskim scenarzystą nazwiskiem Ben Hecht, laureatem kilku Oskarów za scenariusze. Faceci zaś w filmie zastanawiają się, co by się stało gdyby Ben dowiedział się, o antysemickich ekscesach Stacha. Jakim trzeba być durniem, żeby wierzyć iż on o nich nie wiedział? Albo inaczej – nie trzeba być durniem, trzeba być bardzo zdeterminowanym oszustem.

Film ten jest próbą zdyskredytowania twórczości Stacha poprzez postawienie go w jednym rzędzie z twórcami, poprawnych warsztatowo i mających wzięcie, amerykańskich komiksów porno. Taki niewinny zabieg, żeby pokazać, gdzie znalazł się on po wojnie gdzie tak naprawdę było jego miejsce. Nie chcę opisywać Wam całej historii, obejrzyjcie sobie film, szczególnie, że teraz bardzo wielu ludzi usiłuje poprawić swoje notowania lansując się na Szukalskim. Czyni to, na przykład, pisarz Pilipiuk.

https://www.youtube.com/watch?v=cW0JqVWJxD0

Z filmu wyprodukowanego przez Netflix, jasno wynika jakie były najcięższe grzechy Stacha, których nie można mu było wybaczyć wtedy i nie można mu zapomnieć dzisiaj. Oto Szukalski, powołując do życia ten swój Szczep Rogate Serce i organizując jego spotkania po lokalach, zajął i miał szansę wypełnić treścią, jeden z najistotniejszych kanałów dystrybucji tej treści, jaki przed wojną istniał. Mam na myśli kawiarnię. Można się w tym miejscu zaśmiać, ale ja będę się jednak upierał. Słabe merytorycznie, ale dobre graficznie pismo Stacha, nie mogło na nikim zrobić wrażenia, ale to, że gromadził ludzi wokół siebie i przemawiał do nich, a także coś im zlecał i to budziło zainteresowanie innych ludzi, którzy do tej grupy dołączali, było już sprawą poważną.

Kolejnym grzechem była – naturalna dla niego, bo nie wymyślona przecież – estetyka. Styl, którym Stachu się posługiwał był nie do podrobienia, choć próbowano tego wielokrotnie. Dlatego zestawiono jego rysunki z pornografią komiksową, by wywołać odpowiednie skojarzenie, choć publicznie Stach żadnej pornografii nie eksponował. Był oczywiście maniakiem seksualnym i rysował jakieś numerasy na listach do żony, ale to były sprawy prywatne. Robienie mu z tego zarzutu jest co najmniej niestosowne.

Szukalski był wrogo nastawiony do Kościoła, ale przychylnie do mediów, był polskim patriotą i tak się identyfikował wobec otoczenia. Nie sposób więc zrozumieć, że taki człowiek – bardzo komunikatywny, choć na swój sposób – nie dostał żadnej propozycji od episkopatu. A dostał – co próbowano wykorzystać jako zarzut – do Hitlera. Niemcy chcieli, żeby Szukalski zaprojektował pomnik Hitlera i Goeringa. No i Stachu wziął zaliczkę, a potem wysłał do Berlina projekt pomnika, gdzie Hitler był przedstawiony jako tańcząca primadonna w spódniczce. Może niech któryś z prawomyślnych, filosemickich, bohatersko broniących żydów i ich spraw pacykarzy wskaże kiedy zdobył się na taki akt odwagi? Niech wstanie i głośno to powie. Kościół nie powinien się oglądać na to, jakim szajbom oddają się ludzie z możliwościami twórczymi, ale powinien zamawiać u nich dzieła. Jak wiecie nic takiego nie nastąpiło i nie nastąpi nigdy, albowiem Kościół za bezdurno, za możliwość prowadzenia nędznych i śmiesznych pogadanek, pozbył się wszystkich możliwości oddziaływania na emocje poprzez wizerunki. Konsekwencje tego będą straszne. I niech mi tu nikt nie wyskakuje z hasłem, że nie przemogą. Niech się każdy zastanowi i przemyśli to co napisałem.

Obecność Stacha demaskowała rynek wizerunków, rynek sztuki. Jego rysunki i rzeźby pokazywały bowiem, że można nawiązać porozumienie pomiędzy artystą a odbiorcą bez pośrednika. Cały zaś rynek treści i wizerunków opiera się na pośrednikach. Jego obecność uniemożliwiała także spekulacje na gówno wartych obrazach, które stanowiły massa tabulettae całego tego rynku. Na tym samym Netflixie możecie sobie obejrzeć filmy o słynnych kradzieżach dzieł sztuki i różnych machlojkach, których ofiarami były zwariowane kuratorki wystaw nie rozumiejące, że dzieła artystów służą do prania pieniędzy, a towarem na rynku są tak naprawdę ci artyści, a nie obrazy które malują po pijanemu chlapiąc farba na płótno. Aktywność Szukalskiego niweczyła sukcesy pośredników i spekulantów ponieważ od razu przykuwała uwagę wszystkich. I każdy kto raz zobaczył rysunek Szukalskiego Podwodne miasto, albo jedną z jego rzeźb, na pewno nie dałby się przekonać, że obrazy Marka Rothko są cokolwiek warte. Nawet jeśli tłumaczyliby mu to najwybitniejsi znawcy i najbardziej elokwentni historycy sztuki. Dlatego trzeba było ze Stacha zrobić faszystę, antysemitę i pornografa, jego zaś znak graficzny, będący symbolem pogańskiej Polski, przejął pan Feldon, potomek Lilpopów i Haberbuschów. Tak się to robi w Chicago.

Przed wojną Stachu mieszkał w Mięćmierzu pod Kazimierzem Dolnym, a dziś w zasadzie w granicach miasta. Jego willa jest dziś w ruinie i porastają ją krzaki. Miasto zaś jest najbardziej znanym w Polsce ośrodkiem gdzie gromadzą się artyści i znawcy sztuki. Nie mam słów. Ta banda oszustów, która tam przyjeżdża co roku i druga banda oszustów zwanych historykami sztuki, która to miejsce zamieszkuje, nie jest w stanie zrobić niczego, co zbliżyłoby ich na odległość 100 lat świetlnych do Szukalskiego. A jednak to oni są artystami i znawcami, a on jest wariatem i antysemitą. To pacykarze paćkający te nędzne akwarelki, z tymi samymi od 100 lat motywami siedzący na kazimierskim rynku uważani są za malarzy. Dom zaś jednego z nielicznych naprawdę wielkich, polskich rzeźbiarzy i rysowników, stoi w ruinie. I w żadnym z tych pustych, aspirujących łbów nie zaświta myśl, by go odnowić i zorganizować tam muzeum. Co by na to powiedzieli potomkowie Lilpopów i Haberbuschów….strach pomyśleć.

Sprawy mają się tak – dopóki nie odzyskamy wyobraźni ludzi i nie zagospodarujemy na nowo ich wrażliwości, na nowo zredagowanymi treściami, będziemy wyglądać tak, jak Pilipiuk lansujący się na Szukalskim, czyli jak dupa zza krzaka. A dodam jeszcze, że w takim kierunku ciągnie nas Sumliński z Zelnikiem. Sukces bowiem polega na tym, by mieć klucze do serc i wyobraźni. My te klucze oddaliśmy za darmo.

https://patronite.pl/Coryllus?podglad-autora

paź 032021
 

Bardzo się postaram już nigdy nie napisać żadnego tekstu z ukrytą intencją i czymś w rodzaju podprogowego przekazu. Nie ma to najmniejszego sensu, albowiem w powodzi komunikatów dosłownych zostanie on i tak odebrany wbrew tej intencji.

Wolałbym, żeby wczorajsza dyskusja pod tekstem nie odbyła się wcale, ale ona się jednak odbyła. Jej przedmiotem zaś były moje zamiary, a także – może trochę przesadzę, ale doprawdy niewiele – poczytalność. Po tym wstępie opiszę kilka zdarzeń, które ułożą się w sekwencję, mam nadzieję zrozumiałą.

Oto wczoraj ktoś powiedział, że film Wojciecha Sumlińskiego o Jedwabnem został usunięty z YT. Manewr ten, jak przypuszczam, został zaplanowany, albowiem YT od dawna już nie służy do promowania czegokolwiek, a obecność tam takich czy innych nagrań nie ma wpływu na sprzedaż i popularność. Uwaga bowiem publiczności jest podzielona na drobne kawałki. Uwaga zaś publiczności polskiej to wręcz sieczka. No i dlatego produkty Sumlińskiego i on sam, promowane są poza siecią, a internet traktowany jest przez pana Wojciecha jako wygodne, ale doraźne narzędzie nakręcania koniunktur. Taki manewr zaś gwarantuje mu stałą uwagę publiczności, podobnie jak stosowana przezeń stylizacja, czyli ta cała silnie wystudiowana gamoniowatość, którą polski czytelnik treści patriotycznych kojarzy ze swoim własnym wyglądem.

Kolejne zdarzenie, wczoraj wspomniane kilka razy to zbiórka, którą na Patronite ogłosił parę lat temu Grzegorz Braun. Jej celem było zebranie funduszy na dokumentalny film o Gietrzwałdzie. Nie mogę sobie przypomnieć, by ktokolwiek, poza mną, wyraził wyraźną, krytyczną opinię na ten temat. Myślę, że stało się tak ze względu na temat filmu, który silnie pobudził wyobraźnię wielu osób, wręcz ją zainfekował. Sądzę też, że ta infekcja ma charakter chroniczny i gdyby dziś Grzegorz Braun ogłosił kontynuacje tej zbiórki, bez jednego słowa komentarza ze strony swoich fanów, zebrałby podobną sumę.

Kolejne zdarzenie to wiadomość, którą otrzymałem dziś z samego rana od dawno nie widzianego znajomego. Wyraził on w niej swoją opinię na temat wczorajszej dyskusji i napisał, że dwie ważne bardzo osoby z pewnego znanego uniwersytetu czytają mnie regularnie. Bardzo przepraszam, osobę, która mi ten sms wysłała, ale nie mogę o tym nie wspomnieć w tym miejscu. Podkreślę jednak przy tym, że zachowuję całkowitą dyskrecję, świadom tego, że owe osoby, przyznając się do mnie publicznie mogłyby sobie narobić nie byle jakich problemów. Co innego, gdyby przyznały się do Wojciecha Sumlińskiego, wtedy zrozumienie byłoby pełne.

Takie jest tło wczorajszej dyskusji. Nie mam zamiaru nikogo krytykować, bo chodzi wszak o to, by dyskusja była swobodna i wolna. Ponieważ jednak cała dotyczyła mojej decyzji, napiszę słowo o tym dlaczego zdecydowałem się na ogłoszenie zbiórki na Patronite. Po pierwsze dlatego, że zrobił to wcześniej Grzegorz Braun, który nie spotkał się z żadną krytyką ani wątpliwościami, a jedynie ze szczerym entuzjazmem. I niech mi nikt teraz nie tłumaczy, że nie widział tej zbiórki, nie wiedział o Gietrzwałdzie, albo, że zapomniał o tym.

Po drugie dlatego, że możliwości promocyjne poszczególnych tytułów dawno zostały wyczerpane i sprzedaż jest dziś w stanie permanentnego dryfu. To znaczy, nie czuję bym miał na nią wpływ. Stało się tak, albowiem w bardzo małej przestrzeni, gdzie handluje się tak zwaną prawicową treścią, zastosowane zostały masowe narzędzia obezwładniające publiczność. Jakby tego było mało, ilość osób, które próbują tam szczęścia przekracza wszystkie normy i w zasadzie przebywanie na tym obszarze grozi uduszeniem.

Po trzecie zdecydowałem się na to, albowiem nie mogę dalej prowadzić takiej polityki, jak do tej pory, to znaczy przeznaczać coraz mniejszych zysków na wykonanie i promocję nowych produktów, po to, by wygenerowały one jeszcze jakiś, ale już mniejszy niż wcześniej, zysk. Nikt tak nie robi. A najlepsze jest, że każdy komentujący ma tego świadomość. Niestety tylko ja jeden – głupi – piszę teksty na ten temat i mam co chciałem, czyli dyskusję pod nimi. Nie mogę też – poprzez konferencje – promować ciekawych autorów treści, czynnych na uniwersytecie, albowiem miejsce na taką promocję jest w zasadzie, jeśli nie liczyć samej akademii, tylko u mnie. Akcja ta nie ma w zasadzie żadnego responsu, a jest kosztowna. Mogę potem, co najwyżej usłyszeć po cichu, albo przeczytać w sms, że jakieś bardzo ważne osoby czytają mnie codziennie. I co? I nic. Czytają i mają fun. Jak zniknę, przestaną czytać i wiele się w ich życiu nie zmieni. Słowem – żaden podejmowany przeze mnie wysiłek, nie mały przecież, nie spotyka się z oczekiwanym responsem. Być może to jest moja wina i powinienem coś zmienić, ale szczerze wątpię, albowiem ciągle coś zmieniam i mogę rzec, że zmiana to moje drugie imię.

Patrząc na innych autorów, którzy próbują swoich sił na rynku zauważyłem, że wielu z nich ma konto na Patronite. Wiele osób też namawiało mnie od dawna na założenie takiego konta. Postanowiłem więc to zrobić. Zrobiłem to także dlatego, że tam widać jak wygląda zbiórka, a ja lubię statystyki. No i wszystko jest jawne, a przez to, kwestionowane tu tylekroć, moje intencje są czytelne. Choć jednak wczoraj okazało się, że nie do końca. Cóż mogę rzec? Tyle chyba – poczekajcie aż Grzegorz Braun odwiesi swoja zbiórkę. Tamy, które powstrzymują szczere intencje pękną w jednej chwili i strumienie szczerości zaleją rozciągające się wokół równiny.

Kolejną kwestią jest wiarygodność tego portalu i jego legalność. Proszę Państwa ten portal jest legalny i tyle tylko mnie obchodzi. Nie mogę przejmować się tym, że ktoś tam słyszał, że zbiórki są tam ustawione. Nieszczęśliwe przypadki Sumlińskiego też są ustawione i co? Ktoś w nie watpi? Ktoś próbuje mu wytłumaczyć, żeby tak nie robił? Nie, albowiem on doskonale wie co robi i jaki efekt uzyska. Filmu o Gietrzwałdzie nie będzie nigdy i tym także nikt się nie martwi. Ja zaś mam się przejmować tym, że komuś się nie podoba skład zarządu tej inicjatywy? Mnie się nie podoba także premier Morawiecki, ale nie mogę się niestety wymiksować z jego przedsięwzięć.

Podsumowując tę część rozważań – sprzedaż to emocje. Na rynku prawicowych treści jest ich tyle, że właściwie one już gdzieniegdzie skamieniały. Nie ma się jak poruszać w tej brei. Wszyscy, którzy są w miarę samodzielni szukają innych możliwości promowania swoich treści. Także przez liczne portale organizujące zbiórki. Nikt jednak nie krytykuje tych inicjatyw.

Kolejna sprawa to wysokość kwot wpłacanych na takie jak moja inicjatywy. Postanowiłem nie robić z siebie i z nikogo durnia i nie umieściłem tam progu w wysokości 5 czy 10 złotych. Nie chodzi też o to, by ktoś wpłacał tam jakieś szalone sumy. Zbiórkę zorganizowałem z myślą, że 2 tysiące osób wpłaci po 20 złotych. To jest bezpieczna strategia i kwota, która – mam nadzieję – wystarczy na zrealizowanie opisanego planu. A jest to plan bardzo konkretny. Budżet zaś nań przeznaczony, którego nie mogę i nigdy nie mogłem wydzielić ze swoich zysków, pozwoliłby mi – na przykład – opłacać ludzi, którzy gromadzą informacje, wysyłać ich w różne miejsca, gdzie jakieś ciekawe dokumenty mogą się znajdować i zwiększyć honoraria dla autorów, którzy mieliby coś ciekawego do opublikowania w papierowym SN. Byłby to do tego budżet jawny. Rozumiem, że ten rodzaj konstruowania budżetu, na przedsięwzięcia generujące tak mało emocji i wrażeń, jak to moje, może się nie podobać, albo nie robić na ludziach odpowiedniego wrażenia. Takiego, jak film o Gietrzwałdzie. Nie każdy musi w tym jednak uczestniczyć. Jeśli zaś ktoś się waha, albo obawia ryzyka, a jednak chciałby mnie wesprzeć, może to zrobić minimalną kwotą. Na pewno ryzyko będzie mniejsze niż po wypiciu flaszki kupionej za 20 zyli w wiejskim sklepie.

Podkreślam – nie chodzi o to, by ktoś wręczał mi jakieś sumy pod stołem. Chodzi o to, by wiele osób zdecydowało się wesprzeć ten bardzo konkretny plan niewielką kwotą. Jeśli plan ten nie przekona takiej ilości osób, jak sądziłem, zrealizujemy go w mniejszym nieco rozmiarze, ale zrealizujemy.

Na koniec chciałbym wskazać raz jeszcze metodę graczy poważnych, którzy nie muszą się już przejmować groszowymi zbiórkami, ale muszą cały czas generować emocje w kluczowych obszarach. Mam na myśli panów Pospieszalskiego i Sumlińskiego. Wielkie portale takie jak YT i mniejsze, takie jak Patronite, służą im jako trampolina. Oni nie umieszczają tam swoich treści po to, by uzyskać pieniądze, czynią to, by uzyskać tę niby męczeńską palmę, która załatwia raz na zawsze wszelkie marketingowe i promocyjne kwestie. Wybaczcie, ale nie gram w tej lidze. Nie ustawię też swojego kapelusza w zaułku, gdzie siedzą panowie Krajski i Michalkiewicz, ani w tym gdzie swoją powygryzaną przez mole czapkę ustawił Karoń. Nie zrobię tego, albowiem będę potraktowany jako konkurent do grzebania w kontenerze. Moje intencje zaś i przekaz zostaną ocenione, jak to już nie raz bywało, jako podejrzane. Wolę już więc stać pomiędzy tymi, którzy coś tam zbierają, nawet jeśli miałoby to być w ich przypadku tylko sfingowane. Nie interesuje mnie ta kwestia, albowiem mam do zrealizowania swój plan. Nie mogę także, rzecz jasna, zabronić nikomu żadnych dociekań w tych kwestiach. Pozwolicie jednak, że tak jak wczoraj, dzisiejszego tekstu komentował nie będę.

https://patronite.pl/Coryllus?podglad-autora

wrz 242021
 

Piosenkę zaczynającą się od słów w Ołomuńcu na Schiesspaltzu znają wszyscy, ale na wszelki wypadek przypomnę, dwie najpopularniejsze zwrotki.

W Ołomuńcu na Schiessplatzu,

jakem raz na warcie stał

Wszyscy mi się, Herr Gott, dziwowali,

jakom, Herr Gott, szablę miał

I kolejna zwrotka:

Jak poszliśmy do ataku,

Wiał przed nami, Herr Gott, wróg,

Teraz, Herr Gott, złote mam medale

Ale Herr Gott nie mam nóg.

Można to śpiewać oczywiście z wymową gwarową i wtedy, moim zdaniem, jest jeszcze śmieszniej.

O co chodzi w tej piosence wszyscy mniej więcej wiedzą. O to mianowicie, że powołany do wojska poborowy, któremu przyszło odbywać służbę w Ołomuńcu, po początkowej fascynacji życiem żołnierskim, przeżywa serię gorzkich rozczarowań. Ich finałem jest szarża na bagnety, w której uczestniczył, zakończona trwałym inwalidztwem. Mimo tragicznej wymowy, pieśń zawiera sporą dawkę bojowego ducha i jest w zasadzie optymistyczna. Moment rozczarowania życiem żołnierskim pozostaje jednak jej najważniejszą częścią. Wszyscy wiemy, że jej tekst powstał w dawnych czasach, kiedy powoływani w Galicji poborowi przysięgali na wierność cesarzowi i walczyli pod jego sztandarami. Czasy były inne i demonstrowanie rozczarowania nie było jeszcze tak wstydliwe, jak dzisiaj. Dziś, w Polsce, w zasadzie nie można nawet myśleć o tym, by napisać podobny w wymowie tekst i zaśpiewać go publicznie, albowiem inne emocje dominują w życiu publicznym. Takie bardziej zbliżone do partyzanckiej pieśni, w której odnaleźć można słowa – my ze spalonych wsi, my z głodujących miast…Ja, przyznam uczciwie wolę tę pierwszą piosenkę. No, ale mamy to co mamy. Wczoraj obejrzałem konferencję prasową posłów Konfederacji, w tym Grzegorza Brauna, tę, na której ogłoszono program Norymberga 2.0. Połączone to było ze wskazaniem miejsca zbiórki funduszy na przyszłe procesy wytaczane politykom odpowiedzialnym za ludobójstwo Polaków, w czasie rzekomej pandemii covid 19. Odzew był oczywiście szalony, prawie tak samo duży, jak przy zbiórce na japońską wersję Wiedźmina. Nie ukrywam, trochę im zazdroszczę. Ludziska bowiem wierzą w Konfederację szczerze i mowy nie ma by w związku z jej działalnością przeżywali jakieś rozczarowania. Poza tym, mają przecież pewność, że po zbudowaniu w każdym powiecie strzelnicy, na której szkolą się przyszli partyzanci ze spalonych wsi i głodujących miast, a także szkoły i kościoła, wytoczenie procesów Niedzielskiemu, a może nawet samemu Kaczyńskiemu to jest betka. One się niebawem zaczną i będą się toczyć tak długo, aż Konfederacja nie wytarguje czegoś poważniejszego niż te 7 procent, które ma teraz. Skuteczność jest najważniejsza. No, a któż jest bardziej skuteczny w Polsce niż poseł Braun? Nie ma takiego drugiego. Poseł Braun potrafi kreować pisarzy, sam jeden robi im promocję, zaraża ludzi swoim entuzjazmem, który – paradoksalnie nieco – zabarwiony jest pesymizmem i determinacją. Nie składa obietnic bez pokrycia, a jeśli zdarzy mu się to czasem, zawsze potrafi się elegancko wytłumaczyć. Norymberga 2.0 zaś to jest projekt, który inspiruje umysły i serca wszystkich znacznie bardziej niż służba w koszarach położonych przy ołomunieckiej strzelnicy, w dawnych, dobrych czasach, kiedy panował Franciszek Józef I. Nie ma człowieka, który nie poczułby się doceniony przez takie postawienie kwestii. To jest lepsze niż szabla przy żołnierskim pasie, kiedy stoi się na warcie w upalny dzień, a obok przechodzą uśmiechnięte dziewczęta, zmierzające na targ warzywny.

Grzegorz Braun nie jest jedyną znaną ze skuteczności personą w życiu publicznym. Niestety nie każdy jednak ma tyle szczęścia co on. Konfederacja bowiem, jeśli rzecz ująć w emocjonalne ramy, zapożyczone z wspomnianej na początku pieśni, stoi na razie na warcie w Ołomuńcu i nuci pod nosem – my ze spalonych wsi.

Ale oto Wojciech Sumliński, który ostatnimi laty toczył zacięty bój z wrogami Polski jest już w innym miejscu. On wie, że okres chwały jest już za nim, teraz zaś przychodzi czas gorzkich refleksji, zupełnie jak w tej zacytowanej na początku zwrotce: teraz Herr Gott złote mam medale, ale Herr Gott nie mam nóg…

https://twitter.com/w_sumlinski/status/1440942333260963841?s=19

Wrogowie nie śpią, czuwają i pilnują naszego bohaterskiego autora, tak, by nie mógł on wygłosić prawdy publicznie i by nie można było docenić jego poświęcenia. Nie wiem czy zauważyliście, ale tam pod spodem wpisał się jakiś komentator o nicku Adam Szangala. Jeśli ktoś nie pamięta o kogo chodzi, przypomnę. Adam Szangala był bohaterem czeskiego serialu emitowanego w latach siedemdziesiątych. Był to czeski heretyk, ścigany przez inkwizycję i cesarskich. Niewiele rozumiałem z jego przygód, albowiem była to propaganda skrojona dla dojrzalszego niż ja wówczas odbiorcy. W każdym razie Adam Szangala zakończył swój żywot tragicznie, został ścięty. To jest znacznie gorsze niż trwałe inwalidztwo, którego można się nabawić w czasie szarży na bagnety, ale też wskazuje, że wielbiciele twórczości Wojciecha Sumlińskiego nie żartują i gotowi są go poświęceń ostatecznych. W dodatku zawsze gotowi są do sporów o Polskę i wskazywania, która z wersji Polski jest lepsza. Czy Polska 39, czy może Polska 2.0, czy też jakaś inna, dajmy na to Polska. 79, kiedy to po raz ostatni puszczono serial o Adamie Szangali.

Cóż my możemy zrobić patrząc na to wszystko, na tych walczących o lepszą Polskę tytanów, którzy gotowi są wyrwać sobie serce, byle tylko szczęście i prosperity zagościły na trwałe na polskiej ziemi? Myślę, że powinniśmy przede wszystkim odczytywać znaki. Oto, bez żadnego właściwie powodu, Onet opublikował wczoraj taki oto tekst.

https://www.onet.pl/informacje/histmag/jedna-z-najbardziej-dotkliwych-klesk-w-historii-oreza-polskiego-w-czasie-powstania/6ddw756,30bc1058

Jasno wskazuje on, że ogłoszona przeze mnie zbiórka na Patronite ma jednak sens. Może nie jest on tak głęboki, jak sens projektu Norymberga 2.0, ale jednak jest. Jeśli ktoś nie wierzy, niech dobrze rozważy w swoim sercu to co teraz napiszę. Oto ze wszystkich projektów, do których przyłożył rękę poseł Braun, ja jestem tym najtrwalszym. Patlewicz zamilkł, Gryguć nie zrobił dwóch filmów dokumentalnych, wszyscy dobrze wiemy, że nie zbudowano żadnych strzelnic, nie ma też szkół i mennic. Teraz zabieramy się za Norymbergę, której los będzie – jestem tego pewien – identyczny. No, a ja, co by o mnie nie mówić, funkcjonuję dalej. W dodatku bez wspomagania. To chyba powinno dać wszystkim do myślenia? Czy nie? Myślicie, że wszyscy już szykują się do szarży na bagnety i nie będą mnie słuchać? Lepiej dla nich, żeby się zastanowili…Teraz Herr Gott złote mam medale…

https://patronite.pl/Coryllus?podglad-autora

wrz 192021
 

Siedziałem sobie wczoraj przed telewizorem i z nudów przełączałem kanały. Trafiłem w końcu na serial, który nazywa się Kuchnia. W obsadzie są tam ci co zwykle, a najważniejsze miejsce zajmuje Karolak, który niebawem zamieni Beskid Niski w obszar podporządkowany oddziałowi żołnierzy wyklętych, którego będzie dowódcą. Wcale nie żartuję, posłuchajcie, co Karolak mówi prywatnie, o sprawach poważnych. No, ale dziś nie o tym. Obejrzałem kawałek tego serialu i okazało się, że najśmieszniejszym momentem, jest tam sytuacja, kiedy ktoś rezerwuje stolik dla swojego kolegi na nazwisko sławnego pisarza Zygmunta Miłoszewskiego. Powiem tak, nigdy nie mówię o sobie – pisarz. To znaczy nigdy nie mówiłem, dopóki się nie nawaliłem na ostatnim weselu. Bo to jest niedopuszczalne, no ale natura ludzka jest ułomna. Więcej tego nie zrobię. W serialu dla ludzi kochających seriale, zrobionym – słowo w słowo – na ruskiej licencji, ktoś wstawił Miłoszewskiego. Kto z widzów wciągających to przedstawienie, wie kim jest Miłoszewski? I gdzie tam jest coś śmiesznego? Drugim komediowym momentem w obejrzanym fragmencie był ten, ściągnięty z jakiegoś starego filmu z Michnikowskim, który wzięty zostaje w lokalu za inspektora sanitarnego, albowiem urządzeniem do mierzenia stężenia alkoholu, które posiadł przypadkiem, miesza wódkę w kieliszku. To samo było w serialu z Karolakiem. Oni myślą bowiem, wskazuję na scenarzystów i producentów, że ludzie nie pamiętają tych starych filmów, albo, że będą się śmiali jeszcze raz z tego samego. Nie to jednak jest przedmiotem dzisiejszej krytyki.

Wielokrotnie podkreślałem, że najważniejszą sprawą jest pozyskanie, utrzymanie i kontrolowanie kanałów dystrybucji. Jest to istotne w skali makro i w skali mikro. Kiedy na rynek polski wchodzi jakiś koncern, ma gwarantowaną dystrybucję, a jego produkty automatycznie znajdują się w sklepach i to wynika z umów o charakterze politycznym. Obecność bowiem Coca coli i Pepsi w Polsce to element polityki. Zawsze tak było. Problemem menedżerów jest tylko to, jak zwiększać sprzedaż kosztem innych produktów.

Treść dystrybuowana przez media, także jest elementem polityki, ale polityki środowisk, nie zorganizowanej polityki państwa. Mówimy o tym ciągle. To znaczy, chodzi o to, by wszystkie topowe tematy, topowe licencje i najważniejsze kanały dystrybucji obsiedli ludzie, którzy uważają, że dziedziczą do tego prawo. Nie dziedziczą, wszyscy o tym wiemy. Karolak nie jest żołnierzem wyklętym, to jasne. Nie jest istotne co dystrybuujemy i jaką to ma jakość, ważne, byśmy to czynili za pomocą najważniejszych kanałów, czyli telewizji. I ważne, by wypełnić wszystkie kluczowe miejsca w hierarchiach. Cóż to za hierarchie? Można by je nazwać wyobrażonymi. Bo co to jest za stanowisko – pisarz? Realnie to jest nikt, ktoś kto zarabia na pisaniu i sprzedawaniu książek, a to nie jest ani specjalna frajda, ani za duży zysk. No, ale żyjemy w takim systemie, który pisarza wyniósł wysoko i nie można tej funkcji tak po prostu zostawić. Można ją tylko przejąć, albo zdegradować. Kiedyś, dawno temu, napisałem, że kiedy postkomuna w Polsce zorientuje się, że ludzie nie chcą czytać produkowanych przez nią książek, zamknie rynek i ogłosi, że już czytania nie będzie. Moment ten właśnie się zbliża, a poznajemy to po tym, że nikomu nieznany pisarz Miłoszewski znalazł się w serialu, gdzie główną rolę gra Karolak. A stało się tak dlatego, by ludzie nie zapomnieli o Miłoszewskim, którego i tak mają w nosie.

To co napisałem jest elementem właściwej klasyfikacji zjawisk. Ale unieważnienie rynku książki widać także gdzie indziej. Oto Sumliński Wojciech, człowiek, który nie powinien nigdy w życiu napisać ani jednego zdania, został autorem serii książek niby to sensacyjnych. Nie mam zamiaru opisywać znanych wszystkim perypetii tego pana. Chodzi o to, że po początkowym sukcesie, który przyniosły tym produktom tytuły, bardzo sensacyjne w wymowie i całkowicie nie pokrywające się z treścią, całe przedsięwzięcie oklapło. Wynika to z faktu, że organizacja, która wystawiła Sumlińskiego, nie miała zamiaru kreować rynku, ale wycisnąć zeń ile się da, bez planu na to, co będzie dalej. No i teraz właśnie nadeszło owo „dalej”, a pan Wojtek porzucił pisanie i zabrał się za coś, co nazywa filmami dokumentalnymi, a co jest zwyczajną yutubową pogadanką dla ludożerki. Lepiej bowiem zlikwidować cały segment rynku, unieważnić autora, którego się wykreowało i zostawić tylko gołe komunikaty na nietrwałym nośniku, który dewaluuje się szybciej niż waluta w Zimbabwe niż zrobić coś naprawdę. Czy wyobrażacie sobie, że taką politykę wobec produktu prowadzi na polskim rynku na przykład PEPSI. CO?

No nie, to jasne. Wszystkie te inicjatywy, Karolak, Sumliński, licencje kupowane od Rosjan, polityka IPN inwestującego w gry nie będące grami, o czymś świadczy. My wiemy o czym – o beznadziejnej słabości polskiej polityki wewnętrznej. W zasadzie o braku tej polityki. To są wszystko komunikaty degradujące widza. On raz się przed nimi obroni, a raz nie. Jeśli nie ma nic innego, wciągnie i tę Kuchnię. Złudzeniem jednak jest wiara, że będzie zajadał pierniki zrobione z gówna. Przed tym frykasem ręka widza i czytelnika się cofnie. O czym przekonał się Sumliński.

Polityka propagandowa to szalenie ważna rzecz, ludziom zaś, których poczynania opisuje zdaje się, że skoro cały ciężar poczynań w obszarze soft power i w ogóle wychowania i wykształcenia Polaków, wzięły na siebie przedsiębiorstwa takie jak Netflix, to ludzie, którzy opanowali media państwowe i prywatne, muszą już tylko dbać, by wszystko było tak, jak dawniej. Przypomnijcie sobie Staszka Supłatowicza, który pod koniec życia, żeby utrzymać swoją pozycję jedynego polskiego Indianina, zaczął opowiadać, jak skalpował Niemców Górach Świętokrzyskich. Do tego zmierza cała ta machina, ale się tym nie przejmuje. Bo wszystko przecież zależy od sił, znacznie poważniejszych i nie ma się czym przejmować. Taki serial czy inny, taka książka czy śmaka, kogo to obejdzie?

Popatrzcie teraz co zrobił Łukaszenka, który ani nie czyta książek, ani nie ogląda seriali, nawet rosyjskich. Ogłosił 17 września dniem jedności narodowej i wygłaszając przemówienie do narodu, zrobił minę taką, która zastąpiła nie tysiąc, ale milion słów. Powiedział on nam wszystkim, że może już zrobić co chce, albowiem dostał wszelkie możliwe uwierzytelnienia. Od kogo? To nie jest pytanie do mnie, zapytajcie gwiazdy mediów głównego nurtu: Karolaka, Sumlińskiego, Bartosiaka. Dla prawdziwych geopolityków i wybitnych aktorów piszących prace magisterskie o Świętym Stanisławie, odpowiedź na to pytanie powinna być banalna. Łukaszenka od razu także wskazał na kierunek swojej polityki, to znaczy na Białystok i Wilno, które – według niego – są miastami rdzennie białoruskimi.

Co to jest Białoruś, trzeba zapytać w takim razie? Dla Łukaszenki jest to część Rosji, niesprawiedliwie zagarnięta przez Polaków. A dla Polaków? Znów powtórzę – zapytajcie Karolaka, Sumlińskiego i Bartosiaka, co to jest Białoruś dla Polaków? Niech skończą pieprzyć o wyklętych, o spisku żydowskim, o Rimmlandach i powiedzą wprost – co to jest Białoruś?

Większość z nas wie, co to jest Białoruś. To jest pomysł Edwarda Woyniłłowicza i rodziny Skirmuntów na ocalenie polskiej własności nieruchomej w ramach porządku, który ustalono po I wojnie światowej. Ramy te, dla terenów wschodniej Polski, wymyślił Piłsudski, i uporczywie się ich trzymał. Mam na myśli koncepcję federalistyczną. To był błąd bardzo poważny, bo stworzona przez Polaków Białoruś, została w wymiarze propagandowym przejęta przez komunistów i dziś jest wykorzystywana przeciwko nam. I będzie utrzymywana naszym kosztem, co dwa dni temu powiedział wyraźnie Łukaszenka, a czego nie skomentował żaden polski polityk. Dlaczego nie skomentował? Bo polscy politycy komentują tylko te wydarzenia, które rozumieją, które mogą im podnieść słupki oglądalności i które wskażą im politycy mocarstw sojuszniczych. Oni z kolei zaś ni cholery nie kumają z tej Białorusi i myślą o niej tak, jak o każdym normalnym państwie. Czy Polska ma jakieś narzędzia, by wskazać Łukaszence skąd się wzięła Białoruś? Oczywiście, mamy wydane przez Klinikę Języka dwa tomy wspomnień Edwarda Woyniłłowicza. Dlaczego się o nich nie dyskutuje? Albowiem wydawnictwo Klinika Języka nie ma nic wspólnego z ludźmi roszczącymi sobie prawda do kontroli głównych kanałów dystrybucji. A skoro nie ma, nie może mieć pretensji, że nikt nie mówi o tym Woyniłłowiczu. Po co? Wszystko i tak załatwią Amerykanie i telewizja Biełsat. Popatrzcie raz jeszcze jak uśmiecha się Łukaszenka i jaki jest zadowolony, kiedy mówi – dlaczego nie obroniliście Brześcia i Grodna w 1939 roku? Co może mu odpowiedzieć na takie pytanie Agnieszka Romaszewska Guzy?

Bardzo proszę, by nikt nie bronił w komentarzach Łukaszenki i nie pisał, że ma on jakieś propolskie ciągoty, bo systemu obrony przeciwrakietowej na Białorusi nazywają się Polonez. A także o tym jakie świetne drogi są na Białorusi, bo wystawia sam sobie świadectwo. Ja zaś nie będę tu takich wpisów tolerował.

Postawmy teraz rzecz całą na gruncie polityki regionalnej? Co ma większą wartość w tej polityce – deklaracje Łukaszenki dotyczące 17 września i roszczeń terytorialnych wobec Polski czy patriotyczne produkty IPN? Co ma większą wartość wychowawczą i edukacyjną dla Polaków, Białorusinów, Litwinów, mieszkających na ziemiach byłej już niestety Rzeczpospolitej – deklaracje Łukaszenki czy wystąpienia Sumlińskiego i działania IPN? Ludziom kontrolującym w Polsce dystrybucję treści wydaje się, że najważniejsze jest, żeby widzowie oglądali serial Kuchnia. I nic poza tym, albowiem i tak nic nie rozumieją. No popatrzcie, a Łukaszenka nie zakupił licencji tego serialu, za to ma inne, ciekawsze pomysły na jednoczenie ludzi wokół emisji treści promujących białroruskość. Obojętnie co wyraz ten by dla niego nie oznaczał. Człowiek ten bowiem pokłada głęboką wiarę w swój lud, który uwierzy raczej jemu niż wszystkim programom w telewizji Biełsat.

Czy stan ten można zmienić? Czy można odsunąć tę czeredę małp od kanałów dystrybucji treści? Myślę, że w niewielkim stopniu tak. I ja na pewno spróbuję to zrobić. Być może już niebawem. Nie mam bowiem wyjścia. Jeśli czegoś nie wymyślę, pozostanie mi tylko picie i tłumaczenie ludziom, że jestem pisarzem. To zaś jest gorsze niż występy Sumlińskiego. Czekajmy więc spokojnie i z nadzieją w sercu na dwa planowane od jakiegoś czasu przedsięwzięcia. Nawet jeśli się nie spełnią, posiądziemy dzięki nim bezcenną wiedzę na temat otaczającego nas świata.

Na koniec jak zwykle reklama książek

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kredyt-i-wojna-tom-i-2/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kredyt-i-wojna-tom-ii/

 

No i zasygnalizowana wczoraj wrześniowa promocja

 

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/

lip 212021
 

Wczoraj okazało się, po raz nie wiem który, że ludzie za chwilę triumfu, w zasadzie nawet nie za nią, ale za jakieś kompletne plewy, są gotowi do wszelkich poświęceń. Wyjaśniono mi tu, co przyjąłem z wielkim niedowierzaniem, że wypowiedzi Lisickiego, Terlikowskiego i całej redakcji TP, dotyczące dokumentu wydanego przez papieża Franciszka, a odnoszącego się do rytu trydenckiego, to prowokacje. Nie wiem w zasadzie co powiedzieć, albowiem nie sposób polemizować z tą opinią. Tak, jak nie sposób polemizować z opinią, że księżyc jest zrobiony z sera. Mamy oto dokument, który wywołał popłoch absolutnie wszędzie, największe zaś oburzenie przeszło nie przez szeregi wiernych uczestniczących we mszy trydenckiej, ale przez szeregi publicystów pochylających się z troską nad problemami Kościoła, a ktoś nazywa to prowokacją. Ktoś inny twierdzi zaś, że cały internet podniósł się przeciwko tradycyjnemu rytowi, choć gołym okiem widać, że jest na odwrót. Dlaczego pojawiają się takie opinie? Żeby ocalić błędne wybory. Podobnie jest ze świętymi, których tu wczoraj przywołałem, cóż oni znaczą wobec opinii wpływowych środowisk dzisiaj? Nic. Zostaną, albo nie zostaną uznani przez przyszłe, ulepszone Magisterium Kościoła, które zabierze głos w ich sprawie, jak tylko tradycja zwycięży.

Nie mam słów. Słuchałem sobie wczoraj pieśni konfederackich Jacka Kowalskiego i przypomniał mi się też ten pan https://pl.wikipedia.org/wiki/%C3%89tienne-Fran%C3%A7ois_de_Choiseul

Przypomnę też, że ludzie rozczarowani i oszukani najłatwiej przechodzą do obozu wroga i najzacieklej zwalczają swoich dotychczasowych sojuszników. Wzywam więc wszystkich do opamiętania. Świadom będąc jednocześnie, że ono nie nadejdzie.

Umieściłem tu wczoraj link do nagrania jakie na fejsie zostawił Grzegorz Płaczek. Nie obejrzeliście go i bardzo źle zrobiliście. Ktoś może powiedzieć, że nabijamy Płaczkowi klikalność, a mieliśmy się już nim nie zajmować. Ja ten link umieszczę tu jeszcze raz, żeby było dokładnie widać co jest grane. I każdy ma to obejrzeć, bo to jest praca na lekcji. Nie można tego odrobić w domu, albo jutro.

https://www.facebook.com/watch/live/?v=898261627711792&ref=watch_permalink

Jest to kolejna osoba, która pochyla się nad losem Kościoła i jego błędami – tak właśnie błędami – z autentyczną troską i wrażliwością. Świadczy o tym płacz, który markuje w tym nagraniu pan Płaczek. Ja zaś zwracam uwagę na to, że Płaczek zapowiada tournée po całej południowej Polsce, a także chwali się dwoma zdjęciami – jednym z Bodnarem, które sobie zrobił, jak mniemam, w ramach akcji tour de konstytucja, a drugim z Jankiem Pospieszalskim.

Płaczek odczytuje w tym nagraniu list osiemdziesięciolatki do biskupa diecezji sosnowieckiej, który został tam wysłany za pomocą organizacji o nazwie Polska siła Jaworzno (albo jakoś podobnie). Musicie to zobaczyć. Dodaje też, że nie ma on nic przeciwko księżom i Kościołowi, albowiem sam otarł się o seminarium. Tak powiedział – otarłem się o seminarium. I teraz dochodzimy do kolejnego punktu wczorajszej dyskusji, którzy ujawnił głębokie zagubienie niektórych osób, czyli do kryzysu powołań. Otóż kryzys powołań nie został wywołany przez zmianę rytu, ale przez wojnę. Po jej zakończeniu bowiem, w Polsce przynajmniej, wstąpiły do seminariów i zakonów rzesze ubogich osób, które być może kochały Pana Jezusa, być może szczerze były oddane Kościołowi, ale także chciały się najeść, wyspać w łóżku i mieć kran z bieżącą wodą gdzieś w pobliżu. Miało to swoje konsekwencje, albowiem grupa ta, umocniona i coraz pewniejsza, zaczęła reprezentować Kościół, nie świadoma wcale swoich słabości. To zostało natychmiast wykorzystane przez komunistów, którzy – systemowo – zorganizowali grupę, nazwijmy to, kościelnych intelektualistów. Oni także wiedzieli lepiej, co należy zrobić. Dziedzictwo tego podziału wydało owoce dzisiaj i one są nadal w sprzedaży na każdym straganie. Biskup Głódź z jednej strony, a Płaczek z drugiej są tego dowodem. Ten ostatni otarł się o seminarium, podobnie jak Hołownia otarł się o nowicjat, jak Terlikowski, który ociera się notorycznie i bez opamiętania o wszystko i cała rzesza ludzi powołujących się na te otarcia, jako na coś, co ich pozytywnie wyróżnia. Sądzę, że papież, albo episkopat, albo jakieś inne ciało kolegialne lub osoba, powinni odebrać, za pomocą dokumentu gdzie to będzie dokładnie opisane, głos takim ludziom. Ktoś kto „otarł się o seminarium” nie może zabierać głosu w sprawach Kościoła. Bo znaczy to tyle, że został tam przysłany na przeszpiegi, albo przyszedł kierowany pychą. Immanentną cechą zaś jego charakteru jest brak wytrwałości i chwiejność. Mamy zaś sytuacją odwrotną. W sprawie kryzysu powołań głos zabierają wyłącznie ci, którzy zawiedli i jeszcze uważają, że mówienie o tym, to jest ich święte prawo. Dlaczego tak czynią? Bo ktoś im na to pozwala i utwierdza w przekonaniu, że właśnie oni – gdyby tylko zostali w Kościele – mogliby go zmienić na lepsze. Nie udało się, bo zło zwyciężyło, ale teraz mogą pomóc Kościołowi z zewnątrz. I Płaczek pomaga. W jaki sposób to czyni, sami zobaczcie. Powyższe wnioski są proste, czytelne i nie mogą być dyskutowane. Jeśli ktoś będzie twierdził inaczej, wyleci.

Jak wiecie, nie mam za grosz przekonania do ludzi, którzy budują zaufanie tak zwanym schludnym wyglądem. Uważam ich za oszustów i jeszcze nigdy się nie pomyliłem. Podobnie jest z demonstracyjnie okazywaną wrażliwością. Zwykle kryją się za nią straszne rzeczy.

Obejrzałem sobie ostatnio dokumentalny serial na Netflixie o sprawie Teda Bundy’ego. Wszyscy wiedzą o co chodzi, wrażliwy konserwatysta w muszce, który skończył psychologię, okazał się mordercą i gwałcicielem. Zabił 36 kobiet w różnych stanach, uprawiając z nimi seks, przed, w trakcie i po samym akcie zabójstwa. Niektórym odciął głowy. W czasie procesu stosował wszystkie możliwe wybiegi i chwyty, które mogły utrzymać go przy życiu. Kiedy okazało się, że jednak przegrał podszedł do kwestii egzekucji w sposób filozoficzny i zyskał sobie na wieki zadeklarowanych zwolenników, którzy dziś zakładają jego fan cluby. Dlaczego? Bo był wrażliwy i być może chciał dobrze. Prawda zaś, z którą go położono do trumny, może jeszcze kiedyś zatriumfować. W prezentowanych materiałach, na zdjęciach, których robiono mu bardzo wiele Ted za każdym razem wygląda inaczej. I za każdym razem jednak wygląda tak samo świetnie. Nawet jeśli jest nieogolony, wychudzony i brudny. To niczego nie zmienia, bo ma w sobie ten wewnętrzny płomień.

W tych filmach puszczanych przez Netflix najważniejsze jest to, co widać w tle. Mamy oto rok 1979, stan Floryda sądzi Bundy’ego. Stan Floryda jest pełen rasistów, niedawno obowiązywała tu segregacja i podobnie jak inne stany południa nie ma dobrej prasy wśród żydowskich intelektualistów Nowego Jorku. Patrzymy na ławę przysięgłych i widzimy, że są tam prawie sami czarni. Jak to jest możliwe? No właśnie jak? Minęło wiele lat od tamtego czasu, Ted Bundy czekał na wykonanie wyroku aż siedem lat, my zaś czekaliśmy na film o nim ponad czterdzieści lat. W tym czasie w USA produkowano dziesiątki tysięcy filmów o tym, jak rasizm się odradza i próbuje znów tłamsić czarnych. Mimo tego, że w dziesiątkach tysięcy ław przysięgłych zasiadali sami czarni, szczególnie na południu. O co chodzi? O to, że nie da się zarządzać krajem bez propagandy. Ta zaś musi być pod totalną kontrolą, która udawać będzie swobodę wymiany poglądów. I tak w USA możesz sobie biedny durniu pogadać o rasizmie, problemach kobiet i o ograniczeniu dostępu do broni. O cenach benzyny jednak, to już raczej ze szwagrem i to bardzo cicho. O tym by dyskutować przyczyny recesji, w dodatku głośno, raczej nie ma mowy. O ile nie stoją za tym rasiści albo mizogini.

Do utrzymania tego stanu potrzebni są seryjni mordercy, albo legendy o nich, albowiem one dają policji komfort i stawiają ją ponad prawem. Wszystkie grube sprawy kryminalne rozwiązuje się dziś za pomocą odkryć z dziedziny biologii czyli poprzez porównanie DNA. Nie zaś dzięki niesamowitym technikom śledczym, które są po prostu zbiorem obowiązujących akurat dogmatów bez pokrycia. Jeśli zaś idzie o sprawy dotyczące grubych malwersacji ciągną się one dopóki gangi nie dobiją targu. Takie wnioski wyciągnąłem po obejrzeniu serialu o Bundym.

W Europie także potrzebne są jakieś kluczowe problemy, za pomocą, których można zarządzać kontynentem. Pierwszym jest Kościół, jego zaniechania, błędy i brak zrozumienia dla nowych czasów. No i holocaust rzecz jasna. Im dalej od holocaustu tym więcej ujawnia się zbrodniarzy, którzy mordowali Żydów. W końcu zaś jest ich tylu, że trzeba zastosować sprawiedliwość grupową i międzypokoleniową. To znaczy oskarżyć dzieci o rzekome przestępstwa dokonywane przez rodziców. I mowy nie ma, by ktoś przeciwko temu zaprotestował. Tak, jak nie ma mowy, by ktoś zaprotestował przeciwko szkalowaniu papieża Franciszka. Ten bowiem zabronił odprawiania mszy w starodawnym rycie, na to zaś ludzie miłujący tradycję, którzy otarli się o seminarium, nie zgodzą się nigdy. Nigdy też ludzie ci nie zgodzą się na to – a Płaczek jest tego najwyraźniejszym przykładem – by księża i biskupi lekceważyli wiernych. Szczególnie w takich sytuacjach, jak dzisiejsza, kiedy mamy pandemię. O właśnie – zapomniałem o pandemii – ona jest kolejnym nośnikiem treści wokół którego polaryzują się opinie i wrze dyskusja. I można do usranej śmierci wołać, żeby się wszyscy zamknęli. Nic to nie da, albowiem ludzie, którzy otarli się o seminarium, chcą, by kościoły były pełne, a także by biskupi nie zabraniali wiernym dostępu do Pana Jezusa.

Błędy i zaniechania Kościoła, holocaust i pandemia – czy to wystarczy? Oby, bo jeśli ktoś będzie coś tam jeszcze brzechał po swojemu i nie weźmie udziału, sam z siebie, w żadnym z proponowanych i wielce pouczających seminariów – a warto przecież rozmawiać – gotowi uruchomić jakiegoś lokalnego Teda Bundy’ego.

Dlatego postanowiłem nie brać udziału w żadnych publicznych zgromadzeniach, także w targach, które już od dawna są opanowane przez poważnych autorów i dyskutantów z troską i wrażliwością pochylających się nad najważniejszymi problemami współczesności.

Mam nadzieje, że zaraza minie i będziemy mogli organizować konferencje. Będą one płatne i zamknięte, tak jak do tej pory. A nagrane tam materiały nie zostaną ujawnione. Ja, jak tylko uporam się z robotą i trochę odpocznę, powrócę do nagrań. Mam nadzieję, że do tego czasu Michał nie zlikwiduje sklepu. I zapewniam Was, że będę opowiadał o samych nieistotnych i całkiem nieważnych sprawach.

lip 162021
 

Przyszedłem dziś do pracy, ale zaraz będę musiał z niej wyjść. Nie dlatego, że mam jakieś nadzwyczajne rzeczy do robienia w domu, ale dlatego, że w mieście naszym odbywa się wyścig kolarski, a przez to ulice dojazdowe do obrzeży tegoż miasta zostaną zamknięte za chwilę i pozostaną nieprzejezdne do godziny 19.30. Ktoś powie, że to niemożliwe, nie można zrobić czegoś takiego ludziom, którzy – w letnim sezonie burz – wracają umordowani z pracy, po godzinie stania w korku, bo akurat gdzieś coś zalało. Otóż można i to się właśnie dzieje w Grodzisku Mazowieckim, a my jesteśmy o tych przedsięwzięciach informowani na miejskim profilu fejsa, gdzie większość ludzi nie zagląda. Będą więc dziś zdziwienia, oj będą…Ja nie zamierzam tu siedzieć od wieczora, tak więc nie mam właściwie wyboru.

Jak wiemy powrócił Donald Tusk, który jest opisywany jako wielka nadzieja białych…żółtych, fioletowych (kolor nieważny, wstawcie sobie jaki tam chcecie). Obejrzałem wczoraj jedno nagranie ze spotkania byłego premiera, który coś tam nadawał na Tadeusza Rydzyka i jego media. Publiczność liczyła szesnaście osób. W tym także kamerzystów i dziennikarzy. Jak mamy to rozumieć? Że teraz Donald będzie rozprawiał o pracy u podstaw i konieczności przedsięwzięcia długiego marszu? Jak to w latach 2010-2015 czynili politycy PiS i dziennikarze z tą partią związani? Na to chyba wygląda, ja jednak chciałbym wskazać na coś, czego nikt nie chce nazwać, na tego słonia w składzie porcelany, którego każdy omija i lekceważy. Ów długi marsz, o którym tyle było bajania, udał się PiS-owi nie dlatego, że byli w tej partii świetni fachowcy od PR i spidoktorzy tacy jak Bielan czy Kamiński. Każdy to mniej więcej rozumie, wystarczy, że spojrzy na Bielana. Przedsięwzięcie to wypaliło, albowiem PiS miał za sobą internet. I to blogerzy, o których już dziś nikt nie mówi, albowiem przestali być potrzebni, pokonali media takie jak TVN, które popierały Tuska. Dziś były premier urządza pogaduchy dla 16 osób, bo jego współpracownicy, tacy jak Budka, nie mówiąc już o Schetynie, pozbawieni zaplecza medialnego, aparatu propagandowego i sztabu, wyglądali i byli tak samo skuteczni, jak przysłowiowy, pardon, goły, srający na rogu stodoły.

To oczywiście nie przekreśla szans Tuska, choć wątpić należy czy znajdzie on odpowiednich ludzi w sieci, którzy przekonają głosujących do tego, by poparli jego partię. Szanse Tuska są gwarantowane przez PiS. Partia ta bowiem popełnia wszystkie błędy PO, angażując do pracy największych gamoni, oszustów, mitomanów, wariatów i nieudaczników, w przekonaniu, że są to ludzie posiadający moce tajemne, ukryte i jawne talenty oraz poparcie jakichś nierozpoznanych sił. W ten sposób, o czym pisałem wczoraj, manifestuje się jedynie bezradność i słabość środowiska wobec graczy naprawdę poważnych. Kiedy już Prawo i Sprawiedliwość, naładuje na swój pokład wystarczająco dużo ociężałych gamoni, a deski tego pokładu zaczną trzeszczeć, Tusk wywiesi piracką flagę i kopiąc bosą stopą po zadku Budkę i Schetynę, ruszy do abordażu. Będzie przy tym wymachiwał listem żelaznym od Merklowej. Ci zaś, którzy obsiedli wszystkie reje i wiszą na wantach pisowskiej fregaty, zaczną się zastanawiać czy czasem nie przejść do tego Tuska, bo w tym PiS, jakieś takie nudy, cholera…Całość tego przedstawienia odbywa się oczywiście w basenie, gdzie pod kilem nie ma nawet stopy wody, a wszyscy uczestnicy tego niby-dramatu znają się świetnie z jakichś tam, dawniejszych czasów. Ich błąd polega na tym, że wierzą iż z basenu nie można wypuścić wody.

Oglądałem ostatnio na Netflixie kawałki dokumentalnych seriali o seryjnych mordercach grasujących w latach siedemdziesiątych na terenie Wielkiej Brytanii i USA. O co tam chodziło, nie jest w istocie ważne. Tło było o wiele bardziej interesujące, albowiem dramatyczne wypadki, o których opowiadały te filmy rozgrywały się w czasach recesji. Przypomnę tylko, że sławny film Ucieczka z Nowego Jorku, także powstał w tamtych czasach. To co było widać na ekranie nie zasługuje nawet na określenie syf. Bardzo przepraszam, ale tak to wyglądało. Pomyślałem sobie, że to był akurat ten moment, kiedy u nas sprzedawali coca colę, fantę i inne zagraniczne napoje, przywożone w drucianych skrzynkach do sklepów Społem. Był to czas lekkich batoników ze smokiem Telesforem na opakowaniu i innych pyszności. Potem zaś, jak pamiętamy, u nas zaczęła się recesja, a tam nowy okres prosperity. I trudno doprawdy nie zauważyć w tym jakiegoś związku. Można oczywiście wierzyć w to, że dwubiegunowy świat tworzyły dwa zamknięte systemy, oddzielone od siebie ideologiczną barierą, ale każdy wie jak było. Różnica polegała na tym, że my nie zarabialiśmy prawdziwych pieniędzy, ale mieliśmy pracę. Tamci zaś nie mieli pracy, ale płacono im czymś za co mogli kupić sobie samochód. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że komunikacja w Anglii lat siedemdziesiątych była tak samo beznadziejna jak ta w Polsce. Nie było autostrad. W II połowie lat siedemdziesiątych dopiero zaczęto je budować. To jak tu mieć pretensje do Gierka, że zbudował trasę katowicką, tak jak potrafił? Widok angielskich miast przemysłowych i otaczającego je krajobrazu to coś naprawdę wstrząsającego. Takiego, pardon, syfu, nie było nawet w najbiedniejszych i najbardziej zdewastowanych wioskach zagłębia wałbrzyskiego. To jest nie do opisania. Gromady dzieci, snujące się bez sensu wokół osiedli, po mokrej rozkopanej ziemi i ani jednego kapsla, którym można by zagrać w wyścig pokoju. Po prostu nic. Nie wiem dlaczego i po co ludzie wyjeżdżali wtedy do GB. Nowy Jork czasów recesji, kiedy grasował tam Syn Sama, też nie wyglądał lepiej. Oczywiście były drapacze chmur, ale zaplecze wyglądało tragicznie. Ludzie pozbawieni inwencji, wykształcenia, dynamiki mogli tylko kraść, prostytuować się, albo zabijać dla zabawy. I ja to mówię nie po obejrzeniu nakręconego przez włoskich komunistów filmu Oto Ameryka, ale po obejrzeniu demaskatorskich, współczesnych seriali dokumentalnych o szczególnie szkaradnych zbrodniach.

Wracajmy jednak do naczyń połączonych. Myślę, że koszta wszystkich przedsięwzięć gospodarczych po jednej i drugiej stronie żelaznej kurtyny od końca lat sześćdziesiątych, ponosili Polacy. ZSRR był wielkim obozem wojskowym, na którego sukces pracowało zaplecze przemysłowe. Inne demoludy, były w szczęśliwej sytuacji, albowiem miały swoje tradycje przemysłowe, a nadwyżki bezrobotnych wysyłane były na bliską emigrację. Jak ktoś nie znalazł pracy w węgierskim przemyśle tekstylnym, który na bazie jakichś kontraktów z zachodem rozkręcił Janosz Kadar, jechał do Czech i zatrudniał się w piwiarni jako kelner. W Czechach od zawsze było wszystko i nikt nie narzekał na brak pracy. Najgorzej w sumie wyszła na tym wszystkim Jugosławia, która drogo zapłaciła za swoją izolację wobec demoludów i systemowe upośledzenie wobec zachodu. Polska zaś od momentu kiedy na na tronie zasiadł towarzysz Gierek stała się częścią zachodu, tylko my tego nie zauważyliśmy, Obciążono nas po prostu kosztami recesji, z którą zachód nie potrafił sobie poradzić. Potem zaś wepchniętą w lej po bombie, co zapamiętaliśmy jako kryzys gospodarczy lat osiemdziesiątych. Następnie zaś, po przeniesieniu ciężkiej produkcji do Chin, zaczęto nam sprzedawać nadwyżki magazynowe wszystkiego i podniesiono i tak fikcyjne płace do takiego poziomu, byśmy je mogli kupić. Teraz nadchodzi kolejny etap zmian. Czy jego twarzą będzie Donald Tusk, czy może ktoś odeń młodszy, na przykład Igor Janke, okaże się wkrótce.

Dziś wreszcie udało się wysłać do drukarni obydwa tomy Kredytu i wojny. Ukażą się w nowych zupełnie okładkach. Będą też miały wyższą cenę, o czym już dziś informuję. Niestety wszystko drożeje. Kulka lodów na prowincji kosztuje już 4,50, więc trudno, by nie drożały książki, których napisanie angażuje taką ilość ludzi i kosztuje tyle czasu. Jak wszyscy pamiętają zacząłem pisać tom II Kredytu i wojny jakoś w marcu. Mamy połowę lipca i rzecz poszła do druku. Uważam, że za późno o miesiąc. No, ale po drodze mieliśmy różne przygody, zaczęły się wakacje i wielu współpracowników gdzieś wyjechało. Wakacje trwają i trudno mi ocenić kiedy przyjedzie tu nakład, bo zapewne w drukarni także są urlopy. Obiecano mi dołożyć wszelkich starań, by stało się to jak najszybciej.

Niestety tak się składa, że sprzedaż nie jest zbyt rewelacyjna, a pośrednicy, który oddaję swoje książki, ociągają się z zapłatą. Nie pozostaje mi nic innego jak rozpoczęcie nowej dwutygodniowej promocji. Bardzo mi przykro, że tak czynię, ale trudno mi prowadzić bloga, angażować się w książki, a leżą jeszcze dwie rozgrzebane i prowadzić promocję tytułów starszych. Jestem po prostu już trochę znużony. O wiele łatwiej jest ogłosić promocję. Nie lubię tego, albowiem można to nazwać psuciem cen. No, ale muszę mieć jakieś zyski, nie mogę, w oczekiwaniu na realizację faktur, żyć powietrzem, ani powiedzieć dzieciom, że nigdzie w tym roku nie wyjadą. Za chwilę będzie półmetek wakacji. Trzeba coś wymyślić, zaplanować, ale pewnie jakoś na krótko, bo jest mnóstwo roboty.

Tak więc od dziś do 31 lipca obniżam ceny na następujące tytuły:

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/feliks-mlynarski-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gimnazjum-i-liceum-wolynskie-w-krzemiencu-w-systemie-oswiaty-wilenskiego-okregu-naukowego-w-latach-1805-1833/

maj 042021
 

Moje dziecko pojechało dziś zdawać maturę. Kasztanowce nie kwitną, jest zimno i człowiekowi nie chce się wychodzić z domu, ale matura to pewna stała, niezależna od pogody. Niestety niezależna też od logiki, prawdy i innych istotnych jakości, przynajmniej ta, która dotyczy przedmiotów zwanych humanistycznymi. Jak wszyscy wiemy w szkole uczą, że konstytucja 3 maja była najważniejszym dokumentem w naszej historii, a do tego drugim takim na świecie. To jest jawne kłamstwo, które powiela się w zasadzie nie wiadomo po co. Jak wczoraj słusznie zauważyli koledzy piszący o tym dokumencie, nie mieści się on w polskiej tradycji prawnej, która wywodzi się wprost z socjalistycznych ustaw II RP i mowy nie ma by sięgnęła dalej. Bo dalej, jak to się pisało kiedyś na obrzeżach map, są już tylko smoki. I my za chwilę z jednym takim się zapoznamy. Czym była konstytucja 3 maja? Prowokacją, jak słusznie zauważył jeden z autorów. Zaaranżowaną przez głupka i człowieka złej woli, czyli przez Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja. Ten drugi miał na względzie wyłącznie osobiste korzyści i nic ponadto. Spodziewał się chyba, że będzie żył wiecznie. Mało kto pamięta, że po upadku Warszawy, rzezi Pragi i wszystkich okropieństwach, których dopuścili się Rosjanie w Polsce, Hugo potajemnie wyjechał ze stolicy i udał się do Galicji, a stamtąd miał przeniknąć do Wenecji. Niestety plan się nie powiódł, albowiem z rozkazu samego cesarza Kołłątaj został aresztowany. Przypuszczam, że jako pruski szpieg. Ci bowiem, mimo politycznej sztamy, jaką Austria trzymała z Prusami w sprawie Polski, byli traktowani przez Wiedeń bardzo surowo. Przyzwoicie dodajmy, ale surowo. Hugo miał ponoć, a tak to przedstawił swego czasu reżyser Królikiewicz, człowiek chyba obłąkany, w swoim paradokumentalny filmie o konstytucji, przesiedzieć 10 lat w więzieniu, w Ołomuńcu. To nie była prawda, bo siedział w tym Ołomuńcu od 1798 roku, a wypuszczono go po licznych interwencjach rodziny, w roku 1802. Podczas odsiadki Kołłątaj napisał trzytomowe dzieło pod tytułem Rozbiór krytyczny zasad historii o początkach rodzaju ludzkiego. To jest, uważam, wyczyn niezwykły, napisać takie dzieło w austriackiej tiurmie, szczególnie kiedy się jest wyświęconym księdzem. Po uwolnieniu Hugo pojechał na Wołyń, gdzie współorganizował Liceum Krzemienieckie, instytucję fantastyczną, ale mało przydatną dla kraju, albowiem tego kraju nie było. Do jego zaś likwidacji walnie przyczynili się właśnie twórcy owego liceum, będący także twórcami nowoczesnych programów nauczania. Wszystkie te fakty, pozostają ze sobą w ścisłym związku, czego niestety nie ujęto w nowoczesnych programach nauczania. Te bowiem nie służą do poznawania prawdy, ale do odciągania od niej uwagi rzesz młodzieży wchodzącej w życie. Egzamin z tych bredni nazwano właśnie, dla niepoznaki, egzaminem dojrzałości.

Pierwszą konstytucją na świecie była uchwalona w roku 1755 konstytucja Korsyki, marionetkowego państwa, którego przywódcom zdawało się, że uwolnili się od wpływów upadającej Genui, bo znaleźli możnego protektora w Londynie. Anglicy postanowili zrobić z Korsyki swój lotniskowiec, w epoce kiedy nikomu się jeszcze o lotniskowcach nie śniło. I prawie im się udało. Konstytucja korsykańska obowiązywała przez 14 lat, a polska tylko przez rok. Jestem przekonany, że nasza była powtórzeniem tamtej, ale wykonanym w całkiem złej intencji z podpuszczenia Prus, za którymi stał Londyn. Konstytucję korsykańską firmował niejaki Pasquale Paoli, przywódca marionetkowej republiki, wspartej siłą brytyjskiej floty. Pomnik tego człowieka, o czym wspomina Stanisław Karpiński w swoich wspomnieniach zatytułowanych Złe czasy, stał przez jakiś czas w Londynie, ale potem zniknął. Korsykanie mieli tego pecha, że Genua była winna dużo pieniędzy Ludwikowi XV, królowi Francji. No i zgodziła się oddać Korsykę Francuzom w zamian za umorzenie długu. Francuzi zajęli wyspę, w roku 1769 i Napoleon Bonaparte urodził się jako poddany króla z dynastii Bourbon. Dlaczego Anglicy pozwolili sobie wydrzeć tak słodki owoc? Tego nie wiem, ale może Wy na to wpadniecie. Wnioskuję jednak, że wyciągnęli naukę z utraty Korsyki. Gibraltar był już w ich rękach, ale to nie zapewniało panowania na Morzu Śródziemnym. Po wojnach napoleońskich Brytyjczycy uzyskali Maltę, co zapewne osłodziło im gorycz porażki na Korsyce. No i nauczyli się jednego – konstytucja to znakomita pułapka na frajerów, którzy aspirują do tego, by nazywać ich narodem cywilizowanym. Postanowili więc, za pomocą pośrednika w Berlinie przenieść ideę konstytucji na wschód. Prócz pośredników w Berlinie, Londyn miał też swoich ludzi w Polsce, a należał do nich sam król Stanisław August. Do tego byli też agenci w Petersburgu. Jeśli zaś ktoś myśli, że Rzeczpospolita była głuchą prowincją, która nikogo nie interesowała, prowincją, gdzie szlachcic na zagrodzie równy był wojewodzie, niech przeczyta ten tekst. Jest to fragment książki, wydanej w roku 1839, a napisanej dziesięć lat wcześniej.

Podróż Kontryma, urzędnika skarbu polskiego, odbyta w 1829 po Polesiu

W części skarbowej znaczne są jeszcze wały z ziemi sypane, dawnego zamku, gdzie teraz stoi kościół parafialny drewniany; podobnież i wszystkie budowle w całem miasteczku są z drzewa. Część ta dzisiaj skarbowa, z wielu wioskami i z rozległemi z obu stron Przypeci lasami była dziedzictwem Sołohuba, do czasu, kiedy tu zaczęli byli spekulować Anglicy. Mając oni, jak pokazuje się z informacyi Ministra Pitta danej P. Ogińskiemu, który w r . 1790 posłany był w tym interessie z Gdańska, pilne z dawna i rozeznawcze oko na ważność pod względem handlu naszego Polesia, przyłączenie jego w roku 1793 do Rossyi poczytali za sposobną porę do rozwinięcia swoich projektów. Tym końcem wyjednali pozwolenie kupowania dóbr nad Przy – pecią. A zatem kompania Wielko-Brytańska przez kommissanta swego pana Forester nabyła na pierwszy początek od pana Sołohuba Turów, za rubli ośmkroć sto tysięcy, a za pięćdziesiąt sześć tysięcy rubli odkupiła od generała Sielahina, majętności jemu darowane. Assygnacye wtenczas były po 92/100 na srebro. Powiadają , że w planie Anglików było, opuszczając gospodarstwo dworskie, całą robociznę włościańską obracać na wycinanie lasów, od najmniejszego do największego drzewa; a wszystko do Chersonia spławiwszy, pozostałą ziemię z ludźmi za co bądź odprzedawać krajowcom; potem inne w tymże celu nabywając majątki, postępować tak w dół i w górę Przypeci. Wszakże imperator Paweł, z insynuacyi, jak powiadają, samegoż pana Sołohuba, przeciął rozwijanie się tego planu, rozkazując zwrócić Anglikom zapłacone pieniądze, a Turów wziąść na skarb; poczem oni i od Sielahina nabyty majątek samym krajowcom wyprzedali. I na tem skończczyło się trzyletnie gospodarstwo angielskie nad Przypecią. Jednakże nie ustała o niem pamięć w powiecie mozyrskitn, i nie jednemu teraz jeszcze daje się we znaki. Turów bowiem poruczony w administracyą obywatelom, nie przynosząc skarbowi odpowiedniego dochodu, stał się powodem, że jedni administratorowie poszli pod sąd , innych majątki własne wzięto także w administracyą, i sformowało się wielkie o tem jak nazywają dzieło, to jest proces, w który wiele jest wplątanych Mozyranów, i który zrodził wiele komissyi śledztwiennych, jaką i teraz w przejeździe zastaliśmy w Turow ie. Pomimo, że ten majątek nie przynosi skarbowi odpowiedniego dochodu (co atoli może wynikać, z nieczynienia nakładów ), wszelakoż jeden z nabywców części posielahinowskiej, pan Lenkiewicz, powiadał nam, że plan Anglików, jakożkolwiek uważać się może w ekonomii krajowej, na którą bez wątpienia imperator Paweł wzgląd miał zwrócony, dla nich przecie wielkie przynosiłby korzyści. Zdanie znawcy, jako miejscowego, wiele znaczy, jednakże nie dosyć jasno przekonywa; bo jeżeli korzyści p e w n e, za cóżby nikt z krajowców za tym planem nie poszedł? Chyba, że wykonanie jego uskutecznić się nie może inaczej, jak tylko za wyłożeniem wielkich kapitałów, przy dołączonej spekulacyi na wyrobach leśnych, wielkiego tu udoskonalenia jeszcze czekających, jakiemi są : potaż, smoła, węgle, oleje, i różne drewniane artykuły, co w szystk o większego na przerobienie i transport, niż na pierwiastkowy materyał wym ag a nakładu, o który, w znaczniejszych mianowicie ilościach, bardzo trudno w tym kraju, gdzie kredyt niezmiernie mały, a zatem naturalnie nader wysoką prowizyą i lichwą nawet przygnieciony, assocyacye zaś zgoła praktykowane nie są.

Ja w związku z tym fragmentem mam tylko jedno jeszcze pytanie: kim był i po co jechał do Londynu Michał Kelofas Ogiński, urodzony tu niedaleko, w Guzowie. Nawet z jego życiorysu umieszczonego w wiki wynika, że był po prostu zdrajcą stanu, a także wielokrotnym agentem. Jego rzewny polonez zaś to emocjonalna ściema, która ma ukryć, jak podręczniki szkolne, wszystkie deprawacje jakich się dopuścił.

Na koniec jeszcze link. https://wiadomosci.wp.pl/adam-michnik-apeluje-o-wsparcie-ogloszenie-zamiescil-w-szwedzkiej-gazecie-6635955290692352a Michnik, który jak Kołłątaj, pisał w więzieniu opasłe książki, rozpoczął żebraninę w Szwecji. Czyni to, albowiem wolne media w Polsce są krępowane. Uprzejmie informuję nadredaktora, żeby spał spokojnie. One nie są krępowane, ale likwidowane. Ludzie bowiem wyznaczeni przez Kanię do prowadzenia tych mediów nie nadają się nawet do tego, żeby w samych majtkach wyławiać trące się ryby z prażmowskiej odnogi. Jedyne co mogą zrobić, to te media zdewastować. Przed nadredaktorem więc ciągle jeszcze wiele dobrych dni i niepotrzebnie doprawdy wylewa on swoje żale za morzem. Jeszcze każą mu coś kompromitującego podpisać w zamian za te zapomogi? Kto to ich tam wie…

maj 102019
 

Najpierw ogłoszenie. Ja to już wczoraj ogłosił parasol, czytelnicy poprzez głosowanie rozstrzygnęli konkurs na najlepszy reportaż z poprzedniej konferencji Latającego Uniwersytetu Leszczynowego. Zwyciężczynią została ainolatak. Gratulacje. Nagrodą jest bezpłatny udział w kolejnej konferencji, która odbędzie się 29 czerwca w zamku Kliczków pod Bolesławcem. Ja zaś dziś chciałem przypomnieć, że termin zgłaszania udziału w tej konferencji mija z dniem 8 czerwca. Został więc jeszcze miesiąc, ale już teraz ostrzegam, że nie będę przyjmował żadnych zgłoszeń z ostatniej chwili i zamknę listę po zgłoszeniu się sto pięćdziesiątego uczestnika. Doszedłem bowiem do wniosku, że obecność zbyt wielu osób wywoła tylko chaos. Musimy więc wprowadzić jakieś limity. Tak więc bardzo proszę wszystkich chętnych, którzy wybierają się do Kliczkowa, by mieli wzgląd na moje uwagi.

A teraz do rzeczy. Oto Sekielski, który ze względu na swoją całkowitą nieprzydatność komukolwiek, postanowił ratować się poprzez skandal i nakręcił film, rzekomo dokumentalny, w którym demaskuje pedofilów w sutannach. Ja czekałem na ten film ze spokojem, a kiedy zobaczyłem jak bohaterowie tego obrazu przewracają pomnik księdza Jankowskiego na ułożone wcześniej na chodniku opony, byłem pewien, że warto go obejrzeć. I jestem tego pewien coraz bardziej, albowiem Sekielski ogłosił dziś z rana kim są pedofile, których wyśledził w Kościele. Nigdy byście nie uwierzyli. Jeden z nich to sławny kapelan Wałęsy, ksiądz Cybula. Księdzu zmarło się niedawno i media pominęły ten fakt milczeniem, a szkoda. Nie sądzę by był to przypadek. Myślę, że milczenie wynikało wprost z tego, wszyscy zdawali sobie sprawę z faktu, że śmierć księdza Cybuli nie była taka zwyczajna. Jeśli zaś w niezwyczajnych okolicznościach umiera kapelan Wałęsy, to trzeba milczeć, albowiem demokracja jest zagrożona. Tak właśnie, z demokracją jest niedobrze, jeśli kapelan Wałęsy, człowieka, co temy ręcamy obalał komunizm okazuje się być pedofilem. Ujawnianie zaś tego nie służy ratowaniu demokracji, służy jej niszczeniu. No więc media milczały. Nie milczał jednak Sekielski, który nie chadza na kompromisy i dla jakiejś tam szmatławej demokracji, nie będzie ukrywał księżowskich zbrodni. Tak więc dobro mniejsze – ochrona czci kancelarii byłego prezydenta i jego współpracowników – musiało ustąpić sprawom rudymentarnym, czyli wskazaniu wyraźnie palcem, kto jest głównym sprawcą zła na świecie. A są nim księża oczywiście. I tak ś.p. ksiądz Cybula będzie jednym z bohaterów filmu Sekielskiego. Skąd ja wiem, że ksiądz umarł właśnie od tego? Sam Sekielski to zasugerował w jednej z wypowiedzi na temat tego filmu. Ponieważ działania Sekielskiego mają wymiar polityczny i są obliczone na zwiększenie szans partii opozycyjnych w nadchodzących wyborach warto się zastanowić jaki będzie ich rzeczywisty efekt. Myślę, że tragiczny dla opozycji, równie tragiczny jak idiotyczne wypowiedzi Tuska na uniwersytetach. Sekielski demonstruje swoją rozpaczliwą sytuacje i demaskuje taktykę opozycji, a także ją psuje wysuwając na plan pierwszy pedofila Cybulę. Tusk z kolei plecie głupstwa, które rzecz jasna nie są wyszydzane, tak jak być powinny, albowiem Tusk jest przez ludzi z akademii traktowany tak jak kiedyś Mazowiecki, czyli wyjątkowo. Wróćmy do Sekielskiego. Jemu się zdaje, że film o pedofilach w Kościele, pomoże opozycji. Nie pomoże, bo obecność księdza Cybuli w tym filmie zmienia całkowicie optykę i czyni z tego obrazu film o pedofilach w polityce, a dokładniej za kulisami tej polityki. Skoro bowiem ksiądz Cybula miał jakieś zajścia z dziećmi, to może warto sprawdzić czy nie mieli ich Wałęsa z Wachowskim. Może warto, by ktoś sprawdził czy do mieszkania Wałęsy przychodziły jakieś dziewczęta, a jeśli tak to ile miały w owym czasie lat i czy znał je ksiądz Cybula? To przecież nic złego. Mamy demokrację, jawność i wszyscy powinni wiedzieć jak prowadziła się i prowadzi władza. Niech ten film Sekielskiego wejdzie na ekrany czym prędzej, bo już nie mogę się go doczekać. Szczególnie zaś nie mogę się doczekać wypowiedzi Lecha Wałęsy, który zapewne powie coś w obronie swojego ś.p. kapelana i towarzysza, bo chyba tak trzeba pisać o księdzu Cybuli – towarzysz Wałęsy.

Przejdźmy teraz do Tuska i jego wypowiedzi dotyczących tęczy. Już widzę, co by się stało, gdyby jakiś student historii sztuki powiedział to co powiedział Tusk o tęczy z obrazu Memlinga. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że wśród plemienia historyków sztuki nie ma żadnej litości i jeśli ktoś palnie tam jakieś głupstwo, albo bierze udział w jakimś kompromitującym wydarzeniu, jest potem obsmarowywany przez środowisko długie lata, a jego wyczyny przypominane są przy herbatce i wódeczce. Tak się jednak składa, że historycy sztuki, jeśli na szali leżą dobre stosunki z władzą, zdolni są wiele wybaczyć. W zasadzie wszystko to, czego nie są w stanie wybaczyć swoim kolegom i znajomym. I tak Tusk może bredzić o tęczy, a środowisko milczy. Milczą także ci, którzy Tuska nie lubią, albowiem władza to władza i należy jej się szacunek. No więc nie. Uważam, że skoro akademia może szydzić z Zybertowicza, skoro można wykpiwać Kaczyńskiego, trzeba też wprost powiedzieć, że Tusk to dureń, który nie rozumie kwestii podstawowych. I nie ma co tu tłumaczyć mu czegokolwiek za pomocą prostych analogii, bo on się tylko obruszy. Trzeba mu wprost powiedzieć, że jest bałwanem, a tęcza, na którą wskazuje nie ma nic wspólnego ze współcześnie eksploatowanym symbolem.

Obydwa omówione przykłady dotykają problemu edukacji artystycznej, ale także edukacji politycznej. Sekielski jest przykładem politycznego idioty, a Tusk z kolei idioty kulturalnego i tego, póki co zmienić nie można. Edukacja artystyczna ma jeszcze jednak inne aspekty. Oto minister Gliński powołał do życia Instytut Literatury, z siedzibą, a jakże, w Krakowie. Już mnie podniebienie boli od śmiechu. Instytut ma, rzecz jasna, promować młodych autorów, ale nie tylko. Oto gromada zgredów nie mająca pojęcia o promocji i sprzedaży będzie zachwalać produkcję swoich dzieci, kochanek i kochanków. Bo tak się to rozwinie, nie inaczej. Proszę Państwa, żeby promować literaturę, trzeba mieć ją gdzie promować. Właściwym miejscem takiej promocji jest rynek, nie akademia. Musicie to zrozumieć. Tylko zainteresowanie książką ludzi posiadających nadwyżki gotówki spowoduje, że literatura stanie się znów ważna, modna i trendy. Jeśli będziecie promować książki wśród samych siebie, a przecież stosuneczki, które panują w środowisku historyków sztuki dotyczą całej akademii, staniecie się, pardon, jak wrzód na dupie, a nie jak instytucja mająca coś do powiedzienia w sprawie książek. Jeśli zaś zaczniecie promować książki wśród gołodupców studentów i czynić to będziecie przez przemądrych redaktorów nie mających żadnego wpływu na sprzedaż, będziecie jak dwa wrzody. Złudzeniem jest, że 6 milionów budżetu rocznego na ten instytut wykarmi tą bandę, która szykuje się do zajęcia miejsc wieszczów i wielkich prozaików. Oni będą unieważnieni już na starcie, albowiem rynek, nawet tak nędzny jak ten, na którym przyszło nam działać rządzi się innymi prawami.

Na dziś to tyle, zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl

cze 132018
 

Taki w zasadzie tytuł powinienem nadać jutrzejszemu spotkaniu u ojców karmelitów we Wrocławiu. Nie mogę tego jednak zrobić dlatego umieszczam ten tytuł tutaj. Otóż on się różni tym od Irokeza, że ten ostatni zrywał księżom paznokcie zębami.

Pośród licznych moich zajęć, znalazły się ostatnio także przygotowania do napisania II tomu książki amerykańskiej. Powolutku zbliżamy się do tego momentu, kiedy zacznę pisać tę książkę, ale coś niecoś na ten temat chcę opowiedzieć już jutro. Mam oczywiście na myśli misje hurońskie, które zostały całkowicie zniszczone w latach – co za bieg okoliczności – 1648-1649. Misje, które nie miały nawet cienia szansy na to, by stać się tym czym stały się misje jezuickie w Paragwaju czy misje franciszkańskie w Peru. Powodów było kilka, najważniejszy z nich jednak to ten, że w Ameryce Południowej jezuici nigdy nie stali się w takim stopniu zakładnikami polityki, jak to miało miejsce w Kanadzie. Ojcowie z Paragwaju nie prowadzili ani jawnych, ani tajnych negocjacji politycznych z plemionami w imieniu cesarza, tak jak się to zdarzało jezuitom nad Wielkimi Jeziorami, także tym, którym wcześniej Irokezi powyrywali zębami paznokcie. Braki kadrowe bowiem to była główna bolączka misji i polityki francuskiej w Kanadzie. Nie było komu prowadzić tych działań, a każde powołanie było z miejsca właściwie naznaczone męczeństwem i tragedią. Dotyczyło to także sióstr urszulanek i szpitalniczek rezydujących w Quebec’u. Nie było tam co prawda zbyt wielu groźnych Indian wokoło, ale surowy klimat i choroby załatwiały sprawę. Ojcowie wybierający się z misją do osiedli hurońskich składali wcześniej przysięgę, że nie cofną się w obliczu najgorszych nawet cierpień. Dziś wszyscy, którzy w latach czterdziestych XVII wieku prowadzili misje w krainie Huronów są świętymi Kościoła Powszechnego.

Tragedia, która dotknęła Huronów w latach – co za zbieg okoliczności – w latach 1648-1649 poprzedzona została misją ojca Izaaka Joguesa, który działał wśród Huronów kilka lat wcześniej. Dostał się do niewoli irokeskiej, w której stracił końce wszystkich palców, a także kilka innych jeszcze fragmentów ciała, ale zostawił listy, pisane do innych ojców, a także do gubernatora. Z listów tych możemy wnioskować o sytuacji i planach misjonarzy, a także polityków francuskich broniących Kanady przed protestantami. W tych kategoriach bowiem trzeba rzecz rozpatrywać. Brutalna i podstępna polityka Francuzów zetknęła się w Kanadzie z nie mniej brutalną i podstępną polityką Holendrów. To oni szczuli Irokezów na osiedla chrześcijańskich Indian leżące nad Wielkimi Jeziorami, a następnie zarazili ich ospą, która zdziesiątkowała populację, ale ułatwiła ojcom jezuitom zadanie. Indianie obawiając się śmierci od nieznanej choroby, chętniej słuchali tego co mówią misjonarze. Wcześniej bowiem, żadnemu z ojców nie udało się ochrzcić ani jednej osoby w osiedlach hurońskich. Ojciec Brebeuf udzielił sakramentu chrztu jednemu tylko dziecku. Tako rzecze wiki.

Prócz epidemii ospy, która miała zniszczyć Huronów, stanowiących poważną konkurencję dla holenderskiego systemu pozyskiwania futer bobrowych, misje wśród Indian w Kanadzie były możliwe także dlatego, że w początku lat czterdziestych Francja stała się dominującym graczem w polityce kontynentalnej i Holendrzy musieli usiąść do negocjacji. Tak się jednak składa, że szczegółów tych negocjacji nie znamy, wiemy, że pokój z Irokezami przygotowywał właśnie ojciec Izaak Jogues, ten bez palców, cały pocięty nożami. Nie rozumiemy jednak dlaczego ów pokój nastąpił za czasów „brutalnego” gubernatora Nowej Holandii – Willema de Kiefta, który także poinformował Francuzów o śmierci ojca Izaaka Joguesa. Wojna zaś rozgorzała na nowo po przybyciu do Nowego Amsterdamu następcy Kiefta – „pokojowo nastawionego” Petera Stuyvesanta. Tego, który powiedział – nasza władza pochodzi od Boga i kompanii, a nie od kilku poddanych. To za czasów tego właśnie dyrektora generalnego Nowych Niderlandów doszło do ich oddania Anglikom. Było to w roku 1664 długo po zagładzie misji hurońskich.

Tak się składa, że cała historia tych misji i cała historia pogranicza kanadyjsko-amerykańskiego opowiadana jest dziś przez protestantów. Twierdzą więc oni, a można to usłyszeć w tak zwanych filmach dokumentalnych, że to jezuici zarazili Huronów ospą, że to przez nich populacja została zdziesiątkowana przez co łatwiej było Irokezom ją zlikwidować. O tym z czyjego polecenia działali ci ostatni, nikt się nawet nie zająknie. Tak jak nikt się nie zająknie słowem o męczeństwie jezuitów, którzy zginęli w latach – co za bieg okoliczności – 1648-1649. Oczywiście, wszyscy pamiętamy film „Czarna suknia”, opowiadający o wyprawie ojca Joguesa do położonych nad Jeziorem Górnym wiosek hurońskich, ale nic ponad ten film nie ma. Obraz ten jest ponadto przystosowany do wymogów dzisiejszego kina, a więc mamy tam seks i przemoc. W okolicznościach jakże malowniczych, ale nieco ujmujących owym wątkom autentyczności. Nie będę wchodził w szczegóły.

W narracji dotyczącej wydarzeń połowy XVII wieku w Kandzie, katolikom przypisuje się rolę czarnych charakterów, jeśli nie działających celowo, to na pewno ogłupiałych od nadmiaru emocji, jakie wywołuje ich dziwna religia, którą starali się narzucić Indianom. Protestanci zaś to ci, którzy starali się ucywilizować dzikich naprawdę. Co to znaczy? Jak to co? Chcieli im załatwić pracę w dobrej firmie, takiej jak Kompania Zachodnioindyjska na przykład, albo jakiejś innej. Chcieli także by dzicy pozostali przy swoich wierzeniach, albowiem to wyraźnie odróżniało ich od białych i nie stwarzało niebezpiecznych pokus, wśród których wyniesienie Indian do poziomu Europejczyków było sprawą najpoważniejszą. Nie można było do tego dopuścić.

Można zapytać – dlaczego wobec tego dziś już można i dziś wszyscy jesteśmy równi wobec siebie nawzajem. To jest rzecz do dyskusji, a jeśli obejrzycie sobie film o współczesnych Huronach zauważycie, że nie ma wśród nich żadnego autentycznego Indianina. To są biali ludzie udający Huronów. Mamy więc do czynienia z jakimś etnologicznym, protestanckim eksperymentem, którego istoty ani szczegółów nie znamy. Eksperymentem, który rozpoczął się jeszcze w XIX wieku, w czasie wielkich przesiedleń Indian i trwa w zasadzie do dziś. Na czym polega? Na budowaniu bardzo subtelnie skonstruowanych barier i nierówności, na kreowaniu wybraństwa, według zasad uwodzicielskich, ale nie do końca rozpoznanych. Mamy z tym do czynienia także w Europie, ale to jest temat na inną okazję.

Na dziś to tyle. Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl

lut 182018
 

Chciałem Was dzisiaj prosić o cierpliwość. Zalinkuję bowiem tutaj dwa filmy, których charakter będzie treścią tej notki. Jeden z tych filmów jest ponoć filmem dokumentalnym, a drugi to po prostu relacja z premiery pierwszego. Zacznę jednak od krótkiego wstępu.

Dawno, dawno temu, kiedy pisaliśmy na blogach o sprawach od katastrofy smoleńskiej bardzo odległych, kiedy zajmowaliśmy się drobnymi, ale szalenie ciekawymi kwestiami, napisałem tekst o tak zwanym kinie off. Może ktoś go przypomni, bo ja nie mogę jakoś go znaleźć. Kino off, o czym zapewne wszyscy doskonale już dziś wiemy, to taka sama propaganda jak kino głównego nurtu, tyle że przeznaczona dla serc i głów na ten główny nurt odpornych. Jeśli ktoś nie chce łykać tego co proponują wielcy dystrybutorzy, znajdzie dla siebie coś o wiele prawdziwszego i piękniejszego w innym sektorze. Kino off jest tańsze, nie piszę tanie, bo kino nigdy nie jest tanie. Ono jest tańsze i przez to ma zrobić na nas wrażenie produktu bardziej autentycznego. W Polsce mamy taką sytuację, że kinem nie zajmują się artyści, nie zajmują się nim nawet producenci, którzy mają taki kaprys, by wyrzucić w błoto kilkaset tysięcy złotych, ale zajmują się nim ludzie z poważnymi deficytami emocjonalnymi i psychicznymi. Wielu z nich do kina zostało skierowanych dawno temu rozkazem dziennym i tam pozostało. Inni przyszli sami skuszeni perspektywą łatwej manipulacji ludźmi. To bowiem, a nie pieniądz, jest największą pokusą w kinie. Żuławski został reżyserem, bo myślał, że do końca życia będzie mógł wysysać jakieś substancje z dusz młodych aktorek i to doda mu uroku. O tym samym tylko inaczej myślał patriotyczny reżyser Zalewski, a dziś myśli o tych sprawach wielu innych reżyserów. Władza jaką daje plan filmowy jest podstawowym i najważniejszym motorem pchającym ludzi do kina. Przy czym, co może niektórym wydawać się zaskakujące, wszyscy ci ludzie, tak mocno zakłamani, twierdzić będą, że najważniejszą wartością w kinie jest prawda. No i autentyczność postaci rzecz jasna. A teraz już filmy.

Najpierw danie główne, tylko błagam, wytrzymajcie do końca

https://www.youtube.com/watch?v=O7BDDG9rlUk&feature=youtu.be

A teraz deser czyli pokaz przedpremierowy

https://www.youtube.com/watch?v=kAgoDNmsRZw

Jak widzicie film jest silnie asekurowany. To znaczy producenci zaznaczają, że to jest komedia dokumentalna, choć taki gatunek nie istnieje i istnieć z istoty nie może. Nie może, albowiem komedia to konwencja, a dokument to prawda. Mnie oczywiście nie dziwi fakt, że ani Andrzej Fidyk, rzekomy profesor od filmu, promotor Magdy Piekorz, ani reżyser, ani nikt z osób występujących w tym obrazie, poza może Bohdanem Łazuką, tego nie rozumie. Nie dziwi mnie, bo już po pierwszych minutach filmu wszyscy wiemy gdzie się znaleźliśmy – na korytarzu przed salą przesłuchań w pałacu Mostowskich. Po czym to poznajemy? Nikt w tym filmie nie jest tym za kogo się podaje. Nawet główny bohater. Wszyscy natomiast czegoś się od nas domagają i chcą coś uzyskać. Film jest asekurowany poprzez sklasyfikowanie go w nieistniejącym segmencie, a także poprzez sposób w jaki został zakończony. Zespół Kobranocka śpiewa na koniec znaną piosenkę – I nikomu nie wolno się z tego śmiać. Moim zdaniem to jest groza. Tym większa im głębiej analizować będziemy karierę i dokonania Fidyka oraz braci Bryndalów.

Zacznę od Fidyka. To jest człowiek, który od wielu lat zajmuje się tak zwanym demaskowaniem polskiej rzeczywistości. To znaczy produkuje filmy, w których ma się znajdować sama prawda. Ja pamiętam jeden z cyklów dokumentalnych Fidyka, który zaczynał ciekawym wstępem – z włazu kanałowego wyglądała głowa brudnego nurka w czapce. Był to sam Andrzej Fidyk. Polska Fidyka to kraj popaprańców, którym nikt nie może pomóc, choćby nawet chciał, bo to jest niemożliwe. Ich bowiem wyobrażenia o sukcesie, szczęściu i powodzeniu są tak dalece naiwne, nie przystające do rzeczywistości i głupie, że można się z nich tylko śmiać. No, ale wtedy publiczność może się obrazić, bo kino, żeby odnieść sukces musi wzruszać, a widz powinien utożsamiać się z głównymi bohaterami. A więc trzeba szukać takich konwencji, które z tych bohaterów zrobią mielone, ale jednocześnie zapewnią publiczności komfort oglądania, to znaczy nie będzie się ona czuła wyszydzona i opluta. I tymi właśnie poszukiwaniami zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie profesor Andrzej Fidyk.

Jeśli idzie o braci Bryndalów, to ja się o ich istnieniu dowiedziałem wczoraj. To znaczy wiedziałem, że jest Rafał Bryndal i on jest z gazowni, ale o tym, że facet z Kobranocki to jego brat nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem też, że jest jeszcze dwóch braci Bryndalów, także szalenie uzdolnionych muzycznie i estradowo. Ja może na dowód, że to nie żarty przytoczę fragment z wiki opisujący dokonania Michała Bryndala – perkusisty. Oto on:

Perkusista posługujący się głównie techniką uderzania specjalnie wyprofilowanymi kawałkami drewna w przedmioty wykonane z mieszanki metalu, drewna i tworzyw sztucznych generując w ten sposób dźwięk.

Jeśli ktoś miał do dziś jakieś wątpliwości czym zajmuje się perkusista, ten może się już ich pozbyć. Oto bowiem prawda o zawodzie perkusisty została nam objawiona. Bracia Bryndale założyli też kiedyś zespół pod nazwą Atrakcyjny Kazimierz i Cyganie, bardzo popularny.

Wróćmy do filmu. Wszystko od początku do końca w tym filmie jest nieautentyczne. Konwencja została wywrócona na nice i autorzy o tym wiedzą, ale domagają się, by widz wziął za to odpowiedzialność na siebie. Jak widzimy, pokazani w filmie emeryci, za nic nie chcą tego zrobić, wychodzą z remizy i machają ze zdenerwowania rękami. Inaczej jest w czasie premiery w kinie, w Grodzisku Mazowieckim. Tam publiczność klaszcze, ale tych klaszczących widzimy tylko przez moment. Stąd, jeśli idzie o zainteresowanie widzów, ciekawszy jest film drugi, czyli reportaż z pokazu przedpremierowego. Na początek mój kolega Łukasz Nowacki mówi o tym, że mieszkańcy Grodziska zobaczą w tym filmie siebie. Jestem mieszkańcem Grodziska od 16 lat i nie zobaczyłem w tym filmie siebie. Być może mieszkam tu za krótko, może za często wyjeżdżam do Dęblina, gdzie za taki pokaz w kinie, z widowni poleciałby na scenę butelki, ale naprawdę nie mogłem się odnaleźć w tym filmie. Być może Łukaszowi, z racji tego, że jest synem ziemi grodziskiej przyszło to łatwiej. Ja, wychowany w mieście, gdzie nie ma tak głębokich tradycji upowszechniania kultury i zwyczaje są nieco inne, nie potrafiłem. Przepraszam.

W czasie pokazu przedpremierowego dziennikarka lokalnych mediów rozmawiała z reżyserem filmu Aleksandrem Dembskim. Pan ten ma na koncie następujące produkcje – Basia z Podlasia, Szkoła uwodzenia Czesława Mozila, nasz film, o którym rozmawiamy, a także obraz, który jest ponoć relacją z wyprawy na K2 i jakiś nie dający się namierzyć film zatytułowany „Anatomia startupu” . We wszystkich tych filmach, a nie musimy ich nawet oglądać, by to stwierdzić, zdemaskowane są intencje. Nie intencje reżysera, nie intencje producenta, bo to są wynajęci ludzie, ale intencje, które zawiera ta konwencja. Wymyślona nie wiadomo gdzie i grzana w Polsce w sposób bezwstydny od bardzo dawna. Intencje te zawierają się w zdaniu – możecie próbować być tacy jak my, ale nigdy tego nie osiągniecie, bo droga, którą wybraliście jest fałszywa i nie o to chodzi. O tym mówi nam film Basia z Podlasia, o tym mówi nam film z Mozilem w roli głównej, a także nasz film Kocham cię jak Irlandię. Tak zdefiniowany ładunek określa od razu wszystkich, którzy w te filmy się angażują. To są funkcjonariusze. Obojętnie jak fajnie, sympatycznie i miło by nie wyglądali, obojętnie jak bardzo staraliby się wypaść dobrze i prawdziwie, to są funkcjonariusze i prawdy tej nie zmieni żadna czołówka przed kolejnymi programami Fidyka.

Pokaz ten, oraz osadzenie głównych bohaterów, określa też funkcję takich miast jak Grodzisk Mazowiecki czyli miast z aspiracjami. To są obszary gdzie testuje się doświadczenia socjologiczne. Przy całkowitym i nie skłamanym entuzjazmie miejscowych działaczy od kultury i pewnym zdziwieniu władz. Ja oczywiście wiem, że burmistrz Piotr Galiński odegrał tu swoją rolę. Mam jednak do niego prośbę, by więcej, przynajmniej do momentu, kiedy ja i mi podobni się stąd nie wyniosą, nie czynił takich rzeczy. Podniesiemy bowiem tę kwestię publicznie. W mojej ocenie udział władzy samorządowej w tym przedsięwzięciu to jest hańba. Nie będę się wypowiadał na temat intencji głównych bohaterów filmu, bo one są dość łatwe do określenia. Zarówno w przypadku pana Krzysztofa, który występuje w reportażu z pokazu przedpremierowego, jak i pana Adama, który się tam nie zjawił. Wszystko tam jest jasne.

Dla nas tutaj, ludzi dla których bohaterem tego przedsięwzięcia nie jest pan Adam, jako jedyny odznaczający się jakąś autentycznością, ale Bryndale, Kobra, Fidyk, Dembski i jeden z głównych bohaterów motto tego filmu brzmi tak jak tytuł tekstu – wszystkie maszyny mogą latać pod warunkiem, że nie są samolotami. Na dowód cytuję jeszcze raz fragment z artystycznej biografii młodszego Bryndala, tym razem rozszerzony

Podwójny magister sztuki, absolwent Wydziału Sztuk Pięknych na UMK w Toruniu (2007) i Instytutu Jazzu na Akademii Muzycznej w Katowicach (2009). Oba dyplomy z wyróżnieniem. Perkusista posługujący się głównie techniką uderzania specjalnie wyprofilowanymi kawałkami drewna w przedmioty wykonane z mieszanki metalu, drewna i tworzyw sztucznych generując w ten sposób dźwięk.

Przyszło mi teraz do głowy, że ten cały Fidyk, to ariergarda rewolucji. Po zagarnięciu własności, struktur państwowych i w ogóle wszystkiego rewolucja wysyła w pole takich ludzi, by fałszowali i kradli emocje. Jeśli zaś ktoś się będzie mocno bronił, to zamiast niego w autentycznym reportażu z autentycznego pokazu przedpremierowego wystąpi dubler i powie, że film jest znakomity. Tak, po prostu znakomity, a jak ktoś się z tym nie zgadza, to jest po prostu smutasem i nie ma poczucia humoru. A od humoru to mamy tu przecież specjalistów, którym nikt nie podskoczy, na przykład Rafała Bryndala. On jak coś powie, to już powie, nie dość, że będzie to śmieszne to jeszcze prawdziwe. Zresztą sami mogliście to widzieć w tym filmie.

Uprośćmy to wszystko na koniec w jakiejś syntezie o charakterze ostatecznym. Po co oni to robią? Ostatni motyw jest taki – żeby ukryć własną nędzę i nicość, a także zamaskować drogi swoich karier i uratować status quo. Inne powody nie istnieją.

Chciałem jeszcze tylko, już na sam koniec pogratulować Markowi Sierockiemu oraz Bohdanowi Łazuce. Od razu widać, że budżet filmu był za mały, żeby kupić Sierockiego, a Bohdan Łazuka okazał się lepszym aktorem niż burmistrz Galiński. To pocieszająca konstatacja.

Aha, przed nami ciekawy występ w grodziskim kinie. Ma tu przyjechać kabaret, w którym razem na jednej scenie wystąpią: Ibisz, Wiśniewski, Ross, Pągowski i ten mały Bercik z Katowic. Reżyseruje Stefan Firedman, a menedżerem projektu jest bohater naszego filmu pan Krzysztof. Jak ktoś ma ochotę, to bilety są jeszcze do nabycia w kasie kina.

Przypominam, że na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl trwa promocja książek i czasopism. Baśń czeska i amerykańska po 10 zł, Baśń III po 15, tak samo Łowcy księży oraz Straż przednia. Nawigatory także po 10, ale ubywa ich w zastraszającym tempie, więc trzeba się spieszyć. Budowa jachtów po 35, Berecci, Irlandzki majdan i Kroniki klasztoru w Zasławiu po 10. Sanctum regnum po 30 zł. Na tej samej stronie dostępny już jest nowy komiks Tomka Bereźnickiego zatytułowany „Kościuszko. Cena wolności”. W sprzedaży jest już także książka „Czerwiec polski” zwana tu książką o pluskwach

lut 102018
 

Nie zejdziemy łatwo z tematu promocji, bo też i nie można tego tak po prostu odpuścić ze względu na zasobność instytucji, które mają wpisaną ową promocję w zakres misji. Załóżmy, że ktoś wpadnie kiedyś na pomysł, by zamiast ględzenia, organizowania pikników, przedstawień parateatralnych, ze Świrskim w roli Chrystusa, puszczania żaglówek i czego tam jeszcze, zrobić film dla dzieci. To nie jest możliwe, albowiem cały świat zajmujący się promocją i dostający na tę promocję pieniądze, mam na myśli promocję krajów, ogrywa kilka tylko swoich standardów. To znaczy, chodzi o to, by nie pokazać niczego zabawnego, ale żeby było o tolerancji, żydach i Pileckim. Z tym Pileckim jest kłopot, bo najlepiej byłoby gdyby był żydem, wtedy skróciłby się kanały transferu gotówki, można by połączyć w jedno kilka wątków i decyzje w sprawie filmów, książek i przedstawień zapadałby szybciej. Może nawet w dwa lata. On jednak uporczywie żydem być nie chce, jego dzieci odmawiają wpisania mu żydowskiego pochodzenia w papiery, a w dodatku siedział w obozie w Auszwicu, w czasach, kiedy był to obóz wypełniony Polakami. No więc o Pileckim się nie da, przynajmniej za życia jego dzieci. To może coś o tolerancji? Bez tolerancji nie można dziś wyprodukować żadnego filmu, ani programu dla dzieci, podobnie jest z ekologią. Zapytałem kiedyś Bartka, dlaczego nie lubi przyrody, dlaczego woli sport. On zaś powiedział, że przyroda kojarzy mu się ze zbieraniem śmieci, bo tym się właśnie zajmowali na lekcjach. No i to jest coś, co kładzie z miejsca wszystkie dziecięce fascynacje. Ja wiedziałem, że przyroda, to ryby, które mogę złowić, chrząszcze i motyle, które mogę przyszpilić do styropianu, żeby ładnie wyglądały, szyszki, z których mogę wysypać nasiona wsadzić je potem do doniczki i zobaczyć jak wyrastają z nich siewki. Dzisiaj dzieci tego nie wiedzą, bo stoi nad nimi zidiociały nauczyciel i każe im zbierać foliowe torby rozrzucone po osiedlu. No więc ja mam pomysł na promocję Polski lepszy niż wszystko, łączący ekologię, tolerancję, żydów i patriotyzm – jak Pilecki z King Kongiem Żydów ratowali. Tarantino by się nie zawahał. Od razu zleciłby pisanie scenariusza. I ja się tu i teraz do tego pisania zgłaszam. Za pół bańki zrobię, niedrogo wyjdzie. Reszta z Instytutu Męstwa i Przyzwoitości może pójść na produkcję. W roli King Konga powinien wystąpić poseł Tarczyński, oszczędzimy trochę na charakteryzacji. Że, co? Że za mały? Przy współczesnej technice nawet nie zauważycie, że to jakiś szacher macher. King Kong będzie z niego jak złoto. Pileckiego może zagrać Sławomir, bo w zasadzie czemu nie. W ostateczności może być ogolony na zero Michał Wiśniewski. Jeśli się na to zdecydujemy teraz przynajmniej coś powstanie, jeśli tego nie zrobimy, oni nie zrobią nic. Po prostu nic. Nie będzie najmniejszego śladu po ich działalności.

Na czym polega problem z tą całą promocją, a dodam od razu że jest to problem głęboki. Otóż na tym, że w Polsce nie można nic promować poza ludźmi. Nie ma tu ani jakiejś szczególnie oryginalnej twórczości, nie ma przede wszystkim tradycji tworzenia. Była kiedyś własność, ale została zniszczona w imię odzyskania niepodległości, bardzo iluzorycznej, wręcz pozorowanej. Nie ma żadnej poza uniwersalną, katolicką, tradycji. Co więc promować? No ludzi. Ale jakich? Wyjątkowych. I tu się robi kłopot. Bo po pierwsze, każdy z tych, którzy za promocję odpowiadają czuje się wyjątkowy. I za jasną cholerę nie zrozumie dlaczego to on ma robić cokolwiek dla jakiegoś muzykanta, pacykarza, albo nie daj Bóg pisarza jeszcze. No dlaczego? On sam co prawda grać i malować nie potrafi, ale z pisaniem radzi sobie nieźle. Miał same piątki z wypracowań. Cóż więc to szkodzi, by po godzinach pracy w fundacji napisać książkę o Pileckim, albo o ratowaniu Żydów i spróbować ją wypromować w ramach jakiegoś projektu? Nic. Wilk syty i wilk syty, jak mawia mój kolega Czarny. No, ale w ramach tych projektów robi się duża konkurencja, taka jak na uniwersytecie prawie, bo każdy chce być sławny i każdy by chciał być polskim pisarzem. Wobec tego nikt nim nie zostanie, nawet jak coś tam potrafi. Kogo więc promować? No Pileckiego przecież i innych pomordowanych, albo zabitych w walce. Nic poza nimi nie zostaje, bo wszystko ponad śmierć w mękach, powoduje wybuchy nie dającej się niczym ugasić zawiści. I tak oto opisałem sposób w jaki w sferach odpowiedzialnych za promocje Polski tworzy się formaty tej promocji. Nie wszystkie się tworzy, niektóre są narzucone, jak na przykład Żydzi, ekologia i tolerancja. No więc, nie pozostaje nam nic innego, jak je połączyć i nakręcić wielki, holywoodzki film pod tytułem – Jak Pilecki z King Kongiem Żydów ratowali.

Formaty tworzone są nie tylko w obszarach zarządzanych przez państwo, ale także na rynku. W Polsce, tak wynika z moich obserwacji, podczas targów książki, wszystkie formaty są chybione. Nie chcecie wierzyć, nie wierzcie, ale przeczytajcie sobie to https://wiadomosci.wp.pl/dramat-cenckiewicza-i-gmyza-szef-ich-wydawnictwa-skumal-sie-z-agentami-sb-i-nie-placi-6218463525816449a

Okazuje się, że zasłużone wydawnictwo nie ma pieniędzy na honoraria dla najlepszych. Ci zaś uważają, że to nie jest wynik słabej sprzedaży ich książek, ale spisek postkomuny, która chce rządzić i dzisiaj. Ja od razu mam pytanie – ponieważ na zdjęciu widzimy prezesa Kaczyńskiego w towarzystwie wydawcy – skąd wydawca bierze pieniądze na swoje książki? Rozumiem, że nie ze sprzedaży innych książek, bo tej, jak twierdzi autor artykułu nie ma. No więc pewnie wystarał się o jakieś dotacje, jak to mają w zwyczaju wszyscy zasłużeni wydawcy. I teraz tak, wydał ów wydawca książkę o prezesie, ale to jest, jak się okazuje najwyższa półka, poza którą nie ma już żadnego ruchu. Rynek nie wchłonie ani Cenckiewicza z jego rewelacjami, ani tym bardziej Woyciechowskiego. O książce kucharskich Gmyza szkoda nawet gadać. Dlaczego? Bo ludzie ci realizują formaty przeznaczone do dotowania, a chcą być obecni na rynku, gdzie jest czytelnik. Wydawca zaś nie ma na tę tendencję innego sposobu, jak tylko wydawanie książek coraz bardziej sławnych i coraz bardziej kontrowersyjnych osób, czyli prezesa mówiąc wprost. Wydawca chce być poza tym na rynku, bo nie ma wyjścia. Okazuje się jednak, że forsy jest za mało dla wszystkich i coś trzeba wymyślić. No więc wydawca zwleka z płatnościami, a autorzy snują koncepcje dlaczego tak może być. Ja też mam kłopoty, ale jakoś się staram je rozwiązać. Wiem na przykład z całą pewnością, że sprzedaż książek na tak zwane nazwiska to jest poważny błąd. Ludziom, którzy stale występują w telewizji może się zdawać, że są popularni, ale to jest złudzenie. Popularność robi internet, a żeby być popularnym w sieci, trzeba się niestety natyrać. I stąd te fochy. Mieli obiecane, a tu guzik, nie ma sławy. Po co im sława zapytacie? Bo poza sławą nic już nie ma. Pieniądze to nie wszystko, a sytuacja wygląda teraz tak, że cała ta plejada gwiazd, znanych nam ze srebrnego ekranu odjeżdża na boczny tor. Jest to związane po części z dymisją Antoniego Macierewicza, a po części z innymi jakimiś kwestiami, których nie rozumiemy. Jedyne więc co im zostaje to próba zawalczenia o czytelnika. Ten jest jednak nieugięty. Nie chce już proponowanych, sensacyjnych formatów, nie interesuje go szósta z kolei książka o KGB i piętnasta, o tym kto naprawdę, ale tak wiecie serio całkiem i poważnie, stoi za zamordowaniem Jerzego Popiełuszki. Czytelnicy, widzowie, Polacy – powiedzmy to wprost – chcą czegoś innego. Na początek więc proponuję – Jak Pilecki z King Kongiem Żydów ratowali. Potem, jak zrobimy sukces, można pomyśleć o dokumentalnym serialu opiewającym polskie malarstwo pejzażowe.

Przypominam, że na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl trwa promocja książek i czasopism. Baśń czeska i amerykańska po 10 zł, Baśń III po 15, tak samo Łowcy księży oraz Straż przednia. Nawigatory także po 10, ale ubywa ich w zastraszającym tempie, więc trzeba się spieszyć. Budowa jachtów po 35, Berecci, Irlandzki majdan i Kroniki klasztoru w Zasławiu po 10. Sanctum regnum po 30 zł. Na tej samej stronie dostępny już jest nowy komiks Tomka Bereźnickiego zatytułowany „Kościuszko. Cena wolności”. W sprzedaży jest już także książka „Czerwiec polski” zwana tu książką o pluskwach

lis 222017
 

Wczoraj wreszcie dotarł do mnie film Grzegorza Brauna o Lutrze. Obejrzałem go i mam w związku z tym trochę przemyśleń, które tu zaraz zaprezentuję. Zacznę od tego, że jest to film znakomity. Ma wszystkie znamiona profesjonalnej, a nawet artystycznej roboty. Montaż jest perfekcyjny, animacje świetne, muzyka znakomita. W ogóle cały dźwięk jest świetnie zrobiony. Od razu widać, że kiedy Grzegorz Braun robi to co chce, a nie to co mu każą lub proponują, rzecz wychodzi jak spod igły. To jest najlepszy film Brauna, ma największą moc i niesie najważniejsze przesłanie. Film jest drogi, zawiera mnóstwo ujęć z powietrza, panoram, widoków, dziwnych ujęć. Zaproszeni eksperci są bardzo dobrze dobrani. Można im co nieco zarzucić i ja zaraz do tego przejdę, ale w porównaniu z innymi filmami dokumentalnymi to jest po prostu klasa. Wszystko, od pierwszych ujęć po pointę jest przemyślane i celowe. Nie ma tam miejsca na jedno choćby potknięcie jeśli idzie o robotę reżyserską. Podobnie jest z montażem i animacją. Wszystko gra i pędzi jak ekspres „Niebieska strzała”. A teraz napiszę co mi się w tym filmie nie podoba i powiem jakie będą konsekwencje jego dystrybucji.

Zacznę od ekspertów. Najlepiej odebrałem wypowiedzi ekspertów włoskich, w ogóle Włosi mają coś takiego, że chce się ich słuchać i robią zawsze wrażenie osób przytomnych. To znaczy, ci których widziałem i z którymi zdarzyło mi się rozmawiać. Nie miałem poczucia, że chcą za wszelką cenę oczarować słuchacza. W tym filmie także wygląda to w ten sposób. Włosi są najmniej pretensjonalni. Jednak kiedy pan historyk z Italii omawiać zaczyna rolę papieży renesansowych popełnia pewien błąd, którzy rzutuje na całą wymowę filmu i domaga się polemiki. Wiadomo bowiem, że o korekcie w filmie nie może być mowy. Mówi ów znakomity ekspert, że zburzenie liczącej sobie 1200 lat bazyliki św. Piotra i rozpoczęcie budowy nowej, było rewolucją, a do tego rewolucją mentalną. To nie jest prawda. Bo nie ma żadnych mentalnych rewolucji. To była rewolucja przede wszystkim estetyczna. Już widzę to zdziwienie w oczach i to ziewanie….coryllus…znowu będziesz przynudzał, to nie jest w ogóle ważne. Otóż to jest najważniejsze, bo od rewolucji estetycznych wszystko się zawsze zaczyna. My jednak nie rozumiemy ich wcale albowiem odbieramy je wyłącznie powierzchownie, poprzez gawędę, jaką od lat serwują nam historycy sztuki. Rewolucja estetyczna zaś przekłada się natychmiast na rewolucję w edukacji i w produkcji. Trzeba bowiem wykształcić rzeszę nowych rzemieślników, znaleźć nowych dostawców i podpisać nowe kontrakty. Z kim? Tego nie wiemy, bo to z zasady nie interesuje ludzi żyjących czystymi ideami lęgnącymi się w umysłach jednostek wybitnych. No więc powtórzę – cały ruch prowadzący wprost do reformacji, ruch poważny i rokujący na sukces zaczyna się od rewolucji estetycznej. Dokładnie tak samo jak w III republice, o której tu od dwóch tygodni piszę.

Pozostańmy przy Włochach, choć zaburzy nam to nieco tok narracji. Profesor De Matei nie może opowiadać, że Karol V zirytował się na papieża Klemensa i przez to spalił Rzym, bo to jest wprost infantylne. No, a właśnie tak powiedział. No, ale to jest zapisane w podręcznikach dla księży nawet, więc możemy mu to wybaczyć. Reszta wypowiedzi profesora świetna.

Nie podobał mi się ten pan ze śladami trądziku młodzieńczego na twarzy, podpisany jako publicysta i mówiący po angielsku. Nie podobał mi się właśnie przez tę swoją stylizację obliczoną na zrobienie wrażenia na dziewczynach. To się całkiem nie zgrywało z obyczajowym aspektem narracji filmowej. Może ja się czepiam, ale akurat wygląd tego pana mnie uderzył.

Nie mogę niestety słuchać jak profesor Kucharczyk mówi o ewolucji w szesnastowiecznej bankowości. Nie ma czegoś takiego jak ewolucja w bankowości, podobnie jak nie ma czegoś takiego jak ewolucja imperiów. Reszta wypowiedzi bardzo dobra. Bez zarzutu właściwie. Nawet to gadanie o furerze utrzymuje standard.

Świetną zagrywką było zaproszenie Skandynawów wypowiadających się w obronie Kościoła Katolickiego. To jest mistrzostwo świata po prostu. I doprawdy nieważne jest czy ludzie ci mają jakieś znaczenie na macierzystych uczelniach, czy są marginalizowani. Skandynawia mówiąca takim głosem to jest coś absolutnie genialnego.

Podobnie jest z Niemcami. Uważam, że skonfrontowanie starszych, niemieckich ekspertów z entuzjazmem i niewiedzą tych młodszych było znakomitym zabiegiem.

Film ma rzecz jasna wymowę propagandową, ale każdy film ma taką wymowę, albowiem kino jest najważniejszą ze sztuk, jak powiedział klasyk. Uważam, że zbyt duży nacisk położył Grzegorz Braun na obyczajowe i rodzinne aspekty luteranizmu. Ja wiem, że widz tak zwany przeciętny, ma w nosie rewolucje estetyczne. Interesuje go ile Luter miał kochanek i czy rzeczywiście chciał mordować kobiety za cudzołóstwo. Uważam, że ten sposób prowadzenia narracji, to serwitut spłacony pewnym złudzeniom. One zaś wynikają wprost z niezrozumienia dystrybucji. Bo co do tego, że Grzegorz Braun nie rozumie dystrybucji, nie mam żadnych wątpliwości.

Powiem jeszcze tyle, że bardzo dobrze odebrałem wypowiedzi księdza profesora Tadeusza Guza, znacznie lepiej niż jego wykłady, których ostatnio słuchałem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, skąd ksiądz Guz wziął informację, że stary Luter tłukł Marcina orczykiem po łbie. To bardzo ciekawe i inspirujące. Tak jak przypuszczałem, po obejrzeniu zajawki, Grzegorz Braun, nie powstrzymał się przed porównaniem Lutra do Hitlera, ale zrobił to z wdziękiem, w dwóch miejscach jedynie. Jedno to właśnie owa wypowiedź profesora Kucharczyka, a drugie to cała gawęda i stosunkach rodzinnych, w której stary Luter zamienia się w Alojza Hitlera, celnika, który łoi skórę swojego małego synka Adolfa. No, ale tak zwany przeciętny widz tego nie wyłowi za nic na świecie, a nawet jak wyłowi, to uzna to za walor, a nie za wadę.

Nie potrafią odrzucić eksperci fałszów związanych z zatrudnieniem starego Lutra. To nie był żaden pracujący rękami górnik, który przywędrował na miedzionośne tereny. To był inwestor i kapitalista, być może oszust.

W pewnym momencie, ale to tylko ze względu na przyjęcie takiego a nie innego punktu widzenia Grzegorz Braun i zaproszeni przez niego historycy wykonują dziwny krok do tyłu. Mówią mianowicie, że katolicy także popełniali błędy i byli grzeszni, ale nie należy tego oceniać poprzez kłamstwa na temat rzekomej czystości intencji Lutra i reformacji. Ten ukłon jest całkiem niepotrzebny, tym mniej ma on uzasadnienia im wyrazistsza jest pointa filmu, a ona jest po prostu wstrząsająca. Jeśli zmienilibyśmy podłoże narracji, z moralno-ideologicznego, na estetyczno-finansowe, nie trzeba by było wykonywać takich ruchów. Można by było wprost powiedzieć jaki był sens tego skoku na kasę i jakie możliwości otwierały się przed ludźmi którzy rozhermetyzowali społeczność christianitas. To byłoby bardzo łatwe do przekazania, tym bardziej, że Grzegorz Braun wprost buduje analogie pomiędzy Lutrem, hitleryzmem, komunizmem a gender. Otóż społeczności hierarchiczne i zamknięte otwiera się po to, by łatwiej je penetrować. Taki jest też sens dzisiejszych gawęd o społeczeństwie otwartym. Śmiem twierdzić, że jest to jedyny sens tej gawędy. Każdy zaś wie co się stanie z dżemem, nawet najsłodszym, kiedy się go pozostawi na słońcu w rozhermetyzowanym słoiku. Wierzch spleśnieje, reszta nabierze dziwnego posmaku. Wierzch się potem wyrzuca, a tą resztą można karmić tych, co wierzą, że to taki sam dżem jak przedtem.

No więc powiem to wprost – katolicy nie muszą się w żaden sposób usprawiedliwiać przed protestantami. Cała bowiem herezja ma wymiar gospodarczy i jest próbą zrobienia majątku na dewastacji społeczności chrześcijańskiej rządzonej przez tradycję. Ów skok na kasę osłania się zwykle gawędą o rewolucji estetycznej, od której się wszystko zaczyna, a która ma zadanie kluczowe – usunięcie z rynku tych majstrów i tych dostawców, którzy realizują swoje zlecenia w formach tradycyjnych. To się wiąże automatycznie z przesunięciami budżetów do innych gangów, które natychmiast chwytają za broń w obronie swoich nowych zleceń. No i mamy rewolucję jak ta lala. Z czasem kwestie rewolucji estetycznych także zostały uregulowane i nie przebiegały tak gwałtownie jak w czasach renesansu.

W kilku momentach film ten mnie całkowicie zaskoczył. Nie miałem na przykład pojęcia, że wysłannik papieża, kardynał Kajetan, spotkał się z Lutrem i debatował z nim w banku Fuggerów w Augsburgu. To jest informacja kluczowa, która rozwiązuje większość politycznych zagadek ówczesnej doby. Dlaczego w banku Fuggerów? No dlatego zapewne, żeby Jakub Fugger czołowy inwestor epoki mógł się zorientować na czyją szalę położyć gotówkę, w co zainwestować. Czy w Lutra, a był to rok 1518, czy może we współpracę z Medyceuszami. Myślę, że w roku tym, podczas tej debaty ostatecznie zdecydował się los Węgier. Ponoć jest zapis z tego spotkania, ale niestety nie udostępniono w filmie ani jednego jego fragmentu. Jakub podjął, jak mniemam, decyzję kunktatorską, bo Luter się utrzymał, a sądzę, że nikt w owym czasie w Niemczech, nie mógł się utrzymać na powierzchni bez zgody Jakuba Fuggera. Myślę więc, że Luter był przez cały czas potrzebny Fuggerom, a to znaczy, że był potrzebny cesarstwu. Żeby wyjaśnić do czego, trzeba by zrobić kolejny taki film, tym razem o wojnie chłopskiej.

W ogóle mam wrażenie, że film ten powinien być początkiem całej serii realizacji, które mogłyby zapoczątkować prawdziwą wojnę propagandową. Jest tam tyle wątków do do rozwinięcia, że starczyłoby pracy dla dziesięciu reżyserów. No, ale tak się nie stanie i to jest dla mnie oczywiste. Tak samo jak oczywiste jest, że film ten nie odniesie żadnego sukcesu dystrybucyjnego i nie będzie w żaden sposób dyskutowany przez opiniotwórcze gremia. No dobrze, powie ktoś, ale są jeszcze gremia nie opiniotwórcze, które mogą sobie o tym filmie porozmawiać. Mogą, ale to nic nie da, albowiem – to przypuszczenie, mogę się mylić – zarówno promotorzy tego filmu, jak i publiczność nie chcą takiej dyskusji. Ludziom film ten potrzebny jest do adoracji, a nie do rozważań. I tak zostanie odebrany. To nie jest wina ludzi bynajmniej, ale jest to wina dystrybucji. To znaczy nikt w obszarze, w którym działamy nie dysponuje odpowiednio szerokimi kanałami dystrybucji, którymi dałoby się ten film sprzedawać i promować. Powtórzę – jestem prawie pewien, że nikt też tego nie chce. Już wyjaśniam dlaczego. Prawdziwa wojna propagandowa, o której wielu z nas myśli nie może być przeprowadzona z sukcesem bez rewolucji estetycznej. Tej zaś film Grzegorza Brauna nie zrobi, albowiem jest pojedynczym wydarzeniem. Rewolucję zaś, i dowodzić tego nie trzeba, robi masa. Podobnie jak kontrrewolucję. I jedna i druga zaczyna się od edukacji. Przyjrzyjmy się więc tej edukacji, a więc temu obszarowi, w którym z jakim takim zrozumieniem poruszają się wielbiciele treści prawicowych, zapewne też promotorzy filmu Grzegorza Brauna i innych filmów o tematyce antysystemowej. – Czy to, panie, trafi do młodzieży – zadają sobie takie pytanie i na tym kończą, albowiem uważają, że „trafienie do młodzieży”, rozumiane jako prymitywna kokieteria osób nie posiadających pojęcia o niczym, jest równoznaczne z sukcesem. Tak rozumiana jest edukacja na tej całej, zabarwione ideologicznie prawicy. Jak ją rozumieli papieże renesansowi, o których mowa w filmie? No wiecie przecież, oni chcieli wykształcić setkę Michałów Aniołów. Taki jest bowiem właściwy sens edukacji, która ma być podłożem poważnej wojny propagandowej. Czy ktoś dziś usiłuje choć w najmniejszym stopniu naśladować Grzegorza Brauna, nie w taki sposób, żeby go udawać, albo podkradać mu pomysły, ale żeby tworzyć coś z jego inspiracji? Oczywiście, że nie, bo to jest poza zasięgiem umysłów osób aspirujących do walki z systemem. Im się wydaje, że jak będą gadać jak Braun, to sukces będzie ich udziałem.

Dlaczego nie będzie dystrybucji tego filmu w skali, o której myślę? Bo nie ma komu otworzyć nowych, nie kontrolowanych przez system punktów tej dystrybucji. Żeby takie punkty i kanały powstały ludzie, którzy je otwierają muszą widzieć w tym swój osobisty zysk. Nie mogą li tylko się poświęcać dla sprawy. To samo jest z promocją. Ponieważ film Brauna jest pojedynczym wydarzeniem, w dodatku rażąco odbijającym się jakością od całej prawicowej nędzy, nikt nie będzie zainteresowany dyskusją nad nim, z obawy, żeby mu nie ubyło. Myślę też, że zarówno producent, jak i sam Grzegorz Braun także nie będą zainteresowani dyskusją, albowiem obawiać się będą o to, czy nie stracą w ten sposób rzesz tak zwanych zwykłych widzów. Oni bowiem, kiedy usłyszą jakąś polemikę mogą zrozumieć ją opacznie, to znaczy mogą zacząć podejrzewać, że film nie jest dobry, albo może, że Grzegorz coś w nim pokręcił….I co? Pójdą sobie. Film bowiem, w tej bliskiej doskonałości formie, jest dziś widzom potrzebny do adoracji. I to jest dramat prawdziwy. Formuła ta bowiem, podobnie jak brak uczciwych naśladowców Brauna oraz innych, jakościowo zbliżonych produktów, definiuje nasze położenie jeśli idzie o front wojny propagandowej. Wiecie gdzie jesteśmy? W leju po bombie. Albo gorzej, jesteśmy w obszarze pojedynczych, nieraz jakościowo doskonałych eventów, który po jednym przekręceniu wajchy może się zamienić w obszar czynnych prowokacji. Jeśli ktoś nie rozumie, to bardzo mi przykro.

Czy rozumiecie teraz dlaczego przez dwa tygodnie pisałem o impresjonistach? Jeśli nie, wyjaśnię…Nie ma rewolucji propagandowej i zwycięstwa w niej bez rewolucji estetycznej na masową skalę. Podkreślam – na masową skalę. Nie ma tego zwycięstwa bez jakości. Braun pokazał w tym filmie co to jest jakość. No więc oczekuję, że inni reżyserzy też pokażą. Kto był gwarantem jakości na rynku sztuki w III republice i kto jest tym gwarantem zawsze? Pośrednik, który zarabia pieniądze. Vollard. To on przekonuje inwestorów, że warto, że wydając swoje miliony czy groszaki na produkt podejmują dobrą decyzję. I on, ten pośrednik, im to gwarantuje, samą swoją obecnością. Co mogą zagwarantować odbiorcom pośrednicy czynni na rynku treści antysystemowych? Kompromitację jedynie. A może oni mogą coś zagwarantować Braunowi? No skąd. Brauna oni nawet nie zauważają, bo ich horyzont kończy się znacznie bliżej. Im się zdaje, że Polacy sprzedając swoje męczeństwo mogą tym kogoś uwieść. To nieprawda. Braun pokazał tym filmem jak można przygotować ofensywę na wrogim terenie. I ja upatruję w tego rodzaju działalności jedyny sens. No, ale – powie ktoś – co z publicznością? Ona się odwróci zaraz, bo nie zechce coryllus kupować twoich formuł, publiczność chce gawędy o wędrówce obrazu jasnogórskiego i o tym, że wszystko samo się zrobi, jeśli tylko Pan Bóg zechce. Odpowiadam – rewolucje i kontrrewolucje to nie jest kwestia lat, ale dekad. Niedługo minie pierwsza dekada odkąd zacząłem prowadzić bloga. Wam się wydaje, że Vollard zrobił majątek w jeden sezon? Albo, że Renoir namalował dziesięć obrazów i resztę życia spędził na wciskaniu ich ludziom?

Uważam, że takich filmów jak ten o Lutrze powinno powstawać w Polsce 100 rocznie, do tego 100 książek o podobnej tematyce i 100 komiksów. Po pięciu latach takiej produkcji mielibyśmy szansę, że ktoś nas zauważy i ruszy na nas z impetem. No, ale my wtedy mielibyśmy już takie zaplecze i taką awangardę, żeby by sobie kark skręcił już po kilku krokach. To się nigdy nie stanie, jestem tego pewien, albowiem żaden z wymienionych przeze mnie aspektów nie jest rozumiany. Nie tylko przez pojedynczych ludzi, ale także przez organizację. Żadna diecezja nie zacznie promować filmu Brauna, to jasne, z chęcią za to wszystkie diecezje promować będą książkę Rogozińskiej. To bowiem gwarantuje wszystkim, że nie ubędzie wiernych w kościołach. Co prawda nie przybędzie ich także, ale o to mniejsza…troską podstawową dziś jest, żeby nie ubyło. Po pokazaniu zaś filmu Brauna mogłoby być różnie.

Podsumujmy teraz wszystko – film jest świetny, powinien być początkiem szerokiej ofensywy propagandowej Kościoła. Nie będzie bo – edukacja rozumiana jest jako wypas baranów, a nie jak szkolenie elit radzących sobie z twórczością, brak ludzi podejmujących ryzyko związane z dystrybucją, brak wsparcia instytucji takich jak diecezje czy państwo. Zostaje nam lej po bombie i adoracja prostaczków lub aspirujących inteligentów. To wszystko, dziękuję.

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie miesiące wspierali ten blog dobrym słowem i nie tylko dobrym słowem. Nie będę wymieniał nikogo z imienia, musicie mi to wybaczyć. Składam po prostu ogólne podziękowania wszystkim. Nie mogę zatrzymać tej zbiórki niestety, bo sytuacja jest trudna, a w przyszłym roku będzie jeszcze trudniejsza. Nie mam też specjalnych oporów, wybaczcie mi to, widząc jak dziennikarskie i publicystyczne sławy, ratują się prosząc o wsparcie czytelników. Jeśli więc ktoś uważa, że można i trzeba wesprzeć moją działalność publicystyczną, będę mu nieskończenie wdzięczny.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim,

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Przypominam też, że pieniądze pochodzące ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego przeznaczamy na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie ksiądz prałat dokonał swojego dzieła, a gdzie obecnie pełni posługę nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek.

Zapraszam też do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze, do Tarabuka, do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu GUFUŚ w Bielsku Białej i do sklepu HYDRO GAZ w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim.

wrz 152017
 

Wczoraj przez sieć przeleciała wiadomość o kłótni, do jakiej doszło w RMF FM, pomiędzy Robertem Mazurkiem a Maciejem Świrskim prezesem Reduty Dobrego Imienia i jakichś jeszcze instytucji o szczytnych i niewiele mówiących nazwach. Ja nawet nie próbowałem zapoznać się z istotą tego sporu, albowiem moją uwagę przykuło coś innego. Mianowicie zdjęcie pana Świrskiego jakim opatrzony był materiał. Oto Maciej Świrski wyglądał na nim co najmniej, jak prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Miał siwą, elegancką bródkę oraz równie eleganckie podkręcone, siwe wąsiki. Jeśli ktoś pamięta czasy dawniejsze, czasy próby, demonstracji ulicznych, zgarniania zniczy sprzed pałacu prezydenckiego, ten na pewno pamięta także ówczesne stylizacje Macieja Świrskiego. W tamtych dniach pan Świrski chadzał w grubej kraciastej koszuli, z przedpotopowym magnetofonem na ramieniu, miał wielką brodę i okulary i wyglądał wprost jak zdjęty ze styropianu działacz pierwszej Solidarności. Ja go oczywiście skrytykowałem za ten wygląd, ale ta stylizacja bardzo wielu ludziom się podobała, bo generalnie ludzie lubią stylizacje. Łatwiej im wtedy przychodzi rozpoznanie poglądów wystylizowanego i opowiedzenie się za nim lub przeciwni niemu. A ja dlaczego nie cieszę się ze stylizacji Świrskiego, ani z uciesznych przebrań innych ludzi, na przykład takiego mecenasa Hambury? Otóż nie czynię tego, ponieważ wiem, że jak coś jest wystylizowane to znaczy tylko tyle, że nie jest autentyczne. Jeśli na święto niepodległości organizuje się paradę złożoną z facetów przebranych za Piłsudskiego i jest ich w tej paradzie dwustu, to oznacza tylko tyle, że żaden z nich nie jest Piłsudskim. W przypadku zaś Macieja Świrskiego jego stylizacja oznacza tyle, że nie jest on tym za kogo próbuje uchodzić. Kim w takim razie jest? Tego nie wiem i za tą widzą nie tęsknię. Wiem tylko, że ja na pewno nie podkręcałbym sobie wąsów, gdybym je nosił, zależy mi bowiem bardzo na tym, żeby być jak najbardziej autentycznym autorem. Niesie to ze sobą pewne konsekwencje, ryzyko jest spore, ale w zasadzie nie ma innego wyjścia.

W zasadzie każda współczesna kariera czy to literacka czy to filmowa czy polityczna zaczyna się od stylizacji. Zaczęło się od Wałęsy o czym nie każdy chce pamiętać, a konkretnie od jego wąsów. W latach dziewięćdziesiątych media pełne były tekstów zawierających sugestie, że Wałęsa to taki drugi Piłsudski, bo też ma wąsy. No i generalnie chodziło o to, by na stanowiskach kluczowych znajdowali się ludzie łatwo rozpoznawalni. Wąsy były więc i jak widzimy są nadal jak najbardziej na miejscu, podobnie jak Matka Boża w klapie marynarki oraz muszka Janusza Korwina Mikke. Bez rekwizytów, stylizacji, podobieństw nie można wyobrazić sobie kariery w Polsce. Spójrzmy choćby na tych dwoje, o których pisałem wczoraj, tych co odebrali nagrodę w Wenecji. Oni także są wystylizowani, wyglądają tak, jak młody współczesny artysta wyobraża sobie przedwojennych działaczy Bundu. I teraz dla porównania postawmy w tym miejscu jakichś prawdziwych polityków, którzy rzeczywiście dokonali czegoś prawdziwego, niekoniecznie dobrego ale prawdziwego. No i spójrzmy także na takich artystów. W mojej ocenie mistrzami w dokonywaniu prawdziwych rzeczy, a nie dość, że prawdziwych to jeszcze trwałych, aczkolwiek nie zawsze dobrych, są politycy niemieccy. Do kogo, albo do czego podobny był taki Helmut Kohl? Czy on wpadł kiedyś na pomysł, żeby zapuścić sobie wąsy i je fantazyjnie podkręcić? Jeśli ktoś nie lubi Niemców, niech sobie przypomni Tony Blaire’a. On także był boleśnie zwyczajny. Podobnie było z Małgośką. To od niej rozpoczęły się stylizacje kobiet zajmujących się polityką. Pani Thatcher była osobą bezwzględnie i boleśnie autentyczną, za co też ją nienawidzono i zwalczano różnymi sposobami.

Jeśli idzie o artystów, to każdy wie mniej więcej jak wyglądał Salvador Dali. No, ale on żył w czasach intensywnej promocji i na promocję postawił wszystko, całe swoje życie i dorobek. Taki Picasso miał w nosie promocję, był krótkonogim, brzuchatym karłem z łysą głową. Nie doklejał sobie tupeciku, ani nie usuwał zmarszczek laserem. Był sobą i bezwzględnie wierzył w to co robi, choć nam dziś jego dorobek wydaje się wprost bezwartościowy. Czy wobec tak postawionej kwestii, mogą się uchować stylizacje polityczne? Czy politycy albo działacze przebrani za kogoś lub za coś wierzą w to co robią? Można rzec, że się czepiam, bo jest przecież w polityce mnóstwo autentycznych durniów, takich jak choćby Borys Budka. O się nie stylizuje. Może nie musi? Budka, podobnie jak Palikot reprezentuje ten rodzaj autentyzmu, od którego człowieka bolą zęby. No, ale powtórzmy pytanie raz jeszcze – czy Palikot i Budka, wierzą w to co robią? Bezwzględnie, albowiem są oni bezwzględnie autentyczni w swojej złej woli, podłości i chamstwie. Czy już rozumiecie o co mi chodzi? Mam nadzieję, że tak.

Skoro mamy omówione kwestie wyglądu, pora rzec słów kilka o stylizacjach intelektualnych bo i takie są. Oto byłem wczoraj w sklepie komputerowym, gdzie gra bez przerwy telewizor. Akurat pokazywali zapowiedź nowego programu publicystycznego, w którym nowy garnitur mędrców wypowiadać się ma na temat spraw bolesnych i ważnych dla nas, współcześnie żyjących Polaków. Czołową gwiazdą tego programu będzie oczywiście Bronisław Wildstein. Pierwszy zaś jego odcinek traktował będzie o tym, skąd się biorą w Polsce afery takie jak Amber Gold. Nie wiem czy jest jeszcze w kraju choć jedna osoba, która nie potrafi przekonująco i jasno wytłumaczyć skąd się biorą takie afery, ale twórcom tego programu to nie przeszkadza. Nie może, bo program ten jest stylizacją intelektualną, mającą poprawić samopoczucie i wizerunek medialny jego uczestnikom. O nic więcej nie chodzi, a już na pewno nie chodzi o to, by cokolwiek wyjaśnić. Program ten, podobnie jak inne programy lansowane w telewizji dobrej zmiany ma jedynie charakter prezentacji. I na tym się skończy. Chodzi o to, by pokazać się raz jeszcze we właściwym świetle i raz jeszcze potwierdzić swoją pozycję mędrca i guru od spraw politycznych, gospodarczych i w zasadzie każdych, nie możemy bowiem zapominać, że Wildstein jest również literatem.

Cóż my możemy na to poradzić? W zasadzie nic. Możemy tylko patrzeć i milczeć, a gdybyśmy chcieli nieco podkręcić tę pointę, można by napisać, przywołując nieśmiertelną frazę mistrza Pietrzaka – tylko milczeć przytomnie i patrzeć. No, ale my tu o polityce, więc nie ma potrzeby niczego przywoływać, a poza tym jako się rzekło stawiamy na autentyzm bezwzględny, wystarcza nam więc w zasadzie wzruszenie ramion.

Miałem nigdzie nie jechać, ale zadzwonili z Gdyni z festiwalu filmów dokumentalnych. Jadę tam i będę tam siedział, przy placu Grunwaldzkim 1 od 27 września do 30 września. Niestety nie uda nam się zorganizować spotkania w Gdańsku, także z tego powodu, że jestem trochę zmęczony i nie dam rady tego pociągnąć. Posiedzę sobie tylko na tym kiermaszu i pomilczę przytomnie. Jak ktoś ma ochotę niech przyjdzie.

Teraz ogłoszenia.

Jak pewnie już wszyscy wiedzą okoliczności zmuszają mnie do ogłoszenia tutaj pokornej prośby o wsparcie tego bloga. Jeśli ktoś uzna, że moja ośmioletnia, jakże intensywna działalność, warta jest jakiegoś zaangażowania, ponad wpisanie komentarza pod tekstem, będę mu nieskończenie wdzięczny za pomoc.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim, 

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Teraz inne ogłoszenia.

Oto musimy stanąć w prawdzie i ponieść odpowiedzialność za nieprzemyślane decyzje jakie stały się moim udziałem w tym i pod koniec zeszłego roku. Po sześciu latach prowadzenia wydawnictwa wiem już mniej więcej w jakich cyklach koniunkturalnych się poruszamy. Oczywiście nie potrafię tego opisać, ale biorę rzecz na wyczucie. I to wyczucie mówi mi, że jeśli nie zaczniemy już teraz opróżniać magazynu z książek, które na pewno nie będą się dynamicznie sprzedawać, położymy się na pewno. Nic nas nie uratuje. Zanim przejdę do rzeczy, chciałem coś jeszcze zaznaczyć. To mianowicie, że od dziś nie słucham nikogo. Nie biorę pod uwagę żadnych opinii, rad, cudownych przepisów na biznes i zwiększenie sprzedaży, nie robię też nic, co nie jest bezpośrednio związane z moją pracą. Słucham tylko siebie. Howgh. Weźcie to pod uwagę. Teraz clou. Nie sprzedamy nakładu wspomnień księdza Wacława Blizińskiego. To jest dla mnie już dziś jasne. Zajmują one poważną powierzchnię w magazynie i ona musi się zwolnić. Nie sprzedamy tego, bez względu na deklaracje jakie padają na temat tej książki oraz jej autora. Nie sprzedamy jej nawet wtedy jeśli obniżę cenę bardzo drastycznie, bo doświadczenia z obniżaniem cen książek mamy już za sobą i one nas o mały włos nie doprowadziły do katastrofy. Pomysł jest więc taki – wszystko co uzyskamy ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego, pod odliczeniu podatków rzecz jasna, zostanie przekazane na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie proboszczem jest dziś nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek. To nie jest ekstrawagancja tak wielka jak „dżdżownica jest to:”, ale uważam, że trzyma jakiś standard. Nie mogę inaczej. Tak więc jeśli ktoś chce pomóc w remoncie kościoła i plebanii w Liskowie, niech kupi jeden egzemplarz książki księdza Blizińskiego i komuś go podaruje.

Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl Michał wrócił już z urlopu, więc FOTO MAG jest już czynny. Zapraszam także do Tarabuka, do księgarni Przy Agorze w Warszawie. Do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu Gufuś w Bielsku Białej, do sklepu Hydro Gaz w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim. Nasze książki są także dostępne w Prudniku w księgarni „Na zapleczu” przy ulicy Piastowskiej 33/2

sie 082017
 

Jeśli idzie o komunikację z bliźnimi jestem jak wiedzie nieco upośledzony. Może nawet więcej niż nieco i często niewinni ludzie ponoszą konsekwencje tej mojej dysfunkcji. Na swoją obronę mam jednak to, że się staram, może nie za bardzo, ale od czasu do czasu próbuję. Idzie mi różnie, ale czasem odnotowuję jakiś sukces i mogę się pochwalić tym, że komuś coś wyjaśniłem. Jeśli nie wprost, to może ogródkiem, albo przez jakiś pokaz. Z wielkim za to zainteresowaniem obserwuję próby komunikowania się bliźnich, a także te momenty kiedy ktoś czegoś ode mnie chce i jest tak silnie przekonany o swoich racjach, że aż drży na całym ciele kiedy okazuje się, że mało kto go rozumie. W Gdyni mieliśmy dwa takie przypadki. Najpierw przyszła pani, której próbowałem wyjaśnić ideę jaka przyświecała mi kiedy zdecydowałem się wydać książkę „Zielone rękawiczki”. Obok mnie stał Rafał, grafik, który robił do tej książki rysunki. Nie będę streszczał sporu politycznego, od którego rozpoczęła się gawęda, ale opowiem o clou. Oto pani, silnie przekonana o własnej racji, otworzyła książkę na stronie z obrazkiem, gdzie widać śnieg, psa w czarne łaty i chłopca, a potem powiedziała do Rafała – a dlaczego pan takie ciemne te obrazki rysuje? Zamarliśmy. Wydawało nam się bowiem, że śnieg jest biały. Okazało się jednak, w ten upalny lipcowy dzień, że nie, myliliśmy się. On jest ciemny i ponury. Potem przyszedł jeszcze pan, który po zerknięciu na okładkę książki o socjalizmie powiedział, że kapitalizm też jest zły, nie można tak psioczyć na ten socjalizm bez przerwy. A w ogóle to przez tego Trumpa zaraz wprowadzą w USA na powrót niewolnictwo. Niełatwo było, powiem Wam, komunikować się z niektórymi czytelnikami w Gdyni. Nie byli to na szczęście moi czytelnicy, ale z tak zwanego ogólnego kontekstu wynikało, że ludzie ci bardzo chętnie poczytaliby Biedronia, czy innego jeszcze gnębionego przez reżim autora, albo może jakiegoś piewcę tolerancji w typie Jacek Dehnel. Ja się już nie chciałem nad nimi znęcać, naprawdę, ale oto dostałem link do imprezy, o której istnieniu nie wiedziałem. Okazuje się, że w sierpniu, na Roztoczu, w samym Szczebrzeszynie, w dawnych czasach zwanym Cebulowem, odbywa się festiwal literacki pod nazwą „Stolica języka polskiego”. Kontekst jest, mam nadzieję, zrozumiały, ale nie o chrząszcza tutaj chodzi. Szczebrzeszyn to polska prowincja, taka na którą do niedawna jeszcze nikt nie chciał zaglądać i nic o niej wiedzieć, poza oczywiście jakimiś ponurymi historiami dotyczącymi bestialskich bądź kuriozalnych zachowań tamtejszych mieszkańców. I oto okazuje się, że został Szczebrzeszyn stolicą języka polskiego, a tegoroczna impreza organizowana jest pod hasłem „Cała nadzieja w literaturze”. Zjadą do Cebulowa same gwiazdy z Masłowską i Żulczykiem na czele, a kuratorem imprezy została, co za niespodzianka, Justyna Sobolewska. Na stronie festiwalu zamieszczona jest jej deklaracja dotycząca właśnie komunikacji. Oto ona:

W czasach niepokojów politycznych pozostaje nam kultura (a szczególnie literatura) jako najlepszy sposób komunikacji. Varunjan Vosganian, Ormianin, odbierając we Wrocławiu Środkowoeuropejską Nagrodę Angelus powiedział: „Jeśli mamy uleczyć ludzkość, to nie będzie to droga przez politykę ani historię, ale przez kulturę”. W tej edycji festiwalu chcemy zająć się literaturą jako rozmową, kontaktem człowieka z człowiekiem, sposobem porozumienia wspólnot i społeczeństw.

Ciężko dociec o jakie niepokoje polityczne chodzi pani Justynie, ale zgaduję, że raczej o sprawy dotyczące ustawy o sądach, a nie o wyczyny uchodźców we Francji czy w Niemczech. Nie to jest jednak ważne, chodzi o komunikację. O to w jaki sposób sfromatowany przez nie wiadomo kogo zespół tak zwanych twórców będzie się komunikował z mieszkańcami Roztocza. Nie mogę tam niestety pojechać, a szkoda, bo chętnie bym to zobaczył. Co na przykład taka Masłowska, która niedawno jeszcze wyśpiewywała różne kuplety szydzące z tej wstrętnej, polskiej prowincji i jej brzydkich nawyków, powie mieszkańcom Szczebrzeszyna, czym ich będzie chciała uwodzić? Rozumiem, że raczej empatią niż intelektem, bo gdyby chodziło o intelekt Justyna Sobolewska wystąpiłaby sama albo w towarzystwie Magdy Ogórek.

Każdy kto wie jak wygląda Szczebrzeszyn musi zadać sobie pytanie – jak to jeździ? Dlaczego ten cały cyrk zatrzymuje się tam akurat? Otóż moim zdaniem dzieje się tak ponieważ ludzie w wielkich miastach mają już dosyć tego towarzystwa. Wielkie miasta, jak to zwykle bywa, są o krok do przodu przed Szczebrzeszynem, a nawet przed Zamościem i nikogo tam już Masłowska nie uwiedzie. A jak się pokaże, może wywołać jedynie wybuch śmiechu, jeśli nie wściekłości. Interes jednak musi się kręcić i dlatego postępowi publicyści, oraz dotowani literaci muszą ruszyć na podbój prowincji, tylko tam bowiem mogą jeszcze znaleźć naiwnych, którzy kupią ich gawędę, tylko tam bowiem są jeszcze ludzie, wierzący w zbawczą moc literatury oraz w jej funkcje komunikacyjną. Ta jednak, jak wiemy jest inna. Funkcją literatury nie jest komunikacja, ale zaprzeczenie komunikacji, oddanie władzy nad ludem kłamcy, żebyż on jeszcze był samozwańczy, ten kłamca, ale o tym mowy nie ma. On jest zawsze obudowany jakimś środowiskiem, a gdzieś tam z tyłu, zza jego pleców wychyla się znajoma postać Bronisława Natansona, sponsora Stefana Żeromskiego.

Wszelkie festiwale literackie służą temu jedynie by trucizna miała lepszy smak i ładniejsze opakowanie, choć w Gdyni z tym opakowaniem i smakiem było różnie, szczególnie jeśli się słuchało Daukszewicza czy patrzyło na Przybylika, albo może na odwrót. Myślę, jednak, że niebawem i ten aspekt zostanie dostrzeżony przez organizatorów biesiad i imprez literackich, a co za tym idzie istoty tak dziwaczne jak Sylwia Chutnik oraz Dorota Masłowska zostaną z tych rozgrywek wyeliminowane, żeby nie peszyć wyrobionej publiczności swoim emploi. Na ich miejsce wejdą jakieś prawdziwe gwiazdy, które nie dość, że będą pisać kontrowersyjne książki, to jeszcze będą do późnego wieku wyglądać tak, jak Ewa Minge, a niektóre z nich, żeby trochę oszczędzić na gażach, będzie można wprost w tym Szczebrzeszynie zaangażować do jakiejś antykościelnej, postępowej produkcji filmowej. Czego ani z Chutnikową, ani z Masłowską przeprowadzić się niestety nie da. Musi kiedyś do tego dojść, bo na każdym rynku tnie się koszta i maksymalizuje zyski, na rynku literackim też. Czekajmy więc na ten moment cierpliwie.

Teraz trochę ogłoszeń. Sprawy związane z jesiennymi targami książek komplikują się mocno moi drodzy. Nie mogę przyjechać na targi do Wrocławia, bo ich termin pokrywa się z terminem targów historycznych w Warszawie. Może zorganizujemy za to we Wrocku jakieś spotkanie. Być może, nie wiem, bo jeszcze tam nie dzwoniłem, a jedynie otrzymałem ustne zaproszenie organizatora, będę na Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Gdyni, który odbywa się pod koniec września w Gdyńskim Centrum Filmowym. Na początku października będę na targach jubilerskich w Warszawie, w centrum Expo przy Kolejowej (chyba). To jest pierwsza tego typu impreza, na której będę. Tam panują nieco inne zwyczaje. Pierwsze dwa dni są tylko dla zaproszonych gości, a dla osób spoza branży otwarty jest tylko dzień ostatni. Organizatorzy przysłali mi ostatnio taki oto link, z którym ja nie bardzo wiem co zrobić, zamieszczam go jednak tutaj, bo może ktoś zechce wpisać się na listę gości.

http://goldexpo2017.registration-online.pl/

Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl Michał idzie na urlop, więc FOTO MAG będzie na razie zamknięty. Zapraszam jednak do Tarabuka, do księgarni Przy Agorze w Warszawie. Do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu Gufuś w Bielsku Białej, do sklepu Hydro Gaz w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim.