Wyniki wyszukiwania : twardoch

sie 182020
 

We wszystkim, co tu zostało właśnie napisane nie ma najmniejszej przesady…

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

To już pewne, Michał Radoryski skończył pisanie pierwszej części cyklu kryminalnego, zatytułowanego „Komisarz Zdanowicz i…”. Jak wszyscy pamiętają, ja tę powieść zacząłem, ale ze względu na nadmiar obowiązków, przekazałem ją Michałowi. No i on się z tym mozolił od marca, kończąc jednocześnie pierwszy tom cyklu „Zbigniew Nienacki vs…”, aż wreszcie skończył. Rzecz jest właśnie składana, co chwilę potrwa, bo musimy się konsultować we trzech, ze składaczem, albowiem ja także chcę mieć jakieś słowo przy końcowych poprawkach. Powieść wyszła dość obszerna, bo liczy sobie 500 stron, a fabuła skręca momentami tak gwałtownie, że można wypaść z sanek. Akcja dzieje się w Krakowie i okolicach w roku 1909. Na razie tyle mogę zdradzić. Miałem nadzieję, że powieść ukaże się jeszcze w sierpniu, ale chyba się to nie uda i będzie na początku września. Nie ma to jednak znaczenia, najważniejsze, że jest gotowa. Nie wiem, z jaką częstotliwością ukazywać się będą kolejne tomy, ale jestem pewien, że będą się ukazywać. Tomek zrobił zupełnie fantastyczną okładkę, która stanowi integralną część fabuły. To znaczy, inaczej, niż w przypadku innych wydawnictw, na okładce są także pewne tropy, prowadzące wprost do środka intrygi. Ja bardzo lubię takie rzeczy i nigdy nie mogłem zrozumieć, jak sensacyjną prozę można oprawiać w nędzne okładki, bez znaczenia, opatrzone idiotycznym symbolem kluczyka, albo jamnika, jak to miało miejsce za komuny. Nie rozumiem też tego rzekomo wyrazistego minimalizmu, który prezentuje się na okładkach współczesnych kryminałów, tego niby norweskiego stylu. To jest po prostu bieda z nędzą. Nasza okładka robiona jest, jak zwykle, na bogato.

Tyle tytułem wstępu. Wiem, że już o tym pisałem, ale nie zaszkodzi powtórzyć – proza kryminalna i sensacyjna w wykonaniu innych niż anglosascy autorów służy jedynie dystrybucji propagandy obyczajowej i politycznej na rynku wewnętrznym. To jest rzecz prosta do zdiagnozowania, ale niewidoczna dla ludzi, którzy „kochają kryminały”. Kryminał bowiem jest jak miękki narkotyk, jeśli ktoś się uzależni, będzie chciał to wciągać bez przerwy i będzie domagał się, by fabuła układała się w te same sekwencje. Stąd dobry autor kryminałów, to nie ten co podsuwa nowe, ciekawe formy gry z czytelnikiem, ale ten, który nadaje bez przerwy w tych samych rejestrach. Jasne jest, że cała proza sensacyjna świata anglosaskiego jest propagandą, która ma przekonać biednych mieszkańców państw aspirujących, jak cudowni są ludzie, którzy mieszkają w tych krajach, z których pochodzi autor, czyli w Wielkiej Brytanii i USA. Nic więcej się tam nie liczy. Kryminały, od zawsze tak było, szczególnie te zwane klasycznymi, są ponadto promocją pewnego środowiska. Autorzy zaś tych powieści, są integralną częścią tego środowiska i to właśnie chcą przekazać czytelnikowi. On zaś uzależnia się w ten sposób, że chce być taki jak oni. Nie może tego dokazać, to oczywiste, ale nie ma alternatywy, bo świat wokół jest gorszy, biedniejszy i dominują w nim postaci niepodobne do Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirot. Niepodobne nawet do Eberharda Mocka, bohatera prozy Marka Krajewskiego. Jeśli do tych aspiracji dodamy propagandę i treść, która ma kształtować duże grupy według zasad nowego porządku, to mamy w zasadzie cały przekrój mechanizmu, który napędzany jest pop kulturowym paliwem. I tak, pisarz Miłoszewski, uwiarygodniony przez jakieś nagrody i spotkania w Londynie, może pisać o psach ukrytych przez antysemitów w podziemiach sandomierskich, które to psy pożerają dobrych filosemitów, a ich właściciel marzy o tym, by pożarły też jakiegoś Żyda. Treść ta, z istoty kretyńska, wprowadzana jest do mózgu w otoczce prozy sensacyjno kryminalnej. Tylko ta bowiem ma właściwości silnie uzależniające masy. Takie przekonanie dominuje, choć nie jest to wcale prawda. Nie jest, bo wszystkie te naśladownictwa, są bardzo dalekie od tak zwanej klasyki. Mają jednak coś, czego nie ma nikt inny – wspomaganie medialne czyli budżety na promocję. Nie małe jak przypuszczam. No, ale czytelnicy tego nie wiedzą i wierzą święcie, że można znaleźć na Giewoncie nagiego trupa z wyrżniętym na skórze wielokrotnie złożonym łacińskim zdaniem, zawierającym wyraz Jeruzalem w środku. Kłopot byłby już z tym, żeby to zdanie napisać na skórze żywego człowieka długopisem, ale autorowi – Mrozowi Remigiuszowi i jego fanom to nie przeszkadza. Oni bowiem, poprzez swoje zaczadzenie i pewność, jaką dają im media promujące autora, mają poczucie, że czytając tę prozę uczestniczą w czymś niezwykłym.

Pora zapytać jakie środowiska promują polscy autorzy powieści kryminalnych? To istotne pytanie, bo ono wskazuje czy rzeczywiście są oni naśladowcami i kontynuatorami dzieła Conan Doyle’a i Agaty Christie. Odpowiedź jest boleśnie prosta. Oni nie reprezentują żadnego środowiska. Nie są ani brytyjską klasą średnią, ani nie mają nic wspólnego z żadną miejscową arystokracją, albowiem takowej nie ma. Oni są jedynie wystylizowani, a dodatku w sposób niezwykle słaby, komiczny i demaskujący. Mróz chodzi w lipcu w wełnianym płaszczu, a Twardoch ubiera się jakby grał w filmach o wampirach. Skoro nie reprezentują żadnego środowiska, a taka była funkcja promocyjna klasycznych kryminałów, co w takim razie albo lepiej – kogo reprezentują? To też jest proste do określenia – nie reprezentują tych środowisk, z których wywodzili się klasycy. Nie reprezentują też siebie samych, bo widzimy, jak zmienili się dla potrzeb rynku. Są dziś całkiem kimś innym niż byli wcześniej. Nie reprezentują nawet wydawców, których, jak się zdaje zmieniają ciągle. Kogo mogą więc reprezentować? W mojej ocenie dwie tylko antyjakości: kibuc, albo kołchoz. Tylko bowiem ktoś wywodzący się z kibucu lub kołochozu, ktoś odznaczający się głęboką pogardą do świata form i hierarchii opisywanych w klasycznych kryminałach, mógłby je sparodiować w tak wyrazisty i jednoznaczny sposób. Konstatacja ta daje nam odpowiedź na jeszcze jedno pytanie – do czego służy ta proza? Do degradacji czytelnika, który sięga po kryminał, bo chce się poczuć, jak wtedy kiedy czytał Conan Doyle’a. Ponieważ jego mózg jest stępiony przez uzależnienie od tego typu prozy, nawet nie zauważa implantowanych do jego umysłu idiotyzmów. Czuje się lepiej, ale nie widzi, że w rzeczywistości jest z nim coraz gorzej. Jest zdegradowany i wyszydzony. Tak, jak biedne wariatki, które zostały wystawione i okradzione przez matrymonialnych oszustów, ale nie mają już innego wyjścia, jak tylko bronić ich i mówić, że przeżyły fantastyczną przygodę.

Czy możliwe jest w związku z tym napisanie kryminału polemizującego z omówionymi wyżej kwestiami? To się wkrótce okaże, a Wy mili czytelnicy będziecie mieli okazję to sami ocenić.

Aha, jeszcze jedno – wstęp do książki Michała Radoryskiego napisał Ebenezer Rojt.

sie 022020
 

Ktoś tu wczoraj wspomniał Sun Tzu, którego cytowanie stało się już memem, w dodatku takim bardziej prześmiewczym. Ja zaś czytając ten komentarz zacząłem się zastanawiać, co to jest strategia na polskim rynku publicystyki politycznej? Jakimi metodami się walczy i o co? Stwierdzenie, że walczą ludzie związani z patriotyczno-katolicką tradycją, przeciwko najemnikom wynajętym przez organizacje globalne jest w jakiejś części prawdą. W tej mianowicie, która nie obejmuje aktywnej polityki Moskwy, ta bowiem zawsze gotowa jest wziąć w obronę najbardziej oddanych sprawie polskiej patriotów, a jeszcze przy tym wskazać im nowe kierunki działania, poszerzyć horyzont do rozmiarów, o jakich im się nie śniło i zaburzyć w ten sposób prostą egzegezę konfliktu. To samo jest z tradycją Kościoła. Do dziś ludzie nie potrafią zrozumieć dlaczego Katarzyna II pozwoliła przetrwać jezuitom. Żeby w ogóle mówić o tym, rzekomym konflikcie, który my widzimy, jako publicystyczny łomot w mediach, trzeba zrozumieć, że nikt tam nie ma żadnej strategii, poza doraźną. Sprawy doktrynalno-strategiczno-gospodarcze są poza zasięgiem wzroku dyskutujących. One są omawiane w gabinetach, gdzie nie mówi się w rodzimym naszym narzeczu. Dyskusja, która się toczy codziennie, od bladego świtu poczynając ma jeden cel – uzasadnić istnienie demokracji i upodmiotowić w ich własnej ocenie, wyborców i w ogóle odbiorców treści. To zaś oznacza ukrycie przed nimi faktu, że nie są podmiotem. Im mniej są oni tym podmiotem, tym większe są aspiracje ludzi, którzy próbują ich – poprzez wskazanie zła i walkę z nim – upodmiotowić. Dotyczy to także duchownych. Aspiracje te, a co za tym idzie pozycja dyskutujących, lub jak kto woli rozgrywających, są powiększane sztucznie. Pisaliśmy o tym już sto razy, ale warto jeszcze powtórzyć. Elementem strategii, która ma utrzymać wiarę w demokrację, jako ustrój, który uszczęśliwia ludzi, są pisarze. Ludzie ci nie są w istocie żadnymi pisarzami, raz czy dwa udało im się poruszyć w sercach czytelników emocje, które zostały tam umieszczone wcześniej, przez inną jakąś zagrywkę taktyczną, prowadzoną na niwie publicystyki. I przez to właśnie kilka osób, dających się zwodzić takim mechanizmom sądzi, że rzekoma twórczość jednego czy drugiego „pisarza” jest wartościowa.

Zanim znów wrócę do pisarzy ważna dygresja: czym strategia i taktyka najemnicza różni się od strategii i taktyki obronnej albo wręcz partyzanckiej? Złudzenie jest takie – ta druga ma moralną legitymację i poparcie lokalne, albowiem walczy o egzystencję i wolność swoją i najbliższych. Moralna legitymacja zasłania nam cały widok, w którym rozgrywają się sprawy niepiękne wcale. Najemnik ma zawsze przewagę. Jest lepiej wyposażony, ma stałe dostawy, jego sukcesem i życiem zainteresowani są inwestorzy, którzy go do wrogiego kraju przysłali. Najemnik nie musi się martwić co o nim napiszą, albowiem każdej inwazji towarzyszy zmasowana akcja propagandowa mająca odczłowieczyć przeciwnika i uczłowieczyć najemnika. Obrońca zaś, to same cholerne kłopoty i najlepiej by było gdyby umarł. Pamięć o nim zaś powinna zaginąć, bo jest czymś wstydliwym i mało malowniczym. Tak było przez wiele lat z powstańcami warszawskimi. Wniosek końcowy jest taki wojna toczona na własnym terenie będzie najprawdopodobniej przegrana. Strategia obronna z prawdziwego zdarzenia polega na wyniesieniu wojny za granicę. I nie chodzi tu bynajmniej o banalne stwierdzenie, że najlepszą obroną jest atak. To jest trochę bardziej skomplikowane. Konkluzja ta dotyczy także wojny publicystycznej i propagandowej. Kolejny wniosek – Stalin nigdy nie obroniłby się przez Hitlerem, gdyby nie drakońskie metody jakie stosowano w jego armii. Nic by mu nie pomogło to, że toczył wojnę na swoim terenie, bo to jest właśnie główna przyczyna klęsk. Tych zaś zatrzymać się nie da bez gwałtownych i nadzwyczajnych działań.

Teraz wracamy do pisarzy. Rekrutuje się ich, tak jak najemników, spośród ludzi o wielkich deficytach, pragnących przede wszystkim uznania i sławy. Im mniej ci ludzie potrafią i im mniej mają zahamowań tym lepiej. Rola ich nie polega na tym, żeby pisać ciekawe książki, ale żeby – napisawszy kilka bezwartościowych gniotów o tematyce moralno-politycznej najlepiej, lub takiej, którą żyją media – zabierać głos w sprawach, o których nie mają pojęcia. To jest słabe i średnio się sprawdza w Polsce, ale jednakowoż działania takie przeciwko nam są podejmowane. Stale wynajmuje się do takich akcji Twardocha. Teraz na przykład wypowiada się on na temat tęczowych flag, którymi owinięto figurę Chrystusa przed kościołem św. Krzyża. Pan ten jest najemnikiem wręcz modelowym. On się nie musi przejmować niczym, bo ma wszystkie gwarancje w ręku. Nawet jak ludzie wyrzucą jego książki na śmietnik, nie będzie kłopotu, bo przecież nie ze sprzedaży się utrzymuje. Jego pozycja jest nienaruszalna, albowiem podpisał cyrograf. Może być obecny w każdym polskim domu w zasadzie o każdej porze, bo publicystyka dla aspirujących jest nasycona jego wypowiedziami. I wszyscy wierzą, że to pisarz. Napisał przecież książkę o problematyce moralno-religijnej. Muszę chyba kiedyś napisać jakiś pastisz na ten temat, ale chyba nie ma szans by ktoś to zrozumiał, bo wszyscy domagają się jednego od autorów – żeby ich traktować serio. Powtórzę tę myśl jeszcze raz, bo pewnie nie każdy zapamiętał – serio traktują ludzi wyłącznie oszuści matrymonialni i ci co siadają do pokera. Uczciwi ludzie pozwalają sobie na luz i delikatne żarty. Wracając do Twardocha, on walczy na nie swoim terenie i ma do dyspozycji wszystko, całe zaplecze. My zaś, nawet w najlepszym razie, możemy mieć szansę na to, by wytłumaczyć się ze swojej nienawistnej wobec postępowych idei postawy. W praktyce zaś nawet o tym nie ma mowy, bo jesteśmy odczłowieczoną masą. I tak będzie do momentu, w którym nie przeniesiemy tej wojny na teren wroga.

Teraz Twardoch zabrał się za polemikę z kardynałem Nyczem i podnosi raz jeszcze kwestię ukrywania przez Kościół pedofilów. Nie docierają do niego statystki osadzonych za to przestępstwo w więzieniach, bo on wie lepiej. Nie ma tu więc mowy o żadnej polemice, jest tylko chamskie grzanie tematu, przy całkowitym zabezpieczeniu jego pozycji medialnej.

I teraz dwie kwestie. Pierwsza – Grzegorz Braun, którego trudno posądzać o to, że jest wrogiem Kościoła, promował kiedyś silnie Twardocha. Po co to robił, nie wiem, bo już na samym początku kariery tego człowieka, powiedziałem osobiście Grzegorzowi Braunowi czym ona się skończy. Oceniam bowiem rzecz według kryteriów niepodważalnych, to znaczy oceniam aspiracje autorów. Te zaś wyrażają się w nieautentycznej problematyce ich utworów i pretensjonalnych tytułach. Myślę, że Grzegorz Braun ciągle ma moc, by Twardocha unieważnić, a przynajmniej spróbować to zrobić. W końcu człowiek ten działa przeciwko Kościołowi, nie mając żadnych argumentów w ręku. Działa na niwie publicystycznej, a to znaczy, że sieje zgorszenie. Dlaczego Grzegorz Braun tego nie robi? Przypuszczam, że powód jest jeden, są nim wyższe cele i ważniejsze problemy, z którymi muszą się borykać politycy Konfederacji. Życzę im powodzenia w walce z przeważającymi i posiadającymi gwarancje i zaplecze wrogami, na swoim terenie. No i wesołej zabawy przy piwie rzecz jasna.

Do czego prowadzi lekceważenie postaw takich jak ta, którą reprezentuje pisarz Twardoch? Oto człowiek w coś przebrany, nie mający dorobku, wystrugany z brukwi wilchelmsburskiej, dyskutuje w najlepsze z kardynałem. Dlaczego? Bo może. Czy ktoś mu odpowie? Nikt, albowiem istnieje obawa, że to go wzmocni. I znów mamy analogię z prawdziwą wojną. Zanim ta się zacznie, siły obrońców są osłabiane i dzielone przez fikcyjne dylematy. Tymczasem na wojnie panuje jedna tylko zasada – trzeba pokonać przeciwnika. To zaś znaczy w naszym przypadku wyniesienie go gdzieś na zewnątrz i pozostawienie tam. W jaki sposób Kościół broni się przed takimi atakami? Jak to w jaki – poprzez świeckie autorytety medialne, których nazwisk nie ma nawet co wymieniać i poprzez księży profesorów, którzy demaskują intencje wroga. Mam dwa pytania w związku z tą strategią: po co demaskować coś, co jest od dawna zdemaskowane? A także: ilu duchownych profesorów zostało kanonizowanych? To drugie pytanie jest ważniejsze. Ilu mamy świętych profesorów? To ważne, bo jeśli jest jeden, albo dwóch, to sprawa jest przesądzona i nic nie trzeba dodawać. Strategia, którą przyjęto w walce ze złem jest wadliwa i prowadzi do klęski, a wcześniej do kompromisów i kompromitacji. Takich jak Twardooch roszczący sobie prawo do dyskusji z kardynałem.

Kolejne pytanie – czy Kościół w ogóle chce, by ta dyskusja zakończyła się sukcesem, by prawda zatriumfowała także w wymiarze politycznym tu i teraz i by wierni nie musieli dręczyć się dętymi dylematami i zastanawiać nad tym, czy tamci nie mają czasem racji? Moim zdaniem nie ma o tym mowy. Ten stan gwarantuje, że ludzie Kościoła tkwiący w skazanych na zagładę hierarchiach, zyskają trochę zainteresowania. To zaś zostanie im udzielone przez fałszywe autorytety medialne i da krótkotrwałe złudzenie uczestnictwa w takim prawie męczeństwie. No, a potem już spokojna emerytura, gdzieś w zaciszu ukwieconej bzem plebanii. Wykładnia zaś tej strategii jest prosta i czytelna, jak sfałszowane usprawiedliwienie ucznia, który nie chce chodzić na WF – przynajmniej wierni będą się interesować Kościołem i przyjdą na mszę.

Ktoś może powiedzieć, że przesadzam. Jasne, ja zawsze przesadzam. I przeważnie nie mam racji.

Teraz też. Stanę sobie obok swojego braku racji w całkowitym spokoju i będę przy nim trwał, aż mnie coś stąd zmiecie. Na dziś to tyle.

lip 282020
 

Statystyki wskazują, że na każdą wieś przypada tylko jeden wiejski głupek. Są wyjątki, bo na przykład na Rycicach było dwóch, ale to jest specyficzne miejsce, a każdy wyjątek, jak wiadomo, potwierdza regułę. Skoro zaś na jedną wieś przypada jeden idiota, nie sposób pojąć dlaczego książki Remigiusza Mroza ukazują się w nakładach masowych i kolportowane są przez sklepy wielkopowierzchniowe nie tylko na wsi, ale także w miastach, gdzie procent głupków przypadających na kwartał zwartej zabudowy, jest póki co niezmierzony i pozostaje zagadką. Statystyka wyklucza bowiem stanowczo taki mechanizm, a jednak on działa. Zanim przejdę do dalszych rozważań, opowiem kim był Stasio Buba, którego panicznie bałem się w dzieciństwie. Był to człowiek z silną dysfunkcją intelektualną, który mieszkał na naszej ulicy. Taki jak on właśnie, w dawnych, brutalnych czasach określano mianem wiejskich głupków.

Nie mam tu zamiaru kpić z niego, ale fakty pozostają faktami, Stasio był, jak to się mawiało, niedorozwinięty, a my dzieci, baliśmy się go może nie panicznie, ale czuliśmy przed nim respekt, choć byli tacy, którzy mu dokuczali. Dorośli lubili go i zawsze otaczali troską, wiedząc, że los tego człowieka to wielkie nieszczęście dla rodziny i ciężki krzyż dla niego samego. Stasio słabo mówił, a jedynym jego zainteresowaniem były krowy. Pasał je na łąkach i otrzymywał za to chyba jakieś wynagrodzenie, ale pewien tego nie jestem. Mówił o nich buby, stąd jego przezwisko.

Kiedy byliśmy mali i szliśmy na łąki, albo do lasu, a z naprzeciwka nadchodził Stasio omijaliśmy go szerokim łukiem, a on patrzył na nas spode łba. Jakby mało było tego jego nieszczęścia, pewnej zimy spadł z wozu i dostał się pod koła. Jechał z jakimś gospodarzem po drewno do lasu i miał mu pomagać w załadunku. Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, bo znam to tylko z opowiadań, ale wóz zmiażdżył mu nogę i Stasio, po wielu operacjach, chodził bardzo źle, bo jedna noga była dużo krótsza. Kiedyś też podobno zamarzł w lesie. W ogóle krążyło o nim mnóstwo legend i opowieści. Nie wszystkie pamiętam. Zmarł, kiedy był już po pięćdziesiątce i prawie nie wychodził. Ja zapamiętałem go, jak siedzi z tą krótszą nogą, na takim wielkim, zeschniętym drzewie, które ktoś obalił gdzieś daleko i nie wiadomo po co zawlókł na koniec naszej ulicy, siedzi i struga patyk nożem – Stasio Buba.

Dlaczego ja o nim piszę i dlaczego łączę go z postacią tak antypatyczną jak Remigiusz Mróz? Otóż dlatego, że w sobotę zobaczyłem zdjęcie Mroza na okładce gazowni, a na tym zdjęciu był napis – fajnie jest być antypolskim ideologiem. Przeczytałem to, przyjrzałem się Mrozowi, który, w środku lata ubrany był, w wełnianą marynarkę w kratę, wełniany płaszcz i miał wełniany szalik, a do tego długą czarną brodę. Potem zaś doszedłem do wniosku, że wszyscy razem i każdy z osobna traktowani jesteśmy tak, jak wstrętne rycickie bachory traktowały niegdyś tego nieszczęśliwego człowieka, Stasia Bubę. Różnica jest taka, że Stasio nie mógł się bronić. Miewał napady agresji, ale wszyscy wiedzieli, że lepiej by było dla niego, żeby ich nie miał, bo konsekwencje ich w tamtych czasach mogłyby być różne. Dorośli więc, ludzie świadomi i nawet w stanie wielkiego upojenia alkoholowego, wykazujący się jakąś wrażliwością, zawsze stawali w krytycznych sytuacjach po stronie Stasia przeciwko dręczącym go dzieciom. I niejeden smark oberwał od ojca po tyłku za to, że biegł za Stanisławem i wołał – buba, buba, buba, albo rzucał mu w plecy małymi kamykami.

Mimo tego iż sama obecność Mroza w przestrzeni publicznej wskazuje na to, iż jesteśmy traktowani jak Stasio Buba, nie powinno być w nas lęku. Nikt nas nie zlinczuje ani nie pobije, jak kiedyś znienacka zapytamy tego durnia dlaczego chodzi w szaliku i płaszczu w lipcu? Czy ma może reumatyzm czy też podpisał taki kontrakt z firmą dziewiarską, który zobowiązuje go do noszenia czapki uszanki od maja do października? Co w końcu nie byłoby takie dziwne, zważywszy na konstrukcje jego prozy i zawarte w niej absurdy.

Sprawa ma szerszy kontekst i nie dotyczy bynajmniej tylko Mroza i jego bełkotu. Chodzi o pewien mechanizm polegający na tym, że za pomocą wrażeń spreparowanych zaciera się kontury tak zwanego stanu faktycznego. A zaciera się je po to, by reklamować zimową konfekcję w lipcu i karnawałowe stroje wampirów na wiosnę, w czym z kolei uczestniczy pisarz Twardoch. Nie wiem doprawdy kto to wszystko wymyśla i czy czasem niebawem go nie zwolnią z pracy, ale jest na to jedno lekarstwo – trzeba wyostrzyć obraz i stwierdzić rzeczy oczywiste, dostępne zmysłom – nikt nie nosi szalika w lipcu, chyba, że bierze za to gażę, a to znaczy, że reklamuje te szaliki. Nikt nie przebiera się za Nosferatu z przedwojennego filmu, jak to czyni Twardoch, no chyba, że mu kazali reklamować przebrania karnawałowe w maju. Nie jest naszą rolą dociekać kto za tym stoi i dlaczego czyni to, co czyni. Powtórzę – my musimy to jedynie wskazać i nazwać. Musimy, albowiem plan, w którym ci nieszczęśnicy biorą udział i cała ta komunikacja skierowana jest do nas. Inaczej na zdjęciu Mroza w wełnianym płaszczu i szaliku, nie byłoby tego napisu – dobrze jest być antypolskim ideologiem. Nie mam zamiaru dociekać dlaczego dobrze jest nim być, chcę tylko zwrócić jeszcze raz uwagę na to, co widać. To znaczy na brodatego faceta ubranego jak na Syberię, który wypowiada kwestie, najwyraźniej nie swoje. Nie ma to zresztą znaczenia.

Stasio Buba miał kiedyś taką przygodę, szedł sobie wiosną, kiedy Wisłą płynęła kra, wzdłuż wschodniego brzegi i zauważył na hen, po drugiej stronie stadko krów. Nie widziałem tego, ale mówili, że nie patrząc na nic, wpakował się do Wisły, bo myślał, że ją po prostu przebrnie i znajdzie się blisko przedmiotu swoich zainteresowań. Ledwo go wyciągnęli. No więc my nie możemy ulegać tego rodzaju złudzeniom, choć tamci bardzo się starają, byśmy w tę pułapkę wpadli.

Powtórzmy więc jeszcze raz – Remigiusz Mróz, z brodą czy bez, w szaliku, płaszczu, czapce czy waciaku, nie ważne w czym, zawsze będzie tylko kupką nieszczęścia i zbiorem deficytów. Ludzie, którzy podejmują zaś decyzje za niego, nie mają dla tego biedaka krzty litości, co widać dokładnie na tym zdjęciu z gazowni. On jest w gorszej sytuacji niż Stasio Buba, bo za nim nikt się nie ujmie i nikt, pardon, nie wystrzela po dupie liściem, tych co szydzą z niego tak okrutnie i robią mu te zdjęcia wmawiając jednocześnie, że jest pisarzem. Tylko ja lituję się nad nim i wskazuję mu w jak tragicznej sytuacji się znajduje. Nie liczę jednak na to, że on się kiedyś opamięta i stanie w prawdzie. Już prędzej będzie brnął przez Wisłę, pomiędzy kawałkami płynącej kry.

cze 222020
 

Dziś będzie trochę rozrywkowo…

Gabriel Maciejewski

Nie wiem co mnie podkusiło, żeby oglądać wczoraj na Netflixie polski serial zatytułowany W głębi lasu, przypuszczam jednak, że był to diabeł, który postanowił odwieść mnie od intensywnej promocji moich wydawnictw i narazić na straty. Nie mogę bowiem oprzeć się napisaniu recenzji tego dzieła. Zacznę jednak od czegoś innego. Od kilka razy już przypominanego fragmentu książki Marka Hłaski Piękni dwudziestoletni. Konkretnie zaś tego fragmentu, który dotyczy pobytu autora na emigracji w Paryżu. Oto pan Marek zamiast uczęszczać na kurs francuskiego, przesiaduje w restauracji Cher Wania, gdzie w rolach kelnerów występują dawni oficerowie białogwardyjskich pułków. Jeden z nich, mocno już posiwiały, robi wszystko, żeby zniechęcić klientów do zamawiania dań. Opowiada jakie są wstrętne, jak śmierdzą i jak niestarannie zostały przygotowane. Uśmiecha się przy tym diabolicznie i nieszczerze. Oczywiście osiąga efekt odwrotny. Restauracja Cher Wania pełna jest ludzi i wszyscy coś jedzą, popijając przy tym alkohol. Drugi zaś kręcąc się między stolikami, na wszelkie indagacje odpowiada zawsze jednym i tym samym zdaniem – eto wsio czieriez Jewrejew…!

No to teraz możemy lecieć z tą recenzją. Nie wiem tylko czy będziecie mogli uwierzyć w to, co napiszę poniżej. Oto na letnim obozie położonym w środku całkowicie nieatrakcyjnego, sosnowego lasu, suchego jak Sahara, mieści się obóz dla młodzieży. Młodzież pochodzi z różnych stanów i środowisk, a akcja rozgrywa się w roku 1994. W pobliżu jest jakaś woda, ale nie wiadomo dokładnie czy to rzeka czy jezioro. Pomiędzy uczestnikami obozu powstają więzi, które mocno komplikują ich sytuację, co w końcu prowadzi do tragedii. Sprawy mają się tak, kierownik obozu, grany przez faceta, który wygląda jak „ucieknięta” z kreskówki Myszka Miki po radioterapii i występował w roli szefa kancelarii w serialu „Chyłka”, ma romans z lekarką, matką głównego bohatera. Ten bohater z kolei ma na imię Paweł i widzimy go w odsłonach z przyszłości, kiedy jest już prokuratorem i przeżywa różne przygody. Matka ma romans z kierownikiem, a córka kierownika traci cnotę na tych wyschniętych szyszkach i igłach (doradzam scenarzystce by zdjęła majtki i sama przekonała się, co to znaczy bór sosnowy suchy – taka jednostka siedliskowa lasu jest) pewnej, upiornej nocy. Na obozie jest jeszcze seks bomba mącąca w głowie wszystkim chłopakom, syn sprzątaczki, zakochany w niej po uszy, Daniel, który podoba się siostrze głównego bohatera i sama siostra, która ma na imię Kamila i jest zakochana w tym Danielu.

Tu przerwijmy na chwilę, bo jak w każdym polskim serialu wszystkie dowcipy i suspensy popalone są już na samym początku. Pewnie w trosce o nerwy widza. Serial nazywa się W głębi lasu, a na samym początku widzimy scenę jak Adam Ferecy każe ściągać policjantom trupa znalezionego tuż przy ruchliwej drodze. I tak jest ze wszystkim. To niezwykłe, ale wytłumaczyć się tego inaczej nie da, jak tylko uporczywym idiotyzmem i nadużywaniem narkotyków przez scenarzystów. Dziwne jest tylko to, że nikt z ekipy nie protestuje przeciwko tym absurdom. Wszyscy grzecznie pracują, kamerzysta kręci, reżyser reżyseruje, aktorzy grają…

Akcja idzie tak: Laura, córka kierownika obozu, tego co ma romans z matką Pawła idzie z tym Pawłem uprawiać debiutancki seks w stylu jogin/fakir, to znaczy na szyszkach i igłach. Nie mogę, po prostu nie mogę…ludzie przejedźcie sobie dupą po nieheblowanej desce, to może zrozumiecie, co to jest natura i czym ona się różni od kultury. Niestety do spełnienia nie dochodzi, albowiem z lasu dobiegać zaczynają dziwne głosy, a potem słychać straszliwy krzyk młodej kobiety. Laura ucieka w jedną stronę bez gaci całkiem, a Paweł w drugą. Potem przenosimy się w tak zwane „nasze czasy’, które nie przypominają niestety żadnych znanych nam z doświadczenia, choćby pobieżnie, okoliczności. Oto Paweł, posiwiały już prokurator, wdowiec, opiekujący się małą córeczką, prowadzi sprawę zgwałconej na imprezie dziewczyny. Czynu tego dopuścili się dwaj młodzieńcy ze sfer, a dziewczyna była zakochaną w ich koledze siksą z prowincji. Nie ma więc szans, żeby utrzymała swoją wersję wydarzeń, tym bardziej, że na zdjęciach z imprezy widać, że ma tatuaż na tyłku. Tatuaże zaś jak wiadomo są oznaką degeneracji obyczajowej i satanizmu. W dodatku ojciec jednego z gwałcicieli, to znany dziennikarze telewizyjny, grany przez Pazurę. Jest to cynik i cham, który próbuje terroryzować naszego prokuratora. To nie jest trudne, bo cały czas przeżywa on traumę z młodości. A w dodatku, o czym dowiadujemy się niejako przy okazji, matka zostawiła go w dzieciństwie. To nam trochę nie pasuje, bo ta matka ciągle przy nim jest kiedy pokazują te przebitki z dawnych czasów, ale potem okazuje się, że ona zniknęła zaraz po tym obozie, jak jej mąż wykrył, że ma romans z kierownikiem.

I teraz najlepsze. Kierownik, grany przez tego dziwnego gościa, którego widać też w reklamach męskiego odzienia, gdzie wygląda on gorzej niż Twardoch, co przyznacie, jest jakimś tam osiągnięciem, otóż kierownik ten nazywa się Dawid Goldstein i jest żydem. Jego córka zaś, której posuwisto zwrotne ruchy plecami po szyszkach zafundował przyszły prokurator, jest żydówką. Ferency Adam zaś, którego wspomniałem na początku, nosi w filmie nazwisko Lubelski i wygląda jak wcielenie samego siebie z filmu Bitwa warszawska. No i on przesłuchuje Goldsteina w roku 1994 i mówi do niego „ty żydu”, a następnie próbuje coś na nim wymusić. Konkretnie zaś przyznanie się do winy. Bo Goldstein miał klucze do obozu, a okazało się, że czworo uczestników wyszło z tego obozu i gdzieś polazło. Potem zaś, kiedy okazało się rano, że ich nie ma, zrobiła się, przepraszam, zadyma. No i później policja odnalazła dwa ciała – gołej Moniki, obozowej seksbomby i Daniela – obozowego amanta. Ona miała poderżnięte gardło, a on był podziurawiony nożem. Prócz trupów mamy też dwoje zaginionych – Artura, syna sprzątaczki i Kamilę, siostrę głównego bohatera, tego co wiecie, wpadł na pomysł z tymi szyszkami…

W nowszych czasach problem Pawła, prokuratora, który ma do pomocy jakąś androgyniczną istotę wyglądającą, niczym dojrzewający do roli wynajętego grabieżcy, młody wiking, polega na ustaleniu czy Artur i jego siostra Kamila zostali zamordowani, czy nie. To nie daje mu spać. Aha, jego żona umarła na raka, a fundacja, którą prowadziła przeszła w zarząd jej siostry. Co jest mało prawdopodobne, jeśli brać pod uwagę obowiązujące prawo. No, ale kto by się przejmował prawem, skoro bór sosnowy suchy i występujące w nim ograniczenia nie zrobiły na scenarzystach wrażenia.

Sytuacja w przeszłości rozwija się następująco. Pan Goldstein i jego córka zostają przez polskich antysemitów oskarżeni o doprowadzenie do śmierci dwóch osób i zaginięcie kolejnych dwóch. Polscy antysemici rozpoczynają dziką nagonkę na Bogu ducha winnego Goldsteina, polega ona na tym, że malują na jego bloku napis – Polska dla Polaków, a na samochodzie napis – ty żydu. Potem Goldstein przeżywa załamanie nerwowe i płacze, a jego córka nie może chodzić po osiedlu z obawy, żeby jakiś antysemita nie najechał na nią rowerem.

W „naszych czasach” sprawy idą tak – policja, ale już inna, grana przez Jakubika, który nosi nazwisko Jork, zupełnie jak taki mały, piskliwie szczekający piesek, odnajduje trupa, który ma fałszywy dowód. Prokurator Paweł rozpoznaje tego trupa. To Artur zaginiony w epoce komisarza Lubelskiego, syn sprzątaczki zakochany w zarżniętej Monice seks-bombie. Poznać to można po dużej bliźnie na lewym ramieniu. Do kostnicy doprowadzeni zostają także rodzice tego nieboszczyka i oni uważają, że to nie ich syn, bo tamten miał bliznę na prawym ramieniu. No, ale prokurator Paweł ma w domu zdjęcia z dawnych czasów i widzi, że rodzice, szczególnie matka, kłamią, bo dobrze widać, na którym ramieniu była ta blizna. Prokurator Paweł, prócz tego, że usiłuje pomóc zgwałconej przez syna Pazury nastolatce, to jeszcze rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie zamordowania tego gościa z blizną na ramieniu. W międzyczasie wychowuje córkę, albowiem jest wdowcem i kochającym ojcem.

Scenarzysta miał, zdaje się zamiar, przedstawić sprawy tak, by widz miał wrażenie iż wszyscy kłamią, bez porozumienia między sobą. Kłamią, bo przytłacza ich ciężar odpowiedzialności za to co się stało, a o czym widz jeszcze nie wie. Efekt jednak jest inny – widz ma wrażenie, że zarówno w scenariuszu, jak i na planie, wszyscy chlają i poprawiają efekt alkoholowy wciągając nosem inne jakieś substancje.

Nie mogę niestety opisać tu wszystkich wątków, bo musiałbym mozolić się z tym do wieczora. Po latach odnajduje się też Laura, ta żydówka, co to położyła się w tę straszną noc odważnie na wyschniętych szyszkach. Jest wykładowcą czegoś, na jakiejś uczelni i żoną rektora tej uczeni, mocno od niej starszego. Kiedy spotyka po latach prokuratora Pawła wspomnienie szyszek powraca i miłość rozkwita na nowo. Trzeba jednak o tym bez przerwy mówić, albowiem aktorzy nie potrafią w przekonujący sposób oddać tych emocji. A co robi pan Goldstein? Siedzi w domu starców, gdzie opiekują się nim brzydkie, owłosione pielęgniarki w grubych okularach. Coś przeżywa, bo w czasie szkicowania widoczku jakiegoś malarycznego bajora, kiedy ostrzy ołówek, zacina się w palec i nawet tego nie zauważa. A kiedy zauważa, popada w zamyślenie i smaruje tą krwią po czarnym szkicu, co ma wywołać efekt grozy. W dodatku tanio, bo na tym polega produkcja polskich seriali. Są one montowane pod zbiorowym hasłem: Jak za pomocą kotka Mruczka, krzywej Kazi i Józia z procą na nakrętki, zaaranżować polowanie na syberyjskie tygrysy w górach Sichote Alin. Widzimy to w każdej scenie, każdego polskiego serialu.

No, ale….Pazura zaczyna szantażować Pawła, jego szwagierka, która wbrew logice i prawu przejęła fundację żony, okazuje się malwersantką, a policja z Jakubikiem- Jorkiem w roli głównej zaczyna podejrzewać Pawła o to, że on zabił faceta z blizną czyli tego całego Artura.

Kiedy już nam się wydaje, że prześladowani przez polskich antysemitów żydzi są całkiem niewinni na scenę wkracza jeszcze jedna postać – wychowawca Malczak. Widzimy go już wcześniej i jest on tak zrobiony, że od razu rozpoznajemy w nim psychopatę. To znaczy odgadujemy, że to prymitywna małpa nie panująca nad instynktami, która udaje rozedrganego wewnętrznie intelektualistę. Okazuje się, że to Malczak jest mordercą, bo miał jeszcze na sumieniu jedną kobietę, całkiem obcą i sprawa ta została wykryta w dawnych jeszcze czasach przez młodego Pawła, który go śledził i spostrzegł, że rzeczy po tej zmarłem Malczak ukrywa w starej szklarni pod plastikowymi doniczkami do rozsad. Doniósł o tym Lubelskiemu i ten Malczaka aresztował i jeszcze przypisał mu dwa morderstwa z obozu. No i Malczak siedzi, a Paweł już dorosły, próbuje wyciągnąć odeń informacje o tym, czy jego siostra przeżyła czy nie. W tym czasie Laura żydówka ujawnia mężowi, że się zakochała w koledze z dawnych czasów, a on przyjmuje to ze spokojem i smutkiem. Policja czyli Jakubik-Jork „daje dupy”, tak się w tym filmie określa drastyczne zaniedbanie obowiązków służbowych, bo okazuje się, ze pod mostem gdzie znaleziono faceta z blizną na ramieniu są kamery i one nagrały jak ktoś podrzuca tam trupa…Odkrył to Paweł rzecz jasna.

Aha! Byłbym zapomniał! Jeszcze Chinka! Pojawia się tam Chinka, która pracuje w chińskiej restauracji. Ona jest taką samą Chinką, jak kot Mruczek tygrysem syberyjskim spacerującym po ośnieżonych zboczach gór Sichote Alin. To jakaś pani z Targówka w peruce i makijażu, która wskazuje Pawłowi gdzie mieszkał człowiek z blizną na ramieniu, który był jej narzeczonym. On idzie od tego mieszkania i tam spotyka policję czyli Jakubika. Ten zarzuca mu zamordowanie dawnego kolegi, a potem okazuje się, że jednak przesadził. W czasie oględzin miejsca czyli tego mieszkania, wychodzi na jaw, że ktoś umył podłogę, ale zostały na niej ślady krwi, układające się w napis PAWEŁ. No w to, że zamordowany przed śmiercią napisał na podłodze własną krwią imię mordercy, nie uwierzy nawet Jakubik. I od tego momentu sprawa nabiera tempa. To taki żart oczywiście, ona się ciągnie, jak guma z tych majtek co je Laura żydówka pozostawiła w borze sosnowym suchym w noc morderstwa.

Prokurator Paweł postanawia odwiedzić ojca swojej dawnej, rozdziewiczonej na szyszkach dziewczyny, która ma męża rektora. Jadą do tego domu starców, z owłosionymi pielęgniarkami w środku i tam on z nim rozmawia na osobności. I teraz normalnie nie uwierzycie w to co się tam stało. Idą na ten pomost nad bajorem, w lesie i tam rozpoczynają rozmowę. I Goldstein, który został pozbawiony majątku, bo musiał zapłacić odszkodowanie za niedopilnowanie obozu, robi tajemniczą minę i mówi – myślałem, że coś wygadasz, ale nie, trzymałeś język za zębami. No i pokazują retrospekcję. Ciemna noc, wrzaski, majtki Laury na szyszkach, Paweł przerażony tym co słychać w lesie ucieka, odprawiwszy wcześniej swoją dziewiczą kochankę. Idzie wolno przez ten ciemny las i widzi nagle, żyda Goldsteina, kierownika obozu i wychowawcę Malczaka w miłosnym uścisku tak silnym, że słychać prawie pękające kości. Tu Goldstein ma romans z matką Pawła, która wcale nie odeszła odeń kiedy był dzieckiem, ale została zamordowana przez ojca nie radzącego sobie z emocjami i zakopana w lesie, a tu się całuje z Malczakiem psychopatą! I to proszę wycieczki nie koniec, chwilę potem wychowawca Malczak, na oczach nieszczęsnego Pawła zaczyna robić, pardon, laskę żydowi Golsdsteinowi, kierownikowi obozu, którego do tej pory uważaliśmy za niewinną ofiarę nagonki polskich antysemitów! Ale się porobiło, co nie! Kiedy retrospekcja się kończy, żyd Goldstein, osiemdziesięcioletni starzec, po przejściach, który kaleczy sobie palce temperując ołówek, sięga do kieszeni wyciąga z niej pistolet i zaczyna nim wymachiwać w okolicach głowy prokuratora Pawła. Boi się bowiem, że tamten ujawni, jego związek z Malczakiem, który odsiaduje wyrok za podwójne morderstwo. Szamocą się szamocą i widzimy, że staruszek, chyba ćwiczył krav magę, bo radzi sobie lepiej niż 45 letni prokurator. Pada strzał, a prokurator wali się na pomost. Żyje jednak tylko strasznie się męczy. Nadbiega żydówka Laura, córka Goldsteina i wydaje okrzyk grozy, taki sam zupełnie jak tamtej nocy przed laty. Pan Goldstein, który nie ma najwyraźniej zamiaru, mordować prokuratora na oczach zakochanej w nim córki mówi, że Kamila siostra tego Pawła, żyje, a potem strzela sobie w łeb. No dobra, nie mogę tego dłużej ciągnąć, zmęczyłem się bardzo opisywaniem tych elukubracji. Powiem o co chodziło.

Matka nie odeszła, zabił ją ojciec i zakopał w lesie. Potem, z niewiadomych przyczyn policja znalazła przypadkowo kości tej matki w jeziorze czy też stawie. Nie wiadomo dlaczego, może ich przemieszczenie spowodowały jakieś niedostrzegalne dla przyrządów pomiarowych ruchy tektoniczne.

W roku 1994 Malczak psychopata pokazał Arturowi zakochanemu w Monice i Kamili zakochanej w Danielu, jak uprawiają oni seks, nie licząc się zupełnie z uczuciami tych dwojga. Po czym zaproponował, żeby wyjść wieczorem na ognisko, napić się, a później wspólnie kąpać się w rzece bez gaci. Kiedy zaś tamci wejdą do wody, zabrać im ubrania i uciec. Taki żart młodzieńczy. Artur i Kamila, zgodzili się, ale na ognisku sprawy się skomplikowały. Dziewczyny pokłóciły się o to, która jest ładniejsza i Kamila trochę poddusiła Monikę. Malczak zaś, ujawniając swoją prawdziwą naturę, poderżnął jej gardło, po czym poszedł uprawiać seks oralny z kierownikiem Goldsteinem. Uczestnicy imprezy przy ognisku wpadli w panikę i zaczęli latać po lesie bez sensu. I tak Daniel wpadł na Artura, a ten go zadźgał, bo myślał, że to Malczak, co było niemożliwe, bo wiadomo co tamten wtedy robił… Kiedy matki – lekarka i sprzątaczka – dowiedziały się o wszystkim, postanowiły ukrywać swoje dzieci i wrobić Malczaka. To im się udało. Przy okazji ucierpiał też trochę Goldstein, bo choć nikt nie dowiedział się o jego związku z Malczakiem psychopatą, to jednak polscy antysemici nacięli go na parę złotych. Na koniec okazuje się, że Kamila żyje, a matka Artura, ta sprzątaczka z obozu wyjawia mu miejsce gdzie ona się przez te wszystkie lata ukrywała. Jest to klasztor. Paweł tam jedzie i spotyka Kamilę, ale nie widzimy jej twarzy, bo serial na szczęście się kończy. Aha wcześniej finał znajduje ta sprawa zgwałconej z tatuażem na tyłku. Paweł rezygnuje z pracy prokuratora, godzi się zapłacić za malwersacje szwagierki, byle tylko posadzić syna Pazury, który po jego przyznaniu się do nie popełnionej winy, traci możliwość szantażowania go. Zapewniam Was, że opisałem może 1/3 wątków w tym sześcioodcinkowym serialu, jest ich tam znacznie więcej. Nie wiem, co napisać na koniec, może tylko jedno tu pasuje, bo współscenarzystą tego dzieła jest brat Zygmunta Miłoszewskiego, a więc proszę wycieczki oto motto na dzisiejszy dzień – eto wsio czieriez Jewrejew….

Możecie dziś nie kupować książek, wyświadczycie mi tylko przysługę….

Aha, jeszcze jedno – zastanawiacie się pewnie, kto zabił 37 letniego Artura w jego własnym mieszkaniu i przewiózł go pod most, w sam środek miasta, żeby policja mogła łatwiej znaleźć ciało? Otóż zrobił to biseksualny żyd Goldstein, kierownik obozu dla młodzieży. Urwał się jakoś z tego domu starców, pilnowanego przez owłosione pielęgniarki, pojechał do Artura, zamordował go, napisał palcem umoczonym we krwi imię PAWEŁ na podłodze, a następnie umył tę podłogę chlorem. Luminol jednak wykrył napis, a tajemnicze włókna z mercedesa beczki, którym jeździł Goldstein wskazały Jakubikowi-Jorkowi, że to właśnie on jest mordercą. Niezwykłe prawda?

cze 142020
 

Dla egalitarysty, nieracjonalnie zdublowanego przez nacjonalistę, wszyscy ludzie, albo raczej wszyscy rodacy, są zupełnie równi i podobni.

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

Taki brzydki tytuł wymyśliłem, ale i temat nie jest za piękny, a momentami wręcz żenujący, więc mam nadzieję, że mi wybaczycie. O co mi w ogóle chodzi z ta komunikacją? Z grubsza o to, że po unieważnieniu komunizmu i jego memów, nie ma żadnego, uniwersalnego zestawu pojęć, które służyłby do masowej, politycznej komunikacji pomiędzy elitą sprawującą władzę, a wyborcami. Jest tylko bełkot i ciągłe, coraz bardziej katastrofalne próby zmiany tego przykrego stanu.

W zasadzie komunikację taką powinien zorganizować Kościół, gdzie co niedziela, a także w dni powszednie, zbierają się ludzie, zainteresowani wspólnym przeżywaniem sacrum. No, ale hierarchowie nie wiedzą co z tym zrobić, a być może nie widzą żadnego problemu. Moim zdaniem ten problem istnieje i widać to w czasie zbierania podpisów na Trzaskowskiego. Ludzie stoją w kolejkach, żeby taki podpis złożyć, albowiem Trzaskowski uprawia jedyną zrozumiałą dla wszystkich komunikację polityczną, jaka powstała w ostatnich dwóch dekadach, która zawiera się w słowach – zniszczyć PiS. To jest nowa wersja hasła „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”, z czasów kiedy wszyscy robotnicy wierzyli jeszcze w to, że socjalizm da im dobrobyt. Dziś też wszyscy popierający Trzaskowskiego wierzą, że zniszczenie PiS da im szczęście. Sam Trzaskowski zaś już dziś zapowiada noc długich noży, którą zafunduje dziennikarzom reżimowej telewizji, choć wiadomo, że przecież nie będzie mógł tego zrobić. Nie ma ten fakt znaczenia, albowiem on uprawia ten rodzaj komunikacji z odbiorcą, który da się streścić tytułem pewnego filmu, co to go kiedyś oglądałem w Czechosłowacji jeszcze, w miejscowym narzeczu bez żadnych napisów – „Zdrada a pomsta”.

Co na to PiS i popierający tę partię hierarchowie? Przedstawiciele PiS nie mają chyba nawet potrzeby by zastanawiać się nad problemem, który tu wskazałem, bo i po co? Telewizja ich, niektóre gazety ich, sejm ich, senat prawie…czegóż chcieć? No właśnie czego? Przypomnę, że tamci też mieli telewizję, sejm, senat, gazety, a nawet wszystkie rozgłośnie radiowe. Część tego dobra mają do dziś i za jego pomocą próbują formatować masową komunikację, która dla polityków PiS w ogóle nie jest problemem. Jeden z hierarchów zaś porównał ostatnio – na Jasnej Górze do tego – premiera do ewangelisty Mateusza, a Szumowskiego do Ewangelisty Łukasza. I dlatego postanowiłem napisać ten tekst. Komunikacja z ludem, to sprawa bardzo poważna, w żaden sposób nie należy jej traktować doraźnie, jak to zrobił ów biskup i w żaden sposób nie można w tych zakresach improwizować. Zanim socjalizm zaczął święcić triumfy stworzył cały język pojęć, które żywe są do dziś i wykorzystywane przez partie polityczne, jak świat długi i szeroki. Tak nie powinno być, to jasne, ale innego języka nie ma, albowiem nie ma innego, tak poważnego jak socjalizm projektu globalnego. Na razie go nie ma i ten kto pierwszy taki projekt stworzy, a następnie zacznie go konsekwentnie realizować, ma szansę zapisać się czymś w dziejach świata. Nie mówię, że od razu czymś dobrym, bo to zależy od intencji, ale czymś na pewno.

Czasy które pamiętamy, to moment, w którym propaganda komunistyczna była utrwalana, a także moment, w którym została unieważniona. Niestety na jej miejsce nie pojawiła się żadna inna. Ludzie zaś, którzy wymyślili czerwonych, a potem ich zwinęli do wora, wstawili na ich miejsce uchodźców i ruch LGBT jako substytuty. Można powiedzieć, że cała współczesna komunikacja polityczna to substytuty, jakieś połączone sznurkami części zamienne wygrzebane na śmietniku, które – z przymusu jak mniemam – popierane są czasem przez Kościół. Jak to wychodzi, szkoda nawet gadać.

Spadkobiercy ideowej lewicy zaś tradycyjnie napędzają się nienawiścią, całkiem w dodatku ślepą. Próbują też robić coś innego, to znaczy kreować komunikację poprzez świeckich kapłanów i guru. Tymi są rzecz jasna pisarze. To jest tak bardzo krępujące i, pardon, debilne, że nie wiadomo co powiedzieć. Wszystkie medialne kreacje pisarzy, w ostatnich 20 latach to próba zaaranżowania komunikacji, w dodatku głębokiej, pomiędzy władzą a ludem. Przy czym nie chodzi o władzę pochodzącą z wyboru, ale o władzę tajną, ów mityczny system. PiS i czasem Kościół próbują to naśladować, ale naśladownictwa wychodzą zawsze gorzej niż te oryginalne występy, a więc wszystko to co nas otacza, w przeddzień, być może najważniejszych wyborów, wygląda jak ten czeski film sprzed lat – zdrada a pomsta. I jest utrzymane dokładnie w tej konwencji.

Biskup mówi, że premier to ewangelista, prezydent rapuje, bo go podpuścili, a wierni wyborcy, z uznaniem kiwają głowami, bo przecież nie było innego wyjścia. Konkurent prezydenta, zapowiada srogą zemstę, a w mediach elektronicznych pojawia się pisarz Miłoszewski, o którym zdążyliśmy już zapomnieć. Umarł Pilch i trzeba było kogoś na jego miejsce wstawić. Padło więc na Zygmunta, bo reszta chyba się już zgrała. Twardoch robi u żyda, a Bonda z Mrozem mają jakiś kryzys. Tytuł materiału o Zygmuncie brzmiał mniej więcej tak – jego książki czytają miliony. Sprawdź na kogo będzie głosował. Tak wygląda próba reaktywowania komunikacji z masami anno domini 2020 – przez Zygmunta, który co prawda głośno deklaruje iż jest socjalistą, ale o czym on dokładnie pisze, nikt nie pamięta. Nie wydaje się to zresztą istotne. Chodzi o to, żeby był pisarz co robi mądre miny i miał jakieś przemyślenia, które ogłosi światu. Jeśli będzie to miało wpływ na wybory, dostanie trochę okruszków, a jeśli nie, pójdzie znów na pawlacz i tak do następnej okazji. Ponieważ posługiwanie się cytatami z tekstów kultury idzie mi świetnie, przywołam jeszcze jeden. W XI chyba księdze przygód Tytusa, Romka i A’tomka widzimy, jak siedzą oni w XVII wiecznej oberży i zamawiają zestaw różnych znanych im przysmaków. Patrzy na to wszystko coraz bardziej zdziwiony oberżysta, który przynosi im w końcu wielki szaflik wypełniony dziwną substancją, w której pływa świński łeb. No i mówi – u nas to wszystko nazywa się kapuśniak na świńskim ryju. Ta scena zawsze mnie śmieszyła, albowiem pasuje do bardzo wielu sytuacji. Na przykład do naszej dzisiejszej sytuacji przedwyborczej. Każdy usiłuje zrobić coś co będzie przypominało krem brule i lody pistacjowe, a wychodzi niestety kapuśniak na świńskim ryju. A to przecież nie koniec. Niektórzy dopiero się rozkręcają.

kw. 262020
 

Jarecki, dawno temu sparafrazował znaną patriotyczną pieśń. Słowa, które zaproponował brzmiały

Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara

rękami czarnymi od pługa

Lecz zamiast armaty zdobyła Kuźniara

czy oddać Kuźniara się uda?

Muszę dziś wszystkich poinformować, że przegraliśmy. Kuźniara nie uda się oddać. Więcej, Kuźniar jednym sprawnym ruchem uśmiercił ironię, załatwił nas wszystkich raz a dobrze. I to co zrobił jest tak miażdżące, że wysiadają przy tym wizyty panów Brauna i Michalkiewicza u Moniki Jaruzelskiej. Oto Tomasz Bereźnicki przysłał mi wczoraj zdjęcie, którego tu wkleić nie potrafię. Musicie mi więc uwierzyć na słowo, albo sami przejść się do Biedry na stoisko alkoholowe. Znajdziecie tam pudełko z whiskey Chivas Regal, a na nim zdjęcie Kuźniara Jarosława, który wygląda jak reklama pisma dla gejów-intelektualistów. Zdjęcie to podpisane jest następującymi słowy: odkrywca, opiniotwórca, erudyta. Powinno być jeszcze dopisane administratywista, ale pudełko jest za małe i trzeba by ten napis umieścić w pionie.

Przypomniały mi się dawne czasy podwórkowe, kiedy o tym, kto jest towarzysko najbardziej atrakcyjny decydowało się poprzez jak najdokładniejsze opowiedzenie filmu „Godzilla”. Ja wielokrotnie w tej konkurencji wygrywałem, albowiem matka nigdy nie pozwalała mi tej Godzilli oglądać. Widziałem tylko zajawki. No, ale miałem dryg do gadania i zawsze to, co mówiłem, było ciekawsze. Inni też pewnie nie oglądali, ale bali się przyznać, więc kiwali głowami i moja wersja zwyciężała.

Kuźniar, jak widzimy, metodę tę przeskalował i poszedł na całość. I to jest zupełna miazga. Ludzie kupujący w prezencie Chivas Regal, szczególnie zaś ci, którzy nie rozumieją wyrazów erudyta i opiniotwórca, będą kolporterami fikcyjnych przymiotów Kuźniara. Nie ma mowy, żeby dało się komuś wytłumaczyć iż w języku polskim nie istnieje wyraz opiniotwórca, a wyraz erudyta stosuje się do osób, które przy Kuźniarze nie zatrzymałyby się nawet na sekundę z obawy, żeby nie zostać opiniotwórcą czy tym trzecim.

Przyszło mi też do głowy, że trzydzieści lat propagandy demokratycznej, obróbki skrawaniem dzień w dzień, zabiło w ludziach ducha. Nikt sobie chyba nie wyobraża, że w stanie wojennym, pada rozkaz, żeby na naklejce Żytniej czy Bałtyckiej umieścić wizerunek redaktorów Tumanowicza, Woźniaka czy Wilmana z podpisem „szczery patriota, erudyta, opiniotwórca” albo jakimś podobnym. Toż by dopiero było powstanie narodowe, a trzeba by się było też liczyć z upadkiem państwowego monopolu spirytusowego. Nie wyobrażam sobie bowiem uczciwego alkoholika, który kupuje po 13.00 flaszkę z naklejką gdzie widać Tumanowicza w mundurze. Czasy, jak widać się zmieniły. Ktoś ostatnio, zdaje się Grzegorz Braun, narzekał, że rząd robi z nami co chce. Dodam, że to nie jest tylko problem tego rządu, ale wszystkich rządów. Sposób zaś na robienie z ludźmi „tego co się chce” jest nieprzebrane mnóstwo. Wszystkie one mają jednak to samo, zatrute źródło – jest nim grób ironii, z którego wypływa ten siarkowy, cuchnący strumień. Przy jego brzegach siedzą różne Kuźniary i udając, że to Chivas Regal popijają małymi chochelkami parującą ciecz. Mlaskają przy tym, pierdzą i rozpływają się z zachwytu.

Proponuję więc, byśmy kwestię „robią z nami co chcą” rozstrzygnęli w ten sposób, że przestajemy kupować Chivas regal, dopóki nie zniknie z pudełka Kuźniar. Można się przerzucić na coś innego, na przykład na nalewki taty Valsera, jak ktoś nie ma czasu zrobić sobie własnych.

Z Kuźniarem na razie kończymy. Nie ma dnia, żeby w mediach elektronicznych nie cytowano Twardocha, który wypowiada się dla Onetu, dokładnie w tym samym duchu, w jakim czyni to Grzegorz Braun, ale z innym nieco zaśpiewem. Brzmi to tak, jakby się słuchało muezina, pod wiatr. Ten wiatr zniekształca słowa i człowiekowi niezorientowanemu zdaje się, że głos może dochodzić z jakiejś innej świątyni…to jest jednak ciągle to samo, ten sam muezin.

Nie ma sensu pisać co ten Twardoch nadaje, bo to jest katarynka a nie instrument, tak samo jak Kuźniar, który jest prostym jak przecinak gamoniem, a nie żadnym erudytą. Obecność tych istot w przestrzeni publicznej jest jednak konieczna dla zarządzania tłumem, jest też konieczna do tego, by Grzegorz Braun mógł rozdzierać szaty i mówić głosem drżącym, że „robią z nami co chcą”. Jak wiecie staram się nie poddawać tej psychozie, która jest tłoczona z różnych punktów pod mniejszym lub większym ciśnieniem. Zawsze znajdzie się jakiś jej entuzjasta, który wpadnie w stupor i zacznie powtarzać głosy muezinów zbielałymi ze zgrozy usty. Kuźniarowi i Twardochowi niczego do szczęścia nie brakuje tak bardzo, jak tego, byśmy się tu wszyscy zatrzymali w stuporze i trwali zasłuchani w ich słowa, zastanawiając się czy one są czasem prawdziwe czy nie, a jeśli tak, to w jakim stopniu. Bo przecież każdemu trzeba dać szansę, albowiem warto rozmawiać. Nie warto. Już dziś widzimy, że nie warto, albowiem nikt dialogu nam nie proponuje. Umieszczanie zaś swoich wizerunków i wypowiedzi bez pretekstu i kontekstu w różnych miejscach, to zwyczajne bałwochwalstwo.

Ponieważ wymieniłem w tym tekście nazwisko Grzegorza Brauna, które wyda się wielu całkiem nie a propos tego tekstu, dam kilka słów wyjaśnienia. Jeśli ktoś tu będzie przychodził i twierdził, że wizyta Grzegorza Brauna u Moniki Jaruzelskiej, podobnie jak wizyty innych publicystów i polityków prawicy lub rzekomej prawicy, w jej programie, to promocja programu i samej Moniki Jaruzelskiej, ten wyleci stąd bez prawa powrotu. Można bowiem, w imię bardzo głębokich złudzeń, oddawać cześć bałwanom, ale tylko wtedy kiedy jest się miłośnikiem Chivas regal z Kuźniarem na pudełku. Dla takich jednak miejsca tu nie przewiduję. Staram się bowiem, by portal SN był miejscem, gdzie nie ma ludzi trwających w stuporze, są za to ludzie wymieniający poglądy. Program Moniki Jaruzelskiej to ta sama jakość, co butelka żytniówki z wizerunkiem Grzegorza Woźniaka w mundurze na naklejce. Jeśli ktoś tego nie rozumie musi opuścić to miejsce. Nie wyobrażam sobie bowiem, byśmy się tu mieli zatruwać jakimiś rzekomymi kompromisami promocyjnymi. Jeśli ktoś uważa, że pani Monika coś promuje, proszę wskazać co. Książkę Karonia skreślam na wstępie. Jeśli oni wszyscy poszli tam coś promować, proszę wskazać co to było. Chodzi mi o efekt konkretnej aktywności, na przykład film i Gietrzwałdzie. Jeśli takiego pretekstu nie było, udział w tym programie, to przyklejenie swojej twarzy na flaszkę siwuchy. Nic więcej. Miłej niedzieli.

kw. 142020
 

Dylematy buszmeńskich kacyków zawsze są takie same. Chodzi o to, by przebywający na ich terenie kapitan kawalerii, uznał ich za równych sobie i obiecał, że wspomni o nich podczas audiencji u króla. Kapitan rzecz jasna nigdy nie będzie wpuszczony przed królewskie oblicze, ale kacykom się tego wytłumaczyć nie da. Oni bowiem, widząc kapitana na koniu, widząc jak wydaje polecenia, odbiera honory i jak kompania w pełnym rynsztunku defiluje przed nim każdego poranka, przekonani są, że poza nim, nie istnieje w świecie ludzi cywilizowanych żadna inna władza poza królewską. Piszę to, żeby podkreślić, jaki jest rzeczywisty wymiar zachwytów prof. Cenckiewicza, Igora Janke i Cezarego Gmyza nad faktem, że książka Szczepana Twardocha zostanie przetłumaczona ja język angielski. Pogłębiając jeszcze tę metaforę, rzec można, że Buszmeni stoją przed wyborem – wziąć od białych całkowicie zbędne samochody i rozpocząć w nich hodowlę kur, czy może zgodzić się na pobudowanie przez busz drogi, a samochody sobie odpuścić? Buszmeni za każdym razem wybierają auta. Nie da się tego trendu odwrócić. Widomy znak wyjątkowości, wielkości i prestiżu jest ważniejszy niż wszystko inne.

Ja zaś, po raz nie wiem który postanowiłem wyłożyć tu, na czym polega kreowanie tak zwanych pisarzy. Można to nazwać hodowlą, hodowlą kur w Bentleyu, pozostawionym w stepie ku uciesze całego plemienia. W święta coś mnie podkusiło i zajrzałem na stronę gazowni, znalazłem tam materiał poświęcony genialnej pisarce, która rozpoczęła karierę w wieku 23 lat. Skończyła oczywiście, jako pijaczka, umierając gdzieś w zapomnieniu. No, ale była genialna. Skąd to wiemy? Albowiem wszystkie literackie magazyny zajmujące się wyszukiwaniem młodych talentów ten geniusz opisywały. Wyjaśnijmy więc może raz jeszcze – magazyny literackie nie służą do wskazywania kto jest geniuszem, a kto nie, ale do tego, by chronić na określonym terenie środowisko żyjące z publikowania treści emocjonalnych i propagandowych. To jeden człon misji. Drugi polega na sterowaniu propagandą i wynajdywaniu osób, gotowych na to, by zdefasonować tradycję i obyczaj grupy, z której się wywodzą, narzucając im wzory obce, ułatwiające sprzedaż produktów masowej konsumpcji. W skrócie chodzi o to, żeby nie było niczego. To jest wiedza dostępna zmysłom i umysłowi, którą możemy każdorazowo potwierdzić, obserwując zachowania i czytając teksty autorów takich jak Twardoch. On właśnie przeszedł tę obróbkę, a teraz, w nagrodę, może się przebierać w dziwne łachy i opowiadać, że Kaczyński ma plan zawładnięcia światem i sterowania nim z orbity okołoziemskiej. Nie wiem kim w związku z tym trzeba być, żeby ekscytować się jego sukcesami? Durniem chyba, bo nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Mogę jeszcze co najwyżej dodać do tego wyrazu dwa inne – aspirujący i nie dostymulowany. Zanim powrócę do genialnej pisarki, powiem po co jest Twardoch. Otóż on jest dlatego, że Sierakowski się zużył. Okazało się, że grupy lewicowe są słabsze w terenie i utrzymywanie stymulatora ich emocji nie ma najmniejszego sensu. Po pierwsze – dlatego, że stymuluje je frustracja, co jest tańsze, po drugie, bo Sierakowski to chodząca kompromitacja i nieskuteczność. Od wielu już lat, jasne jest, że konsumenci treści uważanych za poważne lub bardzo poważne, są na tak zwanej prawicy. I ten obszar trzeba zagospodarować. Tego nie da się zrobić bez różnych usłużnych pastuszków. Ci zaś muszą być do swoich zadań przeszkoleni, wręcz wychowani, lub odbierać je intuicyjnie, zapatrzeni w tego stojącego w krzakach Bentleya.

To jest sprawa oczywista, a jej oczywistość potwierdzana jest za każdym razem poprzez jeden mechanizm – jakakolwiek polemika rozpoczynająca się poza kręgiem wtajemniczonych jest nieważna z istoty. I to właśnie powiedzieli nam panowie Cenckiewicz, Janke i Gmyz. Dyskusja musi toczyć się w konwencji. Ta konwencja jest wymyślona dawno temu, a dziś choć przeczą jej wszystkie dostępne człowiekowi codzienne zjawiska, wcale nie jest unieważniona. Wszyscy wiemy, że Twardoch to bałwan, ale nie, musimy mówić, że to zdolny pisarz. Bo znany, prawicowy profesor to powiedział. Do tego jeszcze dochodzi kwestia emocji i przeżyć osobistych. To jest najtrudniejsze do pokonania, albowiem każdy z nas jest zanurzony w jakiejś tradycji, obejmującej konsumpcje kultury. Ona – ta tradycja – nas jednoczy i wielu z nas prędzej odrąbie sobie rękę niż wystąpi przeciwko niej. Ja to widzę często na targach, a od czasu wydania książki Michała o Nienackim, to jest wręcz nachalne. – Nie można tak mówić o sławnym pisarzu, bo on nam dał mnóstwo ciekawych przeżyć. Nie można szydzić z kapitana Żbika, bo byliśmy jego fanami. Teraz nie można wskazać na mechanizm, który utrzymuje na powierzchni taką nicość jak Twardoch, bo napisał on książkę „Epifania wikarego Trzaski” i tam były dwa zdania, które jednemu z drugim trafiły do serca, więc może on nie jest do końca taki zły. Przypominam, że Marks i Engels napisali znacznie więcej zdań, które trafiły do serc milionów i z tego też wielu ludzi nie może się do dziś otrząsnąć. I ciągle liczą na to, że może jednak tamto okaże się prawdą. Jakby tak jeszcze raz spróbować, tym razem bez tych błędów i wypaczeń….

Opisanego wyżej zjawiska zwalczyć się nie da, bo człowiek gotów jest oddać życie za najgorsze śmieci, a broniąc rzeczy wartościowych i ważnych dla niego samego, będzie odczuwał skrępowanie, albowiem one nie gwarantują mu solidarności z grupą i uczestnictwa w żadnym zbiorowym misterium. Nie ma też w nich nic szlachetnego jest sam egoizm. Pisarz zaś, jak powszechnie wiadomo, jest szlachetny z samej natury, a pisarz genialny, doceniany przez globalne gremia to po prostu nowy Jezus Chrystus, który wskazuje drogę błądzącym.

Powróćmy teraz do owej amerykańskiej pisarki. Nazywała się Carson McCullers, pochodziła z Południa i w swojej twórczości zajmowała się szkalowaniem tego Południa. Jej genialne dzieło zaś nosi tytuł „Serce to samotny myśliwy”. Ja, jak przez mgłę, pamiętam ekranizację tej książki, która dawno temu puszczana była w telewizji. Było to jeszcze za komuny. Chodzi o to, że głuchy, samotny facet, który wszystkim pomaga i wszystkich słucha, szuka zrozumienia i miłości. Na koniec okazuje się, że nikt nie ma zamiaru przeżywać niczego wspólnie z nim. Wszystko kończy się samobójstwem. Dzieło jest, moim zdaniem, nachalnie metaforyczne i wcale nie oryginalne. Jeśli ktoś chce się przekonać, niech przypomni sobie wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej zatytułowany „Krowy”, to jest mniej więcej o tym samym, ale bardziej syntetycznie.

Od tej książki zaczęła się przygoda panny, a potem pani McCullers, która przez całe swoje życie, niezbyt długie, chlała i awanturowała się z mężem. Ten mąż też chciał być pisarzem, ale w szalupie zabrakło dla niego miejsca. Próbował więc ile sił w płucach płynąć za nią wpław, ale co jakiś czas ktoś dowalał mu wiosłem. W końcu się zabił. O nim jednak dobra żona nie napisała wstrząsającego opowiadania. Nie zanalizowała przyczyn jego śmierci, nie podniosła kwestii jego twórczości, która była straszliwym nieporozumieniem. Facetowi się zdawało, że jak będzie pisał o wariatkach, co obcinają sobie sutki sekatorem to zwróci na siebie uwagę. Nie o to chodziło i nie o to chodzi.

Rynek literatury przypomina nieco rynek muzyczny, ale jest uboższy, bo książka to nie płyta i nie koncert. Trzeba na nią poświęcić więcej czasu niż na słuchanie. Pisarze są też dużo mniej dynamiczni niż muzycy. Tamci mają więcej czasu na wygłupy, a książkę jednak trzeba napisać. To zajmuje czas i głowę. Kiedy więc czytam, że autorka chlała na umór i pisała dzieła genialne, mogę tylko wzruszyć ramionami. Jak do tego jeszcze dodamy informację, że przez ostatnie 20 lat życia miała sparaliżowaną połowę ciała, to mogę się już tylko roześmiać. Pijaczka z niedowładem pisze genialne książki. I ludzie w to wierzą. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam Wam tylko cyrk nam pozostał, tylko on jest dziś ostoją sztuki prawdziwej. Tam ślepiec nie będzie rzucał nożem do tarczy, kulawy nie zaprezentuje numerów ekwilibrystycznych, gruba baba nie zatańczy na linie pod kopułą namiotu, a gamoń nie zostanie iluzjonistą. Nie zostanie też clownem, bo do tego trzeba wrodzonej bystrości. Niestety ludzie kultury szkalują tę świątynię sztuki i nazywają ją ostoją moralnego brudu. Sam to słyszałem. No i jeszcze uważają cyrkowców za dręczycieli zwierząt. Sami będąc przy tym dręczycielami ludzi. W świecie literatury genialnej możliwe jest wszystko – kulawy gra w piłkę na prawym napadzie, facet z zawrotami głowy usiłuje chodzić po linie, trucicielka przyrządza obiady w zakładzie zbiorowego żywienia literatów, posiadacz dwóch lewych rąk zawzięcie majsterkuje. Nad tym wszystkim pochylają się z troską i entuzjazmem na przemian, strażnicy rządzących owym światem reguł, ludzie z akademii, z dorobkiem, sławni publicyści i rozpoznawalni ludzie mediów.

Nie wiem, jak wy, ale jak następnym razem stary Zalewski zjedzie tu ze swoim cyrkiem, wybiorę się na pewno.

kw. 132020
 

Postanowiłem odpocząć trochę w święta, poczytać, pospać, etc., tak więc zamiast normalnego tekstu będzie tu dziś coś innego. Najpierw jednak krótki wstęp. Nie ma dnia, żebym nie dostał linka, po otwarciu którego widać, jak jacyś durnie palą kartki i wygłaszają patetyczne mowy nie wiadomo do kogo. Wśród nich zaś – jak baba dziwo, statua falliczna czy coś „w podobie” – siedzi były szef UOP, Niemczyk. Nie ma dnia, żeby ksiądz Lemański nie powiedział, że wybory nas zabiją, po czym, negując logikę i swoje słowa, nie polazł do supermarketu po flaszkę. Nie ma dnia, żeby uwielbiany ostatnio przez „prawicę” Twardoch nie zasugerował, że Kaczyński, tak naprawdę, chce wymordować naród. Pomyślałem więc, że zamiast opatrywać to i tak niesłyszalnym przez nikogo poza naszą tutaj grupą, komentarzem, wrzucę kilka fragmentów książki Hipolita Milewskiego, pod tytułem „Śmiertelne niebezpieczeństwa rewolucji rosyjskiej”. One są pozornie nie związane z tym co się dzieje wokół. Pozornie, powiadam, albowiem w rzeczywistości są. Dotyczą bowiem sposobów kształtowania opinii publicznej i doskonalenia propagandy za pomocą słów, wydarzeń i postaci.

Oto one:

Na pierwszy rzut oka jest coś co najmniej paradoksalnego w fakcie, że kwestię rolną, rzekomo wynikającą z głodu ziemi, przestawia się jako palącą właśnie w tym kraju Europy, który jest najbardziej zasobny w ziemię i w którym zagęszczenie populacji jest najmniejsze. Europejska część Rosji (w części azjatyckiej, gdzie własność ziemska jest całkowicie nieobecna, brakuje raczej ludzi niż ziemi), zajmuje, jak podają książki, powierzchnię 5 390 000 kilometrów kwadratowych przy populacji liczącej 107 milionów, co daje 20 mieszkańców na kilometr kwadratowy. Nawet jeśli odejmie się trzy zlodowaciałe i bagniste gubernie północne: archangielską, ołoniecką i wołogodską – o łącznej powierzchni 1 283 000 kilometrów kwadratowych i niespełna dwóch mieszkańcach a kilometr kwadratowy – to w należącej do rolniczej Europy Rosji obszar 4 107 000 kilometrów kwadratowych przypada 104 600 000 mieszkańców, co daje 25 mieszkańców na kilometr kwadratowy. Tymczasem kwestia rolna, oparta na głodzie ziemi prezentowana jest tu z taką ostrością, że nie można jej było zaradzić inaczej, jak poprzez powszechną konfiskatę i rewolucję agrarną; tymczasem nie mówi się o tym w Belgii, gdzie 29 456 kilometrów wystarcza 7 517 000 mieszkańcom, co daje 255 mieszkańców na kilometr kwadratowy. To pozwoliłoby sformułować następujący aksjomat: „Obszar gruntu wystarczający dla 10 ludzi jest niewystarczający dla jednego człowieka.

Nie będę dodawał do nich słowa komentarza. Niech wszyscy zobaczą, jak można klarownie i jasno można pisać i jak ładnie można to przetłumaczyć na polski, bo pamiętajmy, że Hipolit pisał po francusku. Gdyby publikował w języku polskim nie dożyłby tych lat, które dlań Pan Bóg obliczył.

Finowie mają wiele zalet: są poważni, pracowici, pilni, uporządkowani i systematyczni, wytrwali i niezwykle praworządni i pełni szacunku dla innych, potrafią do tego stopnia nad sobą zapanować, że zostali – będąc skończonymi pijakami – najtrzeźwiejszymi z Europejczyków; jednocześnie są hardzi, chowający urazę i mściwi, a ich uporu nie da się przełamać. Mając do czynienia z typowym Rosjaninem – tylokrotnie już opisywanym, cechującym się nieuleczalną niestałością poglądów, która nabrała w rosyjskim rządzie formy nieuleczalnej złej woli – Fin był oczywiście predysponowany, by przestać znosić sąsiada i pana, którego dała mu historia, gdy tylko przestał doświadczać od niego wyłącznie dobrodziejstw, a tak właśnie było od aneksji aż do ostatnich lat XIX wieku.

(…)

Finlandia została przekształcona w autonomiczne Wielkie Księstwo, obdarzona własnym parlamentem, narodową administracją, osobnym ustawodawstwem, budżetem, własnym systemem monetarnym i celnym; była związana z Rosją wyłącznie osobą imperatora-wielkiego księcia. Jeszcze lepiej: jej krajowcy cieszyli się w Rosji – bez specjalnej naturalizacji – pełnią praw cywilnych i politycznych, tymczasem Rosjanin nie miał nawet prawa otworzyć na terytorium fińskim warsztatu łatacza bez zgody senatu w Helsigforst, a władza imperium tolerowała taką sytuację. Za rządów Aleksandra III Finlandia została zwolniona – i wciąż podczas obecnej krwawej wojny jest zwolniona – z najstraszliwszego z podatków: obowiązkowej służby wojskowej, którą zastąpiono subsydium o wartości ledwie jej udziału, proporcjonalnego do liczby ludności, w budżecie wojska i marynarki.

W wyborach miejskich, w ostatniej chwili ucieczono się do następującego uproszczenia; spostrzeżono, że wielu niepiśmiennych potrafi jednak rozpoznawać numery, przynajmniej od jednego do dziesięciu; wręcza się im więc nie listy, ale cyfry odpowiadające listom, które oni składają potem do urn; do nich należy zapoznać się z tymi listami – w magistracie, albo poprzez prasę, która ostatecznie po jednokrotnym opublikowaniu list ogranicza się do zalecania swoim zwolennikom „Głosujcie na numer X”. Oczywiście olbrzymia większość wyborców, nie mając żadnego pojęcia o zawartości tych list – trzeba by ich poszukać, a do tego umieć czytać – ufnie zagłosuje na wskazaną cyfrę, której znaczenia osobiście nie zna. To będzie triumf tych partii, które dzięki liczebności, zorganizowaniu i energii terenowych agitatorów przekonają wyborców, że „dla nas” najlepiej głosować właśnie na nie.

Heliodor od 1908 roku utrzymywał Carycyn w stanie nieustannego wrzenia. Ten cudownie utalentowany w dziedzinie gminnej elokwencji – patetyczny i szyderczy, wieszczy i zabawny na przemian – mnich, zgromadził wokół swojego monasteru coś w rodzaju „stałego dyżuru”; bez przerwy przewijali się tam mężczyźni i kobiety, a on wielokrotnie w ciągu dnia serwował im homilie, których treść można odgadnąć: zepsucie naszych czasów, powrót do pierwotnego chrześcijaństwa, grzmoty z nieba, prawosławie i samowładztwo, mateczka Rosja, bieda maluczkich, zuchwałość wielkich etc., etc. A wszystko to kończyło się anatemami, wciąż jeszcze bardzo popularnymi w prawosławiu, wciąż tymi samymi, jak „delenda est”: „Niech będą przeklęci Żydzi, ruscy kretyni (to znaczy liberałowie)…i ludzie zamożni. Cały ten tłum, obfitujący w zbójców, poderwany z ciężkiej stepowej nudy i wstrząsany czymś z pogranicza szlochu i czkawki szaleńczego śmiechu, karmiony wiktuałami dobrze uposażonego klasztoru, bawił się niesłychanie. Dałby się pokroić za swego „ojczulka”.

Świadomy gubernator nie mógł tolerować podobnej fabryki demagogii, nawet religijnej. Był nim wówczas młody, szlachetny człowiek, hrabia Siergiej Tatiszczew, przyjaciel, uczeń, ulubieniec i następca na czele guberni samego Stołypina. Jego próby utemperowania zajadłego mnicha z Carycyna poprzez interwencję u JE Hermogena rozbiły się o ewidentny sojusz (duchownych). Wezwał pomocy w Sankt-Petersburgu przeciwko samemu biskupowi. Zyskał na tym…własne usunięcie ze stanowiska. Heliodor mógł triumfalnie ogłosić swoim wiernym, że „wysłał ich gubernatora paść krowy”.

(…)

Co by tu jeszcze wymyślić, by uczcić swój triumf? Heliodor podejmuje – było to zeszłego lata – pielgrzymkę wzdłuż Wołgi, od Carycyna do Niżnego Nowogrodu. Podąża za nim – a to lądem, a to wodą -wielki tłum, który chwilami topnieje, chwilami znów wzbiera. Szturmem zdobywa się statki, obraża podróżnych, dokonuje rekwizycji wiosek, wydziera się, pije, śpi pod gwiazdami – mężczyźni i kobiety w podłym przemieszaniu. Gubernatorzy i policja siedzą cicho. Los Tatiszczewa pouczył ich z kim mają do czynienia. Owe bachanalia stają się w Dumie przedmiotem interpelacji w sprawie bezczynności władz; początkowo zamieciona pod dywan, zostanie ona poddana pod obrady -a to dzięki rozwiązaniu tej tragikomedii, które pozostaje nam opowiedzieć.

Na dziś to tyle, idę odpoczywać. A tu link do książki

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/smiertelne-niebezpieczenstwa-rewolucji-rosyjskiej/

kw. 092020
 

Prócz polityki, ksiądz Marian Tokarzewski, zajmuje się w swoich zapiskach z Zasławia, także innymi istotnymi kwestiami. Przypomina na przykład cudowny obraz Matki Bożej, który dla Zasławia ufundował książę Janusz Zasławski po swoim nawróceniu. On także rozpoczął budowę kościoła i klasztoru. Obraz przetrwał w Zasławiu do roku 1648, kiedy to, wraz z braćmi uciekającymi przed Chmielnickim, został wywieziony do Rzeszowa. Tam w wielkim zapomnieniu przeleżał ponad sto lat, zanim odnalazł go ojciec Benedykta Kotwickiego, późniejszego zakonnika, który na cześć Matki Bożej Zasławskiej napisał kilka pieśni. Rodziciel Benedykta został cudownie uzdrowiony, dzięki wstawiennictwu Matki Bożej, a teksty tych pieśni, są całkiem zapomniane. Nikt ich nie wykonuje, a to z tego względu, że i obrazu cudownego już nie ma, i klasztor w Zasławiu został zamieniony na więzienie. Co się stało z obrazem, nikt nie wie. Prawdopodobnie został zniszczony w roku 1943, przez z UPA, której żołnierze splądrowali klasztor i spalili kościół. Jedyne co zostało po Matce Bożej Zasławskiej, to te pieśni Benedykta Kotwickiego, które przytacza ksiądz Marian Tokarzewski.

Ja może zaprezentuję kilka fragmentów

Panno co w Obrazie

Zasławskim, z złym razie

bronisz od zginienia

przyjmij nasze pienia

Oddalasz choroby

zamykając groby

nas pragnące żwawie

dając czas poprawie

Oddal głód, mór, wojnę

daj czasy spokojne

od ognia i wody

broń od złej przygody

Spokojne sumienie

grzechów odpuszczenie

niech Twoja przyczyna

uprosi u syna

A teraz fragmenty innej pieśni

Niebios Pani, której ani świat ani nieba

cudów, darów, wziąć wymiarów zmogą jak trzeba,

lustra Twojej opieki

nad nami w każde wieki

w niepamięci, przez złe chęci

nic nie zagrzeba

Ale nieba gdzie potrzeba, co cudów dary

więc wskrzesają, rozrzucają ludziom bez miary

kiedy ludzka szwankuje

siła i potrzebuje

tej pomocy, w swej niemocy

dla wsparcia wiary

Pieśni jest więcej, ale ja się zatrzymam na tym ostatnim fragmencie. Mam bowiem w związku z nim kilka gorzkich refleksji. Wiążą się one także z treściami zawartymi w II tomie Baśni socjalistycznej. Oto, zdarzyło się, że drukarnia braci Paulinów w Częstochowie, przestała przynosić dochód i wszystko zaczęło się sypać. Nikt nie znał sposobu na naprawienie sytuacji, a modlitwy do Matki Bożej Częstochowskiej, były może wznoszone, ale zapewne w innych jakichś intencjach, bo kto by się przejmował takimi drobiazgami, jak dystrybucja książek. Przecież to są rzeczy nieistotne z punktu widzenia wieczności oraz spraw naprawdę ważnych – choroby, braku pieniędzy, ślubu córki, której trzeba wyjednać przychylność. Książki, a jeszcze do tego książki religijne, to sprawa trzeciorzędna, albowiem lud i tak będzie się modlił, a działalność wydawniczą można komuś wydzierżawić. Komu? Jakiemuś żydowi, to chyba jasne. Jeśli idzie o wydawnictwo Paulinów, to sprawą zajęła się rodzina Konów. Od razu wszystkim się poprawiło. Zakonnicy mieli problem z głowy, bo nie musieli zajmować się sprawami, które przerastały ich od strony technicznej, a być może także i merytorycznej. Lud ciągnący do cudownego obrazu był zadowolony, bo książeczki z pobożnymi napomnieniami potaniały, a do tego były jakościowo lepsze i dłużej można je było nosić w kieszeni wraz z kluczami do spiżarni, monetami, scyzorykiem i wszelkim śmieciem. Dzierżawcy odnotowywali stały wzrost sprzedaży, albowiem – jako fachowcy dysponujący nie tylko zapleczem technicznym, ale także kanałem dystrybucji, który ojcowie Paulini oddali za bezdurno, nie musieli nic robić. Wystarczyło lekko pogonić grafików od okładek i robota szła w najlepsze przynosząc krociowe zyski. Ponadto dzierżawcy mieli jeszcze jedną ważną przewagę nad wydawcami w habitach. Otóż oni nie stawiali odbiorcy żadnych wymagań. On miał kupować, a kupując uspokajać swoje sumienie. Nic więcej nie było dzierżawcy potrzebne. Zakonnicy zaś, nie dość, że nie potrafili rozwinąć sprzedaży, ani podnieść jakości, to jeszcze – sprzedając swoje wydawnictwa – stawiali ludowi wymagania, którym ten nie mógł sprostać, albowiem nie po to przychodził do cudownego obrazu, by od niego wymagano, ale by samemu wymagać.

I myślę sobie, że ta sytuacja, choć minęło już wiele czasu, jest ciągle świeża. Oto, żeby sprzedawać na przyzwoitym poziomie wydawnictwa katolickie, nie wystarczy mieć imprimatur, trzeba je jeszcze wydzierżawić jakiemuś żydowi. Dopiero wtedy odbiorca poczuje się doceniony i dobrze rozumiany. Jego emocje zaś będą właściwie stymulowane. Dopiero wtedy rozsupła mieszek i sypnie groszem, na książki i publikacje podtrzymujące jego wiarę. Nie wcześniej.

Jeśli odniósł bym powyższe rozważania do siebie, musiałbym przyznać, że albo jestem idiotą, albo jestem idiotą. Trzeciej możliwości nie ma. Znając powyższe zależności, jak głupi wydałem kilka książek poświęconych historii Kościoła, w tym jedną, której autorem jest biskup. A do tego jeszcze komiksy. Nie mam imprimatur i nie należę do rodziny Konów. Na co ja do ciężkiej cholery liczyłem? Że to sprzedam? Przyznam ze skruchą, że nie wiem na co liczyłem. Od wczoraj liczę na cudowny, choć zaginiony obraz Matki Bożej Zasławskiej.

Więc o Pani, gdy stroskani znikąd ratunku

nie znajdziemy, Ty, prosimy wyrwij z frasunku,

daj poznać, Twą przyczyną

za nami jak u Syna

jest wielkiego, statecznego

zawsze szacunku

Ponieważ jednak jakieś resztki pomyślunku w mojej głowie pozostały, postanowiłem podjąć desperacką próbę zdobycia stypendium Ministerstwa Kultury. Zorientowałem się bowiem, że linkowani tu przeze mnie ostatnio twórcy, którzy odczytują przed kamerami fragmenty swojej prozy, albo piszą ją „na bieżąco”, wrzucając do internetu, nie są bynajmniej altruistami. Nie zachowują się jak ja przez dziesięć lat, głupek i frajer, za darmo stymulujący emocje odbiorców, a do tego usiłujący jeszcze wciskać im całkiem niepotrzebne i nudne książki. Oni wszyscy złożyli wnioski o stypendium ministra, które jest przyznawana w związku z zarazą. Chodzi o to, żeby wybitni pisarze nie pozostawili ludu, bez pociechy duchowej, żeby im czytali do snu i uspokajali w ten sposób skołatane nerwy kulturalniejszej części naszego społeczeństwa. No i oni wszyscy to stypendium dostali, o czym mogliśmy się przekonać naocznie i nausznie.

Wniosek o stypendium jest dostępny na stronie Ministerstwa Kultury, więc go wczoraj wypełniłem i wysłałem. Napisałem o swoich osiągnięciach, o blogu, prawym górnym rogu, konferencjach LUL i sławnych profesorach z Polski i zagranicy, którzy na tych konferencjach bywają. Podkreśliłem, że nie mogą się one odbywać ze względu na pandemię, co jest trochę wkurzające. Dołączyłem też portfolio, czyli trzy opowiadania z I tomu Baśni polskich i okładki książek, a także komiksów.

Czekamy na efekt. Myślę, że może być ciekawie. Pierwszy raz coś takiego zrobiłem, to znaczy pierwszy raz poszedłem po prośbie, w dodatku nie do Matki Bożej, a do organizacji jawnie socjalistycznej. Mam na tę okoliczność nawet wierszyk. Napisał go wybitny poeta, Tadeusz Żeleński Boy

Niekże to syćkie pierony zatrzasnom

Wybrał się dziadek aż pod Góre Jasnom

Myślał, że grosik uzbira, tymczasem

Wrócił ciupasem…

Czekamy.

Tymczasem na rynku książki zrobił się ruch, albowiem The Times uznał powieść Szczepana Twardocha za wybitną. Od razu podniosły się pochwalne pienia, wśród których wyróżnia się głos prof. Cenckiewicza, Igora Jankego i Cezarego Gmyza. To jest wprost nie do uwierzenia. Wystarczyła wzmianka w The Times i Twardoch znów stał się pisarzem prawicowym, a do tego polskim patriotą! I nikt nie ma grama przyzwoitości, żeby zapytać go, po co on, jeszcze pół roku temu, wypisywał te wszystkie brednie, które tu omawialiśmy? Ja ten fenomen potrafię łatwo wytłumaczyć. Twardoch jest jak to wydawnictwo Paulinów przed wydzierżawieniem go przez Kona, tyle, że mechanizm działa w drugą stronę. On ma wszelkie certyfikaty potrzebne do sprzedaży, a polska prawica, obóz patriotyczny, PiS, jak zwał tak zwał, może go wydzierżawić albo nie, za opłatą i używać zgodnie z przeznaczeniem. To znaczy nakazać mu emitowanie paszczą dźwięków, które akurat są obozowi rządzącemu i jego publicystom potrzebne i przydatne. Ostatnio chyba, o ile się nie mylę, bronił tych biednych nauczycielek, wrobionych w lekcje telewizyjne. Był prawie tak dobry jak Toyah. Co z tego, że droższy. To nie ma znaczenia, bo Twardoch ma uwierzytelnienia, a Toyah nie ma. I już. Proste? Jak włos Mongoła.

Bardzo dziękuję za uwagę.

Aha, jeszcze linki

https://twitter.com/Cenckiewicz/status/1247873698650095617?s=19

Z kronik klasztoru i kościoła O.O Bernardynów w Zasławiu

kw. 062020
 

Wczoraj najwyraźniej nie zostałem zrozumiany. Jeśli opisuję specjalnie jakąś książkę, która od dłuższego czasu zalega magazyn i mimo swojej jakości, nie może się sprzedać, to czynię to właśnie po to, by poprawić jej sprzedaż. Piszę to wprost i obcesowo, nie dlatego, że obejrzałem parę odcinków dr House’a i podłapałem jego manierę, ale dlatego, że nie widzę innej możliwości upłynnienia tego co leży w magazynie. Może nie byłoby tego wstępu, gdybym przemawiał do ortodoksyjnych żydów i próbował im, za pomocą jakichś głodnych gadek, wcisnąć książkę katolickiego księdza. No, ale przecież wszyscy wiemy, że jest inaczej. Rozumiem, że ilość tego tytułu mogła niektórych przerazić, bo ze 104 egzemplarzy leżących w magazynie, sprzedałem wczoraj raptem jeden. Pomyślałem więc, że dziś spróbujemy z tytułem, który jest już dostępny w nader skromnej ilości. W zasadzie go nie promowałem, a powinienem. No, ale teraz, jak już prawie nic nie zostało, spróbuję. Zacznę jednak od kwestii bibliotek.

Oto Przemek, który jest wybitnym zupełnie handlowcem postanowił, że spróbuje sprzedać moje książki do wielkopolskich bibliotek. Próbowałem mu tłumaczyć, że to się nie może udać, albowiem biblioteki są dziś narzędziami bardzo perfidnej cenzury. Ich dyrektorzy zaś to po prostu dawni urzędnicy z Mysiej, którzy w dodatku udają, że nie rozumieją swojej roli. I rzeczywiście stało się tak, jak przewidziałem, Przemek został grzecznie bardzo wysłuchany, po czym otrzymał odpowiedź odmowną. Nie lzia, jak mawiają gdzieniegdzie, w różnych okolicach globu. Dziś po prostu niektórych autorów się do bibliotek nie wpuszcza, a wszystko po to, by krzewić wiedzę prawdziwą i prawdziwą wrażliwość. Tę, której próbki ostatnio tu zamieściłem w postaci nagrań przemawiającej Chutnik i Rusinka. Były jednak takie szczęśliwe czasy, kiedy autorów z bibliotek wyrzucano. I bohater dzisiejszej notki, Teodor Jeske-Choiński, ziemianin z Wielkopolski, był właśnie takim pisarzem. Jego książki zostały w roku 1951 usunięte z bibliotek, a jego samego skazano na zapomnienie. Co za szczęśliwy człowiek – muszę to powiedzieć – skazali go na zapomnienie, a nie udawali, że nigdy nie istniał. Coś fantastycznego! Jak widzimy jednak postęp od tamtego czasu odniósł kilka znaczących sukcesów i mowy dziś nie ma o tym, by jakiś autor, na przykład ksiądz Marian Tokarzewski, był skazywany na zapomnienie. Jego po prostu nie ma i nigdy nie było. A skoro tak, nie ma potrzeby interesować się jego książkami. No chyba, że jest w nich coś o Piłsudskim, albo o żydach. Bo tylko to może być dziś bezstresowo przyswojone. Dlaczego? Zaraz wytłumaczę na przykładzie niektórych dzieł naszego dzisiejszego bohatera. Jeske-Choińskiego wyrzucono z ludzkiej pamięci dlatego ponoć, że pisał źle o żydach. Mało tego, on reprezentował jeszcze ortodoksyjny katolicyzm i trendy zwane wstecznymi. Nienawidził rewolucji i postępu, a do tego jeszcze otwarcie występował przeciwko socjalizmowi, także niepodległościowemu. Napisał nawet na tę okoliczność specjalną książkę „Po czerwonym zwycięstwie”. Ktoś powie, że to niesamowite, albowiem on się zajmował dokładnie tym, czym my się tutaj zajmujemy, podpierając się jeszcze do tego pismami księdza Mariana Tokarzewskiego. Tak rzeczywiście jest, a ponieważ ja, spirytus movens tego całego zamieszania, jestem do tego wszystkiego zabobonnym Murzynem, dodam, że Teodor Jeske-Choiński urodził się tego samego dnia co ja – 27 lutego. Co za niezwykły zbieg okoliczności! Nie będę jednak ukrywał, że myśli moje biegną innymi szlakami niż myśli pana Teodora i innych narzędzi używam do opisywania zjawisk, których on nie lubił, a my także z nimi nie sympatyzujemy.

Wyszydzanie Jeske- Choińskiego i mówienie o nim z przekąsem, jest rzeczą bardzo łatwą, albowiem był to człowiek totalnie zaangażowany w swoją pracę i misję, a przez to nieodporny na różne pułapki i emocje. Pisał też w czasach, które miały swoją manierę, nie całkiem dziś akceptowaną. Inaczej niż ksiądz Marian Tokarzewski, który był odporny na czasy, maniery i style, traktując je z lekceważeniem, w masie i pojedynczo.

Teodor Jeske-Choiński był pisarzem przenikliwym i estetyzującym. To się na nim zemściło, bo kiedy już skazano go na zapomnienie, a to w rzeczywistości PRL oznaczało, że stał się autorem przeznaczonym dla ścisłych komunistycznych elit, parę osób postanowiło zrobić na nim kariery, albo trafić parę groszy. Ja nie mówię od razu, że wszyscy ci ludzie byli Żydami, co to to nie. No, ale fakt pozostaje faktem, że w końcu lat pięćdziesiątych wydawnictwo Śląsk wydało dwie jego książki – Gasnące słońce i Ostatni Rzymianie. W roku 1983 nasz ulubieniec Janusz Mikke, wydał, w drugim obiegu rzecz jasna, w swojej Oficynie Liberałów, antysocjalistyczny pamflet Po czerwonym zwycięstwie. No, a po roku 1989 było już z górki. To nie znaczy, że Jeske- Choiński stał się bardzo popularny. Przywrócono go po prostu pamięci. Ponieważ cały jego dorobek, stoi w zasadzie w opozycji do jakości i wartości, którymi karmi się dzisiejszy świat, dalej mówi się o nim półgębkiem. Kiedyś w Poznaniu poznałem wnuka Teodora Jeske-Choińskiego, ale nie było czasu, żeby pogadać. Dziś jego książki wydaje Wydawnictwo Diecezjalne w Sandomierzu, ale książek tych nie ma w bibliotekach. Nie może ich tam być, albowiem socjalizm idąc od sukcesu do sukcesu, podmienił w międzyczasie magicznie pojęcie osobistej wolności i w to miejsce wstawił coś innego. Ja nie będę mówił co, bo nie chcę używać brzydkich wyrazów.

Sami widzicie jaki jest los pisarzy, którzy głośno i bez krępachy wyrażają swoje sympatie i uprawiają krytykę dominujących w kulturze prądów. Albo się ich skazuje, albo się ich okrada. I to jest w zasadzie wszystko. Dziś doszło do tego jeszcze jedno narzędzie – nieistnienie. Nie mam więc złudzeń co do tego, jaki będzie los mój i moich książek, jak już odłożę łyżkę i mnie zakopią. Gorszy. Nie martwię się tym jednak, albowiem nigdy nie planowałem żadnej swojej pośmiertnej kariery. Jedyne co mnie niepokoi to złodzieje, ale z tymi musimy się borykać już teraz, więc może uda się wypracować jakieś instrumenty zapobiegające kradzieży.

Tak się jednak składa, że światem nie rządzą żydzi, ale Pan Bóg i gołym okiem widać, że biblioteczna cenzura, połączona z uporczywym lansem zmanierowanych idiotów, jest dramatycznie nieskuteczna. Jeśli działa to tylko dlatego, że ludzie są uczeni bezwładu i poddawani obróbce poprzez tanie bardzo ekscytacje. Nie da się sprzedać książek do bibliotek, to prawda. No, ale kto dziś chodzi do biblioteki? Przecież Polacy nie czytają, o czym przynajmniej cztery razy do roku informuje nas gazownia.

Opisany wyżej stan może oczywiście trwać dość długo, ale debil prędzej czy później zdemaskuje się na gruncie prostych oczywistości – patrz Mróz Remigiusz – a doświadczenia, także ciężkie, które są udziałem wszystkich unieważnią propozycje płaskie i nieciekawe – patrz Bonda. Wsiową filozofię Twardocha, załatwia lustro w łazience. I nic tu nie trzeba dodawać.

Ja zaś proponuję

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/terror-teodor-jeske-choinski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

lut 212020
 

Skoro już napisałem o możliwościach, teraz pora na chęci. Te zaś maleją zwykle wraz z ponawianymi próbami wejścia na ten rynek, które kończą się fiaskiem. Dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że ludzie nie rozumieją sprawy podstawowej – obecność na tym rynku to najpierw lata terminowania, zupełnie jak w hucie szkła. Terminowanie zaś oznacza, że nikt nikogo nie chwali, a przeciwnie, często dostanie się kopa w tyłek. Nikt nikomu nie prawi duserów i za terminującym autorem nie oglądają się dziewczyny. Na rynku treści terminowanie było przez długi czas zupełnie niemożliwe, dopóki nie powstał internet. Nawet to nie poprawiło sytuacji, bo dopiero pozwolenie na swobodną wypowiedź każdego w każdej sprawie umożliwiła normalne próby zdobycia umiejętności przekazywania treści bliźnim. Tego jednak nie zauważył chyba nikt poza mną. Ja zaś próbowałem wytłumaczyć wielu ludziom, jak ogromne mamy szczęście, że możemy żyć w takich czasach i próbować zmieniać różne oszukane relacje i hierarchie, doskonaląc przy tym nasz warsztat. Po każdej takiej próbie zostawałem sam. Okazało się bowiem, że większość żyjących osób uważa, że możliwości jakie daje nam internet, służą do autopromocji. Ta zaś jest przecież prosta i łatwa do wykonania. Wystarczy się przebrać w habit i coś poopowiadać ludziom. To wszystko. Oni zaraz tę treść skojarzą ze swoimi własnymi przygodami, bo jak wiecie nie ma łatwiejszej rzeczy niż kojarzenie wszystkiego ze wszystkim. A jak już skojarzą staną się wdzięcznymi odbiorcami kolejnych wynurzeń. I tak to się kręci.

Rynek treści nigdy nie był wolny. To jest rynek propagandy, gdzie obecne są wyłącznie propagandowe memy, które podawane są ludziom pod wysokim ciśnieniem. Ponieważ tak zwany kunszt autorski został już dawno przez macherów od rynku unieważniony, albowiem odwracał uwagę odbiorcy od ważkich czyli propagandowych problemów, konkurencja odbywa się na prostej zasadzie – żeby zwrócić na siebie uwagę trzeba mieć po swojej stronie absolut. Dobrze widać, gołym okiem, że rynek treści to miejsce, gdzie ludzie o bardzo podejrzanych intencjach okładają się pojęciami, które mają zrobić wrażenie na prostaczkach. Kościół i Pan Jezus są jednymi ważniejszych pojęć służących do utrzymania się na rynku. Od tego bowiem, kto będzie miał po swojej stronie prawdę „najmojszą”, zależy nie sukces, bynajmniej, bo trudno mówić o sukcesach, przy takich możliwościach, jakie są w Polsce, ale samo istnienie w obrocie treścią.

Nie ma więc mowy, w takich okolicznościach, by ktokolwiek zajmował się czymś mniej istotnym niż zbawienie duszy. To jest rzecz najważniejsza i ona musi być na tym rynku wywalona w miejscu najlepiej widocznym. Bez znaczenia jest przy tym, czy prezentacja problemów związanych ze zbawieniem, bądź potępieniem każdej pojedynczej duszy, rzeczywiście tym duszom pomaga. Nie można nawet próbować podjąć takiej kwestii, albowiem to z miejsca człowieka degraduje. Ja to przećwiczyłem na sobie, a nie zostałem zdegradowany tylko dlatego, że dzień w dzień, od dziesięciu lat terminuję na rynku treści, znosząc przy tym różne szykany, lekceważenie i szyderstwa. Ciągle jednak jestem i to powoduje, że moja obecność wywołuje też zdziwienie pewnych osób i kręgów. Przecież wszystko zostało zaplanowane? Ten mówi o niebie, ten o chlebie, a publika klaszcze i płacze we właściwych momentach. O co więc chodzi? Rynek został podzielony na segmenty i można sprzedawać propagandę, bez obaw, że ktoś się wtrąci do biznesu. Oczywiście, że można i ja się do żadnego biznesu wtrącał nie będę. Ja tylko, korzystając z dobrodziejstwa, wolności słowa, pisałem tu przez kilka dni, że działalność ojca Szustaka, jest certyfikowana przez siły obecne na rynku treści, które są zainteresowane sprzedawaniem propagandy, także politycznej. Nie przeczę, że wystąpienia Szustaka mogły na kogoś wpłynąć pozytywnie, ale jak długo wpływ ten będzie się utrzymywał, tego nie wiemy. Możemy za to określić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ojciec Szustak zostanie w pewnym momencie wycofany z pierwszej linii, albowiem przestanie budzić już zainteresowanie i zastąpi go ktoś inny, kto będzie miał jeszcze ciekawiej zredagowane treści propagandowe do zaprezentowania.

Jak powiadam, będę się upierał przy swoim, albowiem to ja, a nie moi oponenci, zarabiam na rynku treści, to ja widzę trudności jakie się piętrzą przed takim wydawnictwem, jak moje i to ja wyrażam swój sprzeciw wobec manipulacji, jakimi posługują się niektórzy ludzie wykorzystujący obecność i misję Kościoła do sprzedaży swoich, bynajmniej nie fascynujących produktów. Zwracałem na to uwagę, ale bez skutku. Możliwości sprzedażowe firmy, którą reprezentuje Adam Szustak są ogromne. Firma ta działa na preferencyjnych warunkach, a wykorzystuje do realizacji swojej misji entuzjazm różnych wariatek zafascynowanych postacią Adama Szustaka.

Wielokrotnie pisałem o tym, jak bardzo szkodliwy dla sensownej działalności jest entuzjazm i wielokrotnie zwalczałem entuzjazm, który prezentowali różni ludzie chcący pomóc mojej firmie. To jest zła droga, która moim zdaniem z miejsca zdradza nieszczerą intencję. To jest tak, jak zwykle bywa z młodymi ludźmi, ale także z tymi starszymi, którzy chcą od razu uczestniczyć w samych najważniejszych rzeczach i mieć swój udział w sukcesie. Najlepiej żeby był on jeszcze wywalczony przez kogoś innego.

No więc jest tak – nie możemy, i to wynika z dobrze rozumianej pokory, stosować zasad promocji i lansować kwestii, które dziś tworzą rynek treści w Polsce. To znaczy ja nie mogę, w Wy kochani czytelnicy róbcie sobie co tam chcecie. Nie można obiecywać ludziom zbawienia i dawać im rozgrzeszeń w miejscu takim jak rynek, bo ono nie temu służy. Ono zostało wykorzystane przez wędrownych kaznodziejów wszystkich możliwych religii i sekt, bo tu się gromadzą ludzie. Miejscem stosownym do takich zamierzeń jest świątynia. Ta ponoć  pustoszeje i zaczyna wiernych nudzić. I to jest zdumiewające, bo ja nie zauważam pustoszenia świątyni, ale takie sugestie słyszę. W związku z tym, ktoś wpada na pomysł, by stworzyć ewaneglizacyjną hybrydę – połączyć media, książki i misję. No i z tym zestawem wyruszyć na łów. To jest pomysł głupi. Był kiedyś taki film – „Złote węgorze”, gdzie zwariowany ojciec próbował pokazać swojemu synkowi, jak się łowi węgorze. Zastosował metodę, która wydawała mu się skuteczna – kazał dziecku chodzić po rwącej rzece i przegradzać ją sznurem z zawieszonymi na nim przynętami. O mało tego dziecka nie utopił, a na taki zestaw nic się rzecz jasna nie złowiło. Nie wierzę w masową ewangelizację za pomocą mediów, koszulek, książek i różnych gadżetów. No i postaw takich, jak ta reprezentowana przez Adama Szustaka. Jest on bowiem, przez swoje chęci, albo przez głupotę, uczestnikiem gry rynkowej, w miejscu, które jest z istoty Kościołowi wrogie. I nie kieruje swojego słowa do ludzi, którzy tę wrogość jawnie okazują, on je kieruje do zagubionej młodzieży, która – kiedy już sobie posłucha jak ojciec Adam opowiada – sięga po inne zestawy przygotowane dla potrzeb rynku, nie mające nic wspólnego z ewangelizacją, ale też używające absolutu dla potrzeb zwiększenia sprzedaży.

Dlaczego on tak robi? Myślę, że gdyby zmienił gawędę i zamiast mówić do pogubionych dzieci, zaczął mówić do wydawców pism satanistycznych, albo do autorów szkalujących katolików takich, jak Miłoszewski i Twardoch, zaraz zostałby przywołany do porządku, albo zdjęty z rynku. Nie o to bowiem chodzi. Istotą obecności na rynku jest jego podział na strefy wpływów. No i jedna ze stref dostała się Kościołowi, który – jak to Kościół – wydzierżawił ją jakimś zgromadzeniom. Te zaś, korzystając ze wszystkich możliwości jakie daje koncesja, zajmują się sprzedażą, która w ich mniemaniu jest ewangelizacją. Nie jest. Rynek to rynek, a Świątynia to Świątynia.

Tak niestety się składa, że przy rynku sformatowanym na opisanych zasadach trudno jest sprzedać cokolwiek, co choć trochę nie będzie się ocierało o lansowane tu, nieszczere treści, dobrze jest przynajmniej nie udawać entuzjazmu i wejść na ten rynek z produktem, który jasno nas określi. W jaki sposób? No w taki, że damy jasno do zrozumienia, że nie godzimy się na dotychczasową segmentację i nie będziemy słuchać żadnego słodkiego pierdzenia. Ja to próbowałem wytłumaczyć różnym ludziom, ale za każdym razem bez skutku. Za każdym razem bowiem autor, do którego zwracam się z taką propozycją, czuje się wyróżniony, a jak wyróżniony, to od razu samodzielny i pewny siebie. I to jest katastrofa. Trzeba bowiem połączyć dwie rzeczy bardzo trudne do połączenia – trzeba zminimalizować ryzyko i jednocześnie wykazać się maksymalną dowagą. Ja sam, jak wiecie zajmuje się od lat promocją produktów z rynkowego punktu widzenia niesprzedawalnych. One są poza propagandą, w przeciwieństwie do wystąpień Adama Szustaka. Co nie znaczy, że nie zawierają treści istotnych. Zawierają, ale nie te, które służą formatowaniu mas. Tak się jednak dłużej nie da. Trzeba doprowadzić do jakiejś konfrontacji, na zasadach, które obowiązują powszechnie, ale jednocześnie nie mogą być zastosowane przez ludzi porządkujących rynek. Tylko to bowiem zagwarantuje nam sukces. A stanie się tak, albowiem rynek nie może się obyć bez publiczności. Ta zaś dysponuje potencjałem intelektualnym, poczuciem humoru, kojarzy odległe nieraz fakty i lubi ocenić intencję autora po swojemu.

Nie będę tu już wracał do moich suplik kierowanych do różnych kolegów, których prosiłem o napisanie tego czy tamtego. Definitywnie z tym kończę. Postanowiłem, jakiś czas temu poprosić mojego dawnego kolegę Michała, o napisane tekstu do rzymskiego numeru Szkoły nawigatorów. Jednocześnie zaś poprosiłem go o to, by podjął próbę napisania książki, która mogłaby zakwestionować ustalone przez wielkich graczy rynkowych zasady. On się zgodził, ale postawił warunek. Taki, że nie będę go lansował publicznie. Jest to bowiem człowiek dyskretny, samotny i dość ekscentryczny. Nie lubi rozgłosu. Zadanie zostało wykonane, a ja będę czekał na efekty. Michał zaplanował wręcz całą serię produktów, ale na razie do drukarni pójdzie jeden. Zobaczymy jaki będzie efekt. Ja sam napisałem recenzję tej książki, którą może zaprezentuję niebawem. A dziś chciałem pokazać okładkę, oczywiście autorstwa Tomka Bereźnickiego. Prezentuję ją w całości, a nie tylko pierwszą stronę jak dotychczas, albowiem Michał zaplanował też strategię marketingową tego produktu, która zawiera się w nim samym. To jest bardzo ciekawe moim zdaniem, nie jestem tylko pewien efektów, ale postanowiłem dać Michałowi szansę. Oto książka.

gru 092019
 

Wiele osób pamięta jeszcze serial „Z archiwum X”, w którym dzielni agenci Mulder i Scully demaskowali podstępy kosmitów. Występował tam też facet o ksywie „Palacz”. Gość nie wyjmował papierosa z ust i był mocno już posunięty w latach. Teoretycznie był zwierzchnikiem głównych bohaterów, ale kim był w istocie, nie wyjaśniono. Palacz przeszedł pewnego dnia na emeryturę i wtedy w jego głowie zaświtał pomysł następujący – trzeba pisać opowiadania do wysokonakładowych tygodników, bo przez to piony administracyjne, które palacz reprezentował będą miały wpływ na masy, a na dodatek wpadnie parę groszy i jeszcze człowiek sobie podniesie samoocenę, bo zostanie przecież pisarzem. No, a któż może być lepszym pisarzem niż taki palacz, co normalnie sam jeden negocjował z Marsjanami problem ekshumacji marsjańskich grobów na zajętym przez ziemian księżycu? Nikt. Palacz zaczął pisać swoje opowiadania, ale redaktorzy z kolorowych pism poświęconych fantastyce wyszydzili go bez litości, albowiem uznali, że nie ma talentu, nie rozumie czytelnika, a historie o tych marsjanach pochowanych na księżycu, a wcześniej zamordowanych orczykami przez złych, pochodzących z Siemiatycz, chłopów, to są jakieś rzewne jaja. Palacz się zdziwił, bo on wiedział, że to przecież szczera prawda, sam tych chłopów z Siemiatycz na księżyc dowoził i sam im orczyki do rąk wciskał. No, ale, jak to mówią, prawda czasu, prawda ekranu….Palacz nie został pisarzem i musiał przejść do zajęć nudniejszych, czyli do tych prawdziwych negocjacji, które wcale łatwe nie były, bo kosmici są niezwykle ciężkim partnerem i stawiają warunki w zasadzie nie do przyjęcia. Ostatnio na przykład zażądali dostawy 20 tysięcy ton sera „Ramzes” z mleczarni w Rykach, w terminie uniemożliwiającym realizację. I co zrobić z takim fantem? Palacz myśli, a my się też musimy zastanowić, czy on jest sam jeden czy może ma jakichś zastępców. Wygląda na to, że ma albowiem – tego się na pewno nie spodziewaliście – patriotyczny miesięcznik „Magna Polonia” opublikował na swoich łamach fragmenty prozy Szczepana Twardocha. Jeszcze nie dostarczono mi linka, ale informuję wszystkich zawczasu. To może oznaczać tylko jedno – ludzie palacza nie odpuszczają i widząc, że treści bliskie ich sercom nie mogą wejść do normalnego obiegu treści – puszczają je kanałami zarezerwowanymi do tej pory dla husarii i rotmistrza Pileckiego. Magna Polonia drukuje Twardocha… to jest naprawdę niezwykłe…no, ale przypomnieć musimy w tym miejscu koniecznie, że były takie czasy kiedy Grzegorz Braun cisnął go ludziom na siłę, niczym palacz te swoje ekshumacje księżycowe miesięcznikowi „Nowa fantastyka”. Może się okazać, że coś przeoczyliśmy i od jutra – bo akurat znalazł się budżet – Szczepan zostanie najważniejszym pisarzem patriotycznym globu. Bo dlaczego w zasadzie nie?

Wiara w to, że uda się dokonać ekshumacji na księżycu rozszerza się, co mnie trochę zaskakuje, w tempie dość szybkim i nawet u Karnowskich pojawiły się jakieś deklaracje dotyczące wyprawy na Morze Spokoju, gdzie tych kosmitów leży najwięcej. To może oznaczać tylko jedno – jesteśmy w pułapce, której mechanizmu na razie nie rozumiemy, a kiedy go zrozumiemy, będzie za późno. Na wszelki wypadek więc piszę – wsadźcie sobie w de…swoje ekshumacje i ekscytacje, a potem dołóżcie do tego Szczepcia Twardocha i Szymka Hołownię. Będzie to w sam raz tak wiarygodne, żeby mógł się pod tym podpisać naczelny „Magna Polonia” wraz całym zespołem.

Zastanawia mnie jedno w tym wszystkim, kiedy oni zrozumieją, że w tej piaskownicy zwanej rynkiem treści wyglądają jak najgrzeczniejszy i najlepiej ubrany chłopiec, którego z daleka pilnuje, starsza i dystyngowana bona. Przez to właśnie, wszystkie siedzące w środku dzieci uważają ich za gamoni, dupków żołędnych i szpicli. I nikt się nie chce z nimi bawić. Im bardziej próbują się upodobnić do innych dzieci, przekrzywiając czapeczkę na bakier i brudząc podkolanówki, tym jest gorzej. Być może chodzi o to, byśmy wszyscy opuścili piaskownicę i zostawili ją dla nich? To jest nawet prawdopodobne. Wtedy wszystkie kolportowane na terenie naszego ogródka jordanowskiego treści będą dotyczyły kosmitów. I to jest chyba najważniejsze. Nie istotne co się mówi, ważne żeby było o kosmitach. A do tego tylko o nich. Ludzie się chętnie na to zgodzą, albowiem upajanie się grozą położenia to jeden z najsilniejszych narkotyków i mowy nie ma, by ktoś go odstawił dobrowolnie. Wielokrotnie to ćwiczyłem. Wielokrotnie próbowałem zwracać uwagę osób postronnych na kwiatki, pszczółki, drzewa i mówić im jakieś ciekawe rzeczy na ich temat. Kończyło się to zawsze tak samo – co ty mi tu pieprzysz o pszczółkach, kwiatkach i drzewach? Ty wiesz co będzie jak przylecą Marsjanie? I w tym momencie mojemu interlokutorowi względnie interlokutorce łzy napływały do oczu. Spieszę więc donieść, że Marsjanie są tu już od dawna. Oni nie przylecą wielkimi statkami, które zaczną walić z laserów wprost w najwyższe budynki. Oni wejdą od zaplecza, bo muszą się zorientować gdzie leży klucz do spiżarki. Potem muszą zorganizować tu jakieś zarządzanie, czyli zrobić tak, by wszyscy o nich mówili, nie widząc ich rzeczywistej obecności. To się da zrobić, jak ktoś uważnie oglądał serial „Z archiwum X” ten doskonale wie jak. Powiem tylko, że wobec realnej obecności Marsjan, dziwne wydaje się namnażanie się ludzi okazujących im jawną wrogość. W dodatku bez lęku. To, zważywszy na nadzwyczajne możliwości kosmitów, nie powinno przebiegać w ten sposób, to znaczy liczba jawnych i ostro najeżonych wrogów Marsa, powinna systematycznie maleć. No, ale ona rośnie. Marsjanie zaś nadal mają się dobrze. Szczepan zaś Twardoch czołowy ziemski ideolog marsjanizmu leninizmu, publikuje w najbardziej prawicowym i niezależnym od nikogo piśmie patriotycznym. Ludziom zaś, którzy wierzą w bohaterstwo antykosmicznych deklaracji szklą się już oczy. O tak…już niedługo nadejdzie wyzwolenie, a na księżycu przeprowadzimy wreszcie te cholerne ekshumacje i udowodnimy, że to nie chłopi z Siemiatycz zamordowali orczykami niewinnych Marsjan, ale górale z Czarnego Dunajca. Zaświta jutrzenka swobody, a ogłosi się nam Szymon Hołownia, prawdziwy katolik, mąż jednej żony i ojciec dzieciom…Aha, nie wiem czy słyszeliście, ale podobno ta żona jest wojskowym pilotem, czy coś podobnego? To aby prawda? Bo ze Szczepanem i „Magną Polonią” na pewno….Niezwykłe. Może ona też latała na księżyc z palaczem?

lis 262019
 

Na targach w Łodzi zarobiłem trochę, ale to co tam zobaczyłem utwierdziło mnie w przekonaniu, że walczymy do śmierci. Potem zaś pamięć o nas zaginie i nikt nawet nie pochyli się nad treściami, które tu produkujemy. To nic, w końcu najważniejsze, żebyśmy się wszyscy dobrze bawili. Pisałem o chudej, odzianej w czerwoną kieckę pisarce, która wystąpiła pierwszego dnia i rzekła, że najgorsze co pisarz może zrobić, to umieścić siebie wśród bohaterów powieści. Przy czym dla wszystkich było jasne, że pani ta pisze wyłącznie o sobie i o swoich szajbach. Ostatniego dnia wystąpiła inna pisarka, dla odmiany gruba i nalana, z burzą rudych włosów, która powtórzyła dokładnie to samo co ta chuda z wystającymi kolanami – bardzo źle jest kiedy pisarz umieszcza siebie wśród bohaterów powieści. I także w tym przypadku jasne było dla wszystkich, że ona również siada do pisania wyłącznie po to, by opowiadać o sobie. To jest zakres w jakim porusza się literatura zwana kobiecą – mietła w okularach opowiadająca o swoich niespełnieniach vs gruba w okularach opowiadająca o tym samym. W środku zaś mieszczą się Bonda, Mróz, Twardoch i reszta. Przesłano mi dzisiaj link do rankingu najlepiej zarabiających pisarzy polskich. Rankingi takie publikuje się po to właśnie, by te biedne wariatki nie spały po nocach, tylko zastanawiały się, co też takiego jest w tym Mrozie, że zarabia on prawie dwie bańki rocznie. Odpowiedź tkwi nie w prozie Mroza, ale w zagadce zwartej w pytaniu – kim są jego rodzice. Tego jednak ani gruba, ani chuda frustratka nie zrozumieją. Powtórzmy jeszcze raz – pisarze są reprezentantami środowisk sięgających po władzę niejawną. Taka definicja dobrze oddaje to, co się dzieje na rynku. Ich zadaniem jest okazywać czytelnikowi maksymalnie duże lekceważenie, poprzez emitowane w zasadzie bez przerwy kłamstwa i proste idiotyzmy. Tylko to bowiem gwarantuje firmującym pisarzy organizacjom, że nie zaczną oni „wierzyć w siebie”. Pomiędzy autorem a czytelnikiem musi być przepaść, żeby rynek spełniał swoją najważniejszą funkcję – dystrybutora propagandy. Ponieważ wymienieni autorzy sami z siebie nie spełnią tej najważniejszej funkcji, do tego wiatraka należy dorobić drugie ramię. Tylko wtedy bowiem układ zyska niezbędną dynamikę, która podniesie temperaturę emocji dużych grup społecznych i da nadzieję na to, że wreszcie coś naprawdę nieprzewidzianego i jednoznacznego w interpretacji w Polsce się wydarzy. Nie pomogło spalenie kukły żyda przez starego ubeka, trzeba więc wymyślić coś innego. Oto – o czym dowiedziałem się dziś – Wojciech Sumliński napisał książkę „Powrót do Jedwabnego”. Ponoć kilkakrotnie zapowiadana promocja była za każdym razem odwoływana. Czynili to rzecz jasna żydzi, których podłe podstępy wszyscy dobrze znamy i rozpoznajemy. No, ale wreszcie się udało i premiera doszła do skutku. Żydzi przegrali, albowiem na Sumlińskiego przyszło ponoć kilkaset osób. W sam raz tyle, by nie sprawić wrażenia grupy mającej siłę kreowania zdarzeń, ale też w sam raz tyle, by wmieszać w to jakichś prowokatorów. Przed panem Wojciechem tournée krajowe, czekamy z utęsknieniem na relację z tych wydarzeń.

Jakiś startup z Krakowa, izraelski zapewne, wyprodukował coś co nazwane został kalkulatorem książek Olgi Tokarczuk. Nie do wiary. Można sobie obliczyć ile czasu zajmie nam zapoznanie się z treścią wszystkich dzieł noblistki, a potem do tego wciągnąć znajomych i zrobić zawody, kto najszybciej przeczyta wszystkie książki pani Olgi. Niezwykłe.

Inna sławna pisarka, Katarzyna Bonda, wciela się w nową rolę, zamienia się mianowicie w promotora sztuki nowoczesnej. Nic bowiem, ani jedna minuta z życia celebryty literackiego nie może się zmarnować. Nie po to zainwestowano w Bondę, żeby siedziała na kanapie i emitowała jakieś odory. Trzeba działać. I oto pani Bonda zabrała się za promocję sztuki neosakralnej, którą produkuje ten tu, smutny pędzel, nazwiskiem Krzysztof Sokołowski. Jest to podobno ulubiony artysta pisarki, a jego obrazy trzyma ona nad biurkiem, nad kanapą, nad łóżkiem (niepotrzebne skreślić). http://www.dompraczki.pl/krzysztof-soko322owski.html# Jak widzimy całość prezentowana jest w miejscu, które – bez ironii zupełnie – nazwane zostało domem praczki. Była kiedyś taka gra półsłówek – słynna praczka Stasia – to dla wtajemniczonych, kto rozumie też się uśmiechnie. No więc ulubiony malarz praczki, to jest chciałem rzec, pisarki Bondy, wystawia swoją neosakralną abstrakcję w domu praczki w Kielcach. W następnej kolejności prace artysty zostaną zaprezentowane w maglu przy ul. Krochmalnej w Warszawie.

Pęd ku oryginalności i prostocie jest w zasadzie nie do powstrzymania. Oto, jakież to wszystko jest przewidywalne, okazuje się, że krul Korwin rozpoczął dystrybucję tekstyliów. Nie byle jakich przecież bo wskazujących, że ich posiadacz i użytkownik jest pełną gębą monarchistą. Przed nami proszę Państwa, skarpetki w korony.

https://sklep.korwin-mikke.pl/produkt/skarpetki-w-korony/

Wystarczy je założyć i od razu człowiek zyskuje przynależność do właściwego totemu – jest monarchistą. Dzięki Bondzie i jej ulubionemu artyście rozpocznie przygodę z nowy, abstrakcyjnym rodzajem sacrum, a dzięki skarpetkom zostanie monarchistą. Udział w promocji książki Sumlińskiego spowoduje, że zyska opinię najprawdziwszego, wszak certyfikowanego przez samych żydów, patrioty. A jeśli to mu do szczęścia nie wystarczy, może, dzięki kalkulatorowi książek Olgi Tokarczuk, powalczyć o laur najszybszego czytacza jej prozy. Kiedy i to mu się znudzi, zerknie na tabelę zarobków najpopularniejszych autorów w Polsce i pomyśli, że tak głupio jak Mróz, może każdy, on też. I wtedy zapragnie zostać milionerem.

Jak to się drzewiej mówiło i pisało – książka w życiu pomaga, z książki płynie odwaga….itp, itd…

lis 212019
 

Wydawnictwa, jak wiadomo od dawna, służą do tego, by uczyć i bawić jednocześnie. Warunkiem, który musi być spełniony, aby misja weszła w fazę realizacji jest atrakcyjność treści i edycji takiego wydawnictwa. Tę zaś można osiągać na najróżniejsze sposoby, z których część ma charakter nieformalnej umowy. To znaczy, grupa osób, posiadających dostęp do kanałów dystrybucji może się umówić, że absolutne śmieci, będą od teraz lansowane jako cud, miód, ultramaryna, bo jest na to budżet. To się wielokrotnie zdarzało i zawsze wiązało się z pojawieniem się na rynku jakichś nowych graczy. W misji wydawnictw jest jednak drugie dno. Za nauką i zabawą, kryje się propaganda, często polityczna, ale częściej obyczajowa. Cechą propagandy jest masowość. Ona musi być dystrybuowana masowo. To zaś unieważnia zarówno budżety jak i umowy przeznaczane na towar o obniżonej jakości i zawyżonej cenie, który sprzedawany jest za pomocą tak zwanych nowych kryteriów estetycznych. Propaganda bowiem współczesna jest propagandą elitarną. Nie ma dziś mowy o tym, by docierać do masowego czytelnika przy pomocy czytelni ludowych, gdzie leżą książki oprawne w gazetę. Do misji takich jak zmiana kryteriów oceny powołuje się znawców, czasem określanych jako krytycy, a czasem jako eksperci, czasem też jako profesorowie. Ich rzeczywistym zadaniem zaś, jest tłumaczenie nieśmiesznych dowcipów. Nic ponadto. I my ów proceder oglądamy w zasadzie bez przerwy. Ma on różne poziomy, od poziomu najwyższego, czyli lansowania grafików z ASP rozmazujących odchody po papierze zaczynając, na autorach nieśmiesznych historyjek rysowanych lub pisanych na zamówienie kończąc. Czy publiczność to widzi? Oczywiście, że widzi, ale nie wie co zrobić, albowiem poczynania te mają jeszcze jeden wątek. Ich powodzenie gwarantowane jest dzięki temu, że z rynku usuwa się jakość, której zaprzeczyć nie można. To łatwe, jeśli ktoś dysponuje kanałami dystrybucji. Po prostu stawia się zaporowe warunki cenowe i mowy nie ma rzecz jasna o tym, by taki ciekawy produkt doczekał się recenzji, a jeśli już to takiej, o jakiej pisałem tu wczoraj. Zaniżanie poziomu wszystkiego wokół ma swoją cenę. To znaczy ludzie, którzy temu patronują, sami nie chcą być zdegradowani, ale uniknąć tego nie mogą. Mogą się tylko łudzić, że zamykając się w coraz szczuplejszych gremiach ocalą swoją pozycję i swoje życie. Nie ocalą. Zdefasonowanie rynku komunikacji, zakończy się ich unieważnieniem. Z prostego powodu – skoro można wykreować z niczego autorów i grafików, to można też ekspertów. Kryteria będą dowolne i płynne, a tworzyć się będą w wyniku walk frakcyjnych w organizacjach dystrybuujących propagandę w Polsce. No, ale to nie jest nasze zmartwienie. My mamy inne.

Jadę jutro na targi do Łodzi, które potrwają do niedzieli. Nie będę miał ze sobą komiksu Sacco di Roma, który przyjedzie tu dopiero w poniedziałek. Będę miał za to dużo książek dobrej jakości, w tym niektóre po mocno zaniżonej cenie. Na tych targach, podobnie jak na wszystkich innych odbywa się prezentacja tego wszystkiego o czym tu mówię. I śmiem twierdzić, że jestem jedynym wydawnictwem, które nie próbuje wciskać tam czytelnikowi kitu. Nie wiem jak to tam będzie w tej Łodzi, bo jadę tam drugi raz dopiero. Liczę, że będzie lepiej niż w zeszłym roku. Obecność moja na tych i innych targach jest konieczna, albowiem tylko takie imprezy – unikające celebryckiego zadęcia, dają jakąś szansę na dotarcie do czytelnika poszukującego, który nie jest w stanie uwierzyć, że Bonda to pisarka, a Twardoch to jej męski odpowiednik. Targi w Krakowie czy w Warszawie na Stadionie takiej szansy nie dają. To jest katastrofa, jak wszyscy wiemy. Mimo to one istnieją i trwają dzięki sile bezwładu jak sądzę. Co jakiś czas bowiem organizatorzy próbują mnie nakłonić do udziału w jednej czy drugiej imprezie – a byłem na obydwu – proponując mi jakieś rzekome stoiska za przystępną cenę. To nie są żadne stoiska, ale kawałki powyginanej blachy postawione na podłodze bez żadnego wspornika, w cenie 1200 zł za sztukę. Nie ma mowy, żebym się dał na to nabrać. Organizatorzy imprez takich jak ta w Łodzi, jak te w Poznaniu czy Białymstoku, mają co prawda przymus zapraszania tych wszystkich celebrytów kanciarzy, ale nie mogą zrezygnować z wydawnictw takich jak moje, bo impreza straci sens. Wszystkich zaś nie uda się przekonać, że od tego i tego dnia, nie ma już w Polsce innych autorów niż ci lansowani przez gazownię. Ponadto treści produkowane przez tych ludzi mijają się zwyczajnie z praktyką dnia codziennego. Pisaliśmy już o tym wielokrotnie i nie ma się co powtarzać.

Doświadczenia jednak dni ostatnich skłaniają mnie ku takiej oto refleksji – ludzie dystrybuujący propagandę masową mogą pokładać nadzieję w tak zwanych grupach fanów. Fanów, których miłość i przywiązanie ciągnie się, hen, hen, poza grób. Zaglądałem wczoraj, dla przykładu na forum fanów Zbigniewa Nienackiego. Bardzo ciekawe doświadczenie, muszę przyznać. Ciekawe, bo pokazuje nam jak treści nędzne, oszukane, spreparowane, nieautentyczne, utrzymywane są przy życiu samym tylko ogniem serc. To jest w mojej ocenie dziwne, zważywszy na słabość tych treści i wygląda po prostu jak kult czasów dawno minionych i takich samych wzruszeń, które były od samego początku skłamane. Czy to jest metoda na utrzymanie przy życiu współczesnych pisarzy celebrytów? Moim zdaniem nie. Jeśli ktoś pisze powieści musi spełnić kilka warunków. Musi mieć wyrazistą postać w centrum i trochę mniej wyraziste postacie wokół. Musi też serwować ludziom wzruszenia, które tkwią głęboko w ich sercach, jak kryształki oliwinu w bryłach bazaltu. Potrzebna mu więc jest jakaś intuicja. I tym, co by o nim nie mówić, zajmował się Nienacki. Czynił to po swojemu, ale ludziom, szczególnie samotnym i skrzywdzonym nie trzeba wiele, by wymyślić sobie cały świat. Na tym właśnie bazują słabi pisarze i oszuści matrymonialni. Żaden ze współczesnych autorów realizujących wytyczne propagandowe nie jest w stanie wymyślić, ani bohatera ani intrygi. Może to co najwyżej od kogoś przepisać, ale i tak nie ma to znaczenia, albowiem ich celem jest coraz to szybsze i coraz to bardziej powierzchowne opisywanie przeniewierstw Polaków, dokonywanych w czasie II wojny i tuż po niej. Nic innego nie ma znaczenia, całe te setki stron zasmarowywane przez Bondę, to masa tabulettae. Chodzi tylko o to, by przemycić w tym treści dotyczące Burego. To samo jest z Twardochem i innymi. Jestem pewien, że im się nie uda. Ci ludzie od Nienackiego mnie o tym wczoraj przekonali. To jest niemożliwe, żeby powstało kiedyś jakieś forum wielbicieli Twardocha. No chyba, że Bundestag wyasygnuje na to specjalny budżet i zatrudni Mroza do moderacji. Inaczej to nie pojedzie. Wszyscy ci ludzie unoszą się w przestrzeni jak za wcześniej obudzone motyle – w przeczuciu śmierci. Niby świeci słońce i niby jest ciepło, ale to przecież dopiero luty.

Ja zaś mogę Wam obiecać, że nigdy nie zniżę się do tego, by wymyślić coś tak pretensjonalnego i powtarzalnego jak serie literackie, postaram się też, by nigdy, do samej mojej śmierci, nie zabrakło tu różnych niespodzianek.

lis 142019
 

Sądziłem, że ostatni występ Olgi Tokarczuk, czyli owo, nie skomentowane w mediach w zasadzie, przesłanie do senatu mnóstwa dobrej, czy też jasnej energii, wyczerpał możliwości kompromitacyjne autorów przeciwnych wynikowi ostatnich wyborów. Myliłem się. To jest dopiero środek skali, będzie gorzej. Żeby podkreślić trafność tej metafory – ze skalą i środkiem – przypomnę pewien film o Indianach. Nazywał się on chyba „Jeździec gwiazdy porannej” i opowiadał o brygadierze Custerze, który dał się wciągnąć w zasadzkę zastawioną przez Indian nad strumieniem Małego Wielkiego Rogu. W filmie tym jest scena, kiedy to Custer, w wyniku złego rozpoznania, uderzył na wioskę Indian, sądząc, że obszedł ją od tyłu i wziął czerwonoskórych w kleszcze. Okazało się jednak, że to co biedny George brał za koniec wioski, było dopiero jej środkiem, albowiem latem roku 1876 nad strumieniem Małego Wielkiego Rogu zgromadziło się naprawdę bardzo wielu Indian. Jaki był koniec tej historii, wszyscy wiemy. My zaś dziś jesteśmy w sytuacji podobnej, wydaje nam się, że obchodzimy to zbiorowisko pomylonych kanciarzy, graczy w trzy karty, popaprańców łgających w żywe oczy, od tyłu i to co widzimy to koniec ich wioski. Niestety mam złe wieści. To jest dopiero środek. Żeby nie podzielić losu Jurka Custera musimy wycofać się na wzgórza i obserwować jak tamci się będą przegrupowywać. Dobra energia przesłana przez Tokarczuk do senatu nie zabiła nikogo na szczęście, ale to nie znaczy, że nie poczyniła żadnych spustoszeń. Jak wielkie są te spustoszenia, okaże się w trakcie głosowań. Niestety nie będzie można obciążyć pani Olgi konsekwencjami tego przesyłu energii, ale może chociaż da się narzucić im wszystkim jakieś opłaty przesyłowe, takie jakie my płacimy przy każdym rachunku za prąd. Wygląda bowiem na to, że występ Tokarczuk to początek, jakiejś szerszej akcji. Oto na Onecie reklamują książkę pisarza Żulczyka, który – a jakże – jest wyleczonym alkoholikiem i o tym właśnie pisze. Tym razem jednak pisarz Żulczyk, nie opiewa swoich alkoholowych malign i ekscesów, ale zabrał się za opisywanie czystego zła. Jak sam mówi, żeby opisać czyste zło, trzeba je wyolbrzymić, przeskalować i nadmuchać. Dopiero wtedy dokładnie widać jak czyste jest owo zło i jak straszne. To jest – potraktujmy przez jeden moment poważnie tego durnia – zaprzeczenie wszystkich metod jakimi w dawnych czasach opisywano faszyzm prawdziwy. Wszyscy to pamiętamy, dawniej, chodziło o to, by pokazać, że to czyste zło tkwi w zwykłych ludziach i manifestuje się w ich codziennych, pozornie neutralnych wyborach. I to miało sens, albowiem nikt nie będzie zaprzeczał iż wybory Niemców po roku 1933 były wyborami konformistów, którzy dla ratowania swojej komfortowej egzystencji gotowi byli strzelać do dzieci i starców. Dziś tego nie ma i w ogóle nie ma mowy o żadnym faszyzmie, ale to Żulczykowi nie przeszkadza zmieniać skali zła, żeby uwypuklić jego potworność. Czym jest zło według tego dziwnego człowieka? To jest oczywiście faszyzm i teokracja, a faszyzm i teokracja to znaczy marsz niepodległości i księża pedofile. No i koniec. I tak wkoło Wojtek. Gdybyż jeszcze Żulczyk nie zechciał tego wyolbrzymiać, ale na przykład skupił się na opisie udręk jakie patriotycznie nastawione dzieci aplikują podwórkowemu kotu, może dałoby się to znieść. Niestety jest inaczej – to jest dopiero środek wioski. Sami zresztą zobaczcie. https://kultura.onet.pl/ksiazki/jakub-zulczyk-i-ksiazka-czarne-slonce-jestem-juz-dokumentnie-zniesmaczony-pis-em/bs0ty2g

Idiotka, która ten wywiad prowadzi, zachowuje się gorzej niż polonistki przygotowujące akademię na rocznicę rewolucji październikowej, a poważna jest przy tym jak szaman Szoszonów, wróżący Custerowi zwycięstwo z zeschłych liści brzozy miotanych wiatrem po prerii.

W żaden sposób nie dałoby się jej, ani nikomu z tych istot wytłumaczyć, że czyste zło, gdyby nawet było tylko trochę zaangażowane w zwalczanie takich Żulczyków, nie dopuściłoby do tego, żeby ten bałwan wydał jakąś krytyczną książkę na jego temat. Krytykować można bowiem tylko dobro, a to w celu jego udoskonalenia i wskazania błędów i zaniechań, które przenikliwy krytyk dostrzegł i przeanalizował. Zło się jedynie wychwala i wywyższa. Nie można go krytykować, albowiem ono się zaraz odwinie tak, że krytykujący zostanie bez nogi, albo bez ręki. Żulczyk tego jeszcze nie wie, owo doświadczenie jest dopiero przed nim. Katharsis przejdzie zaś w chwili, kiedy pomyśli, że może jednak nie trzeba tak ostro przeginać, może można inaczej napisać. Wtedy zaliczy takiego fleka w zad, że się zatrzyma gdzieś obok Twardocha, jeżdżącego skuterem śnieżnym po Spitsbergenie. Na razie jednak uchodzi za przenikliwego wróża, opisującego przyszłość, w której rząd składa się z księży wynajmujących płatnych morderców do różnych zleceń. Rząd składający się z księży wynajmuje płatnych morderców do zleceń?! A kto wynajął Żulczyka? Tego się zapewne nie dowiemy, ale możemy spekulować. Tytuł tej książki to – o matko, cóż za oryginalny i wstrząsający pomysł – Czarne słońce. Ja tylko przypomnę, że całkiem pomylony, uchodzący za prawicowego reżyser, zakolegowany dawniej z Grzegorzem Braunem – Jerzy Zalewski – nakręcił był fabułę zatytułowaną „Czarne słońce” czy też może „Czarne słońca”. Film ten jest tak głupi i beznadziejny, że dorównać mu może tylko „Arche – czyste zło”, które zrobił sam Grzegorz Braun, kiedy jeszcze miał chęć kręcenia fabuł. Pieniądz na to wyłożył zdaje się bloger Artur Nicpoń. Ponoć można to jeszcze gdzieś obejrzeć w sieci. Niezwykłe jest to, że owo podkreślanie grozy dokonuje się zawsze za pomocą tych samych chwytów. I one są beznadziejnie powtarzalne. To zaś może oznaczać tylko jedno – nie ma zlecenia i nie ma zgody na opisywanie prawdziwej grozy. To zaś co widzimy, to jedynie obrzucanie się nawzajem oskarżeniami w ramach tego samego projektu politycznego. Nie wiadomo dlaczego Grzegorz Braun nakręcił dawno temu ten idiotyczny obraz. Mniej więcej wiadomo dlaczego Jerzy Zalewski nakręcił film „Czarne słońce” – żeby podkreślić głębię swojej osobowości i przyrodzoną wrażliwość. Z całą pewnością zaś wiadomo, że Żulczyk napisał swoją książkę, bo dostał na to zlecenie od ludzi, którym nie podoba się, że przegrali wybory. Podkreślę raz jeszcze – porażające jest to ubóstwo narzędzi, ten bieda-warsztat, za pomocą którego drobne pijaczki próbują nas przekonać, że reprezentują ducha triumfującego.

Podkreślam jednak – to jest dopiero środek wioski. Oto gazownia ogłosiła wczoraj, że premier Morawiecki chce zlikwidować OFE i okraść w ten sposób Polaków z emerytur. To jest naprawdę niezwykłe, bo przypomina wprost argumenty hitlerowców z czasów, tuż po dojściu do władzy. Tusk zabrał pieniądze z trzeciego filaru i zostało to ogłoszone jako wielki sukces rządu. Może niech Żulczyk napisze coś o tym złodziejstwie? Może niech nie zmyśla historii z przyszłości, ale opisze w jaki sposób Donald Tusk okradł Polaków. Czy to jest w ogóle do pomyślenia? Taka książka? Chyba nie, nawet najodważniejsi szermierze prawd cofną się przed takim wyzwaniem.

lis 062019
 

Przyrzekam, że nie napiszę nic o Donaldzie Tusku i jego politycznych planach. Postaram się także nie pisać nic na tak zwane tematy bieżące, a przynajmniej na razie.

Zastanawiałem się wczoraj po czym poznać będziemy mogli, czy Nobel dla Olgi Tokarczuk jest ważny czy nie? I pomijam tu nasze oceny tego smutnego faktu. Otóż poznamy to, po wielkości konduktu idącego za trumną pani Olgi. Wielu z nas tej chwili nie doczeka, ale ci, którzy doczekają będą mogli zaświadczyć o wadze tej nagrody. I niech mają w pamięci to, co tu teraz napisałem.

Dziś zaś odpowiemy sobie na pytanie, jak się konstruuje literatów w Polsce, czyli na czym polega ta cała autentyczność w przekazie i postawie, o której tyle mówiliśmy. Pomijając kreacje służbowe, czyli wszystkich starzejących się tajniaków, którzy muszą nam dziś opowiedzieć o romantycznej stronie swojej natury, do stworzenia literata potrzebne są następujące elementy – pasja, trudne dzieciństwo i przemiana duchowa. Proporcje tych elementów, wszystkich jak jeden wyciągniętych z d…i całkiem w prawdziwym pisaniu nieważnych, decydują o tym, czy literat będzie rozlazłą ciotą, czy może twardzielem, co z wdziękiem potrafi przeładować karabin. Zacznijmy od pasji, nie może ona być byle jaka, musi być szczególna, znacząca i wskazywać na kierunek rozwoju duchowego autora. Pisarze mieli kiedyś prawdziwe pasje, Nabokov na przykład był entomologiem i specjalizował się w motylach. No, ale dziś takie histerie są nie do zaakceptowania przez rynek i pośredników na nim działających, bo oni chcą od literatów aspirujących otrzymywać komunikaty zrozumiałe przede wszystkim przez nich samych. No, a jeśli przyjmiemy, że wszyscy pośrednicy na rynku książki to zdemobilizowani stójkowi, to cóż oni mogą, do cholery rozumieć z otaczającego ich świata? Jakie relacje są w zasięgu ich percepcji? Tylko te związane z prokreacją i strzelaniem. To jest oczywiste. I tak rośnie popyt na pisarstwo deprawacyjne, albo romantyczne, a także rośnie popyt na autorów deklarujących zainteresowanie bronią palną. I tu dochodzimy do Szczepana Twardocha. Ktoś powie, że on przecież zaczynał od znakomitej książki, zatytułowanej „Epifania wikarego Trzaski”, która wielu ludziom się podobała. Jesteście naiwni jak dzieci. Chodziło tylko o to, by zestawić pięknie brzmiące słowo Epifania ze swojsko brzmiącym słowem Trzaska. To wystarczy, by przekonać wszystkich sfrustrowanych mężczyzn, którzy nie są w stanie decydować sami o sobie, że ten Trzaska, choć ksiądz, to właśnie ich alter ego. A objawienie, o którym pisze Szczepan dotyczy ich właśnie i wydumanych religijnych dylematów, które mają ich wyzwolić z licznych ciążących na ich garbach opresji. To czysta socjotechnika. Kiedy okazało się, że na Trzasce za dużo się nie natrzaska, Szczepan ogłosił, że fascynuje go broń i daleka północ. Tu już można mnożyć przykłady i analogie – Centkiewiczowie, Jack London, Curwood itp., itd., cała ta produkcja pełna nieprawdziwych emocji, fikcyjnych dylematów, rzekomych inspiracji i tanich wzruszeń. Jeśli zaś idzie o opresję, to Szczepan znajduje się w polskiej, nędznej opresji, która przeszkadza mu robić prawdziwą karierę. I już, pisarz gotowy.

Chciałbym teraz, dla przykładu wprost, żeby pokazać wszystkim jak wygląda pasja, głębia i zaskoczenie, i zacytować moją rozmowę z prof. Ostaszewskim, taką krótką wymianę zdań jaka odbyła się na fejsie. Dotyczyła ona kwestii tu omawianej, czyli tego, dlaczego Leo Perutz nie dostał Nobla. – To pan nie wie – zapytał mnie Krzysztof Ostaszewski. – No nie wiem – rzekłem. – Bo był aktuariuszem ubezpieczeniowym, a żaden aktuariusz ubezpieczeniowy nie może być sławny. Jego kuzyn Max też nie dostał Nobla z medycyny, a powinien…Tyle.

Moim zdaniem to jest początek trzech przynajmniej ciężkich od znaczeń powieści. Nikt tego jednak nie rozumie, albowiem pośrednicy decydujący o sprzedaży i aspirujący do tego, by kształtować umysły czytelników, operują na poziomie sierżanta Kloca z jednostki specjalnej w Orzyszu i wyżej nie wzlecą, bo im pełne portki przeszkadzają. Mogą tylko strugać kolejnych Szczepanów z tego samego kaczana kukurydzy i wraz z nimi delektować się kawą latte pitą na tarasie hotelu, gdzieś w Toskanii. Bo to akurat kojarzy im się z wyrafinowaniem.

Jakby ktoś chciał pogadać z prof. Krzysztofem Ostaszewskim, aktuariuszem ubezpieczeniowym, o literaturze, to informuję, że będzie on uczestnikiem konferencji w Kazimierzu Dolnym. Będzie tam gościem, nie wygłosi wykładu. Przelatuje akurat wtedy obok i postanowił się zapisać.

Kreacja autorów zaczyna się wcześnie, zwykle już na studiach. Nie ma takiego młodzieńca z pretensjami do ilorazu, który nie chciałby zostać pisarzem. Usiłuje on odgadnąć, czego też chcieć mogą odeń pośrednicy i albo robi jakiś skandal, albo modli się w miejscach publicznych z nadzieją, że ktoś zwróci na to uwagę, albo też deklaruje miłość do określonego rodzaju publikacji, które ubogacają i uwznioślają go duchowo. I tu z miejsca tworzy się pewna hierarchia, bardzo dodajmy powierzchowna. Bo skąd student historii sztuki ma wiedzieć jak się rzeczywiście sprawy miały z tymi pisarzami i ich książkami? Tylko z Gazety Wyborczej i z pokątnych rozmów jakie prowadzą jego starsi koledzy liczący na to, że też zostaną zainstalowani na rynku literackim. No, a jeśli hierarchia, to są w niej obiekty ważne i ważniejsze. Zwykle, za moich czasów, na samej górze, była książka „Człowiek bez właściwości Musila”, o której już mówiliśmy. Książka, nie czytana przez nikogo i przez wszystkich omawiana ze szczegółami. No, ale o to właśnie w tym chodzi, żeby już na wstępie wyselekcjonować tych, co mają największe zdolności do konfabulacji i łatwość przeskakiwania z tematu na temat. Jak sobie przypomnę tych wszystkich aspirujących kolegów, którzy chcieli zostać sławnymi pisarzami, to muszę jasno stwierdzić, że wszyscy przegrali. Żaden nie został pisarzem, za to wielu usiłuje przekonać otoczenie, że to przez fakt, iż literatura prawdziwa nie istnieje, są tylko oszuści, którzy się nie poznali na geniuszu. To jest słabe usprawiedliwienie, a ja dodać od siebie mogę taką radę dla wszystkich studentów – lepiej chlać i zabawiać dziewczęta dowcipami, nawet nie szczególnie wyszukanymi, niż czytać te nikomu niepotrzebne idiotyzmy, z nadzieją, że ktoś zwróci na człowieka uwagę. Większa jest wtedy szansa zostania pisarzem. Naprawdę.

Wróćmy jednak do przemian duchowych. Najważniejsze na rynku przemiany dotyczą odkrycia przez człowieka młodego i wrażliwego antysemityzmu w narodzie, bądź pedofilii w Kościele. Od tego zaczynają się dziś kariery prawdziwe i mowy nie ma, żeby to wyszydzić, bo wszyscy, którzy głoszą prawdziwość tych dylematów, są opłaceni tak ciężkimi kwotami, że prędzej odrąbią sobie rękę niż przestaną o tym mówić. Przykład młodego Stuhra jest tu najbardziej znamienny. Lepszy odeń jest tylko Hołownia Szymon, który ogłosił przedwczoraj, że trzasnął kiedyś jakiegoś księdza z tak zwanego liścia, albowiem ten objął go zbyt czule.

Powyższe przykłady nazwałem diagramem literackim, a diagram to uproszczony schemat. To nie jest dobry tytuł, albowiem na naszym rynku nic, poza tym diagramem nie ma. Jest tylko uproszczony schemat. Od czasu do czasu, ktoś włącza jakiegoś bęcwała i ten wygłasza w TV napisane przez kogoś innego kwestie, które akurat korespondują z trendami publicystyczno-propagandowymi. Czy to znaczy, że nie ma prawdziwych problemów, które do literatury się nadają i nie zalatuje od nich polityką i propagandą? Są, ale nie mogą się przebić, albowiem tak zwana sfera intymna życia człowieka, a nie mam tu na myśli dylematów związanych z tym, jak i z kim spędzić sobotni wieczór, została zagospodarowana przez politykę. Najlepszym przykładem może być ostatnie arcydzieło kina czyli film „Joker”. Normalny, oklepany amerykański socjalizm, mający uspokoić biednych, słabych i chorych, a także utrzymać ich na swoich miejscach, przebrany w kostium wariata. To wszystko.

Powtórzmy jednak raz jeszcze – czy nie ma prawdziwych problemów? Są, mają je aktuariusze ubezpieczeniowi, którym odmawia się Nobla, mimo że są wrogimi Kościołowi żydami, okultystami, matematykami rodem z magicznej Pragi, pomieszkującymi w Wiedniu, o mało nie wylądowali w komorze gazowej, a ich największym wielbicielem był Kazio Borges. A Nobla nie dostali. Można? Oczywiście, że można.

Tokarczuk zaś dostała, a w kolejce czeka Szczepan i tak się denerwuje, że mu się ta kawa toskańska na spodeczek wylała, bo jej do ust nie doniósł.

A propos, czy ktoś może wie, co tam słychać i zapomnianego geniusza, specjalisty od opisów delirycznych, Jerzego Pilcha?

lis 052019
 

Nie wszystko wczoraj zostało wyjaśnione do końca. Ustaliliśmy, że autentyczność w pracy artysty jest tą jakością, która najbardziej uwodzi odbiorcę. Ciekawe jest, że o tym czy artysta jest autentyczny czy nie, odbiorca dowiaduje się od pośrednika, który z istoty autentyczny nie jest. Pośrednik to zawodowy oszust, który pojęcie autentyczności traktuje jak alfons swoje dziewczyny. Musi je tak spreparować, żeby każdy wiedział, że dostaje towar pierwsza klasa, choćby miał przed sobą umordowaną i niedospaną matkę trójki dzieci, z których każde ma innego ojca, w dodatku narkomankę. I nie ma doprawdy znaczenia, czy przy owym preparowaniu posłuży się ów alfons rewolwerem czy dobrym słowem. Prócz autentyczności liczy się także profesjonalizm lub, jak wolą niektórzy, wszechstronność. Artysta wszechstronny, to jest towar, po który widz i czytelnik sięga z największa ochotą. O tym, czy artysta jest wszechstronny czy nie, zawiadamia go, rzecz jasna, również pośrednik. Jego zadaniem zaś jest całkowite wypłukanie przestrzeni pomiędzy artystą, odbiorcą i sobą z jakichkolwiek śladów profesjonalizmu, warsztatu, wszystkiego co mogłoby odbiorcy podsunąć jakąś niezależną myśl, na temat techniki wykonania tego czy innego dzieła. Czasem zdarza się, że artysta sam informuje odbiorcę o swojej wszechstronności. Mówi o tym, zawsze spuszczając nieśmiało oczy, i sugerując, całym ciałem, że należy mu się przynajmniej pochwała za tę całą wszechstronność. I tak robi na przykład Szczepan Twardoch, który poinformował świat ostatnio, że został autorem libretta operowego. Sądzę, że największe wrażenie zrobiło to na ludziach, którzy w operze nigdy nie byli, śpiewanie na scenie uważają za jakieś kuriozum i mowy nie ma, żeby się dali zaciągnąć w miejsce tak dziwaczne. No, ale jak usłyszą od Szczepana, że napisał libretto, zrobią z pewnością wielkie ŁAŁ! Nie o Szczepanie będę jednak dziś pisał.

Zacznijmy od tych pośredników. To jest kasta wyspecjalizowanych oszustów, kształconych na uniwersytetach, których zadaniem jest stworzenie, całkowicie od nowa, komunikacji pomiędzy artystą a odbiorcą. My tutaj zawsze gadamy o książkach, a więc uprośćmy sprawę i mówmy – między autorem a czytelnikiem. Gdyby czytelnik usłyszał jak naprawdę pisze się książki i co dzieje się w trakcie pisania w głowie autora, a także obok tej głowy oraz jakie doświadczenia stymulują pracę nad książką, na pewno by w to wszystko nie uwierzył. Nie mógłby uwierzyć, albowiem jest on od lat urabiany przez pośredników, przygotowujących go do rozumienia literatury. W rzeczywistości pośrednicy ci przygotowują go do aktywności konsumenckiej, a wcześniej, za komuny, tłoczyli mu wprost do głowy propagandę. Dziś świat się trochę zmienił, propaganda w literaturze też jest obecna, ale sprzedaż póki co jest ważniejsza. Kiedy zmienią się priorytety, Szczepan zostanie wstawiony na pawlacz, a jego miejsce zajmie ktoś lepiej przygotowany do roli pisarza. Powiedzmy to wprost – pośrednicy nie przygotowują czytelnika do rozumienia literatury. Oni go przygotowują do tego, by bez żalu pozbywał się swoich pieniędzy kupując bezwartościowe druki zwarte, nazywane książkami. Przygotowują go też do tego, żeby z mniejszymi oporami łykał te kawałki surowego mięsa, jakim jest gender i inne pierdoły stanowiące dziś treść literatury. Ponieważ nie ma innej propagandy niż masowa, w radio, po ogłoszeniu Nobla dla Tokarczuk, puszczali nagrania z jakichś spotkań autorki z czytelnikami, gdzie gospodynie domowe – z całym szacunkiem dla gospodyń – mówiły z tym charakterystycznym akcentem, że one kochają książki pani Olgi, albowiem są one takie, takie, takie….prawda….metafizyczne. Umówmy się – z całym szacunkiem dla gospodyń domowych….nie po to się zostaje autorem, żeby zyskiwać ich sympatię i uznanie, bo to można osiągnąć chwaląc przy stole pieczeń albo sałatkę jarzynową. Książki pisze się po coś innego. No, ale pośrednicy czyszczący z wszelkiej istotnej wiedzy przestrzeń medialną, muszą coś na niej zostawić, coś, co będzie gwarantem umasowienia treści produkowanych przez noblistkę. I postawili na tak zwany lud prosty, albowiem wiadomo, że wszystko i wszystkich w Polszcze naszej można spostponować, tylko nie prostego człowieka pracy…a jak ktoś spróbuje to mu się zacytuje z poważną miną wiersz Miłosza i świcie zimowym i gałęzi zgiętej. I załatwione. No więc, ja się zbieram na odwagę i mówię – miłe panie i mili panowie, dajcie sobie spokój z rzeczami, których nie rozumiecie. Ja nie próbuję robić pieczeni, ani sałatki jarzynowej, nie siadam za kierownicą wielkiej, specjalistycznej maszyny i nie udaję, że potrafię coś z nią zrobić, bo nie potrafię. Podobnie jak Szczepan nie potrafi napisać libretta. Nie ma to jednak znaczenia, bo pośrednik ogłosi i tak, że libretto jest znakomite. I w tym manifestuje się wyższość gospodyni domowej i operatora dźwigu nad pisarzem Szczepanem. Niesmaczną pieczeń każdy rozpozna i nikt nie będzie udawał, że jest świetna. Jak operator dźwigu coś tam spierniczy albo upuści, też nikt klaskał nie będzie, przeciwnie, posadzą go do celi, być może nawet ze zwolennikami gender. Pisarz zaś, szczególnie wszechstronny i autentyczny, co by nie zrobił, zawsze będzie oklaskiwany.

W dawnych czasach pośrednikiem pomiędzy autorem a czytelnikiem było państwo ludowe. Współczesne państwo, też rości sobie do takiego pośrednictwa prawo, ale czyni to całkiem bez wdzięku i bardzo nachalnie, a przez to jego skuteczność jest bliska zeru, bo nikt nie wierzy, że lansowani przez PiS autorzy – pisarze czy scenarzyści – piszą ciekawie. Nie piszą. Warto jednak pochylić się nad przykładami z dawnych czasów i zobaczyć jak przestrzeń pomiędzy autorem a czytelnikiem zagospodarowywali najlepsi. Jak wiemy, najwybitniejszymi, polskimi specjalistami od dalekiej północy, jej flory i fauny, a także od geografii byli Alina i Czesław Centkiewiczowie. Ja przeczytałem chyba wszystkie ich książki i byłem zawsze nieodmiennie wzruszony ich jakością. Zawierały one, prócz ładunku emocji, także sporo ciekawy informacji, które zwykle inspirują młodych ludzi interesujących się takimi obszarami, jak pogranicze historii, geografii i biologii. Mam tu na myśli te wszystkie opowieści o Grenlandii w dawnych czasach i wyprawie Leifa Eriksona do Ameryki. To mnie szalenie inspirowało.

I wyobraźcie sobie, że dziś, dzięki pasji badawczej mojego starszego dziecka, dowiedziałem się, iż Alina i Czesław Centkiewiczowie nigdy nie byli na Grenlandii. Oni chyba razem nie byli nawet na Spitsbergenie, choć mogę się mylić, a cała ich znajomość dalekiej północy ograniczała się do obszarów byłego ZSRR, a może nawet i nie to. Wiki podaje, że Czesław Centkiewicz był na Wyspie Niedźwiedziej, a Alina na Antarktydzie. No, ale byli to autorzy wszechstronni i autentyczni, co można poznać, choćby po podpisach pod fotografiami w ich książkach. One są dziwne. Nie wiem czy pamiętacie? Opisują sytuację, a nie konkretne, widoczne na zdjęciu wydarzenie. Nie wiemy też dokładnie, kto te zdjęcia robił i przyjmujemy, że byli to autorzy książki. Ktoś ostatnio w sieci wyciągnął jednak nieprzyjemną prawdę dotyczącą tych zdjęć i okazuje się, że niektóre z nich są po prostu kradzione. Podpisy zaś upoetyzowano, albowiem nie można było – ratując resztki uczciwości – napisać o tych zdjęciach nic prawdziwego. Mało tego, oczywiste jest, że część swoich gawęd państwo Centkiewiczowie napisali posiłkując się opowieściami swoich kolegów, polarników z Norwegii. Nie wiem, czy znali jakiegoś duńskiego polarnika, który bywał na Grenlandii. A jeśli nawet, to musiał on im spłatać niezłego psikusa. Pamiętacie książkę „Anaruk chłopiec z Grenlandii”? Na pewno pamiętacie. Ponoć anaruk w języku Innuitów znaczy mniej więcej – sraj na to. Podaję za internetami, z których wygrzebało tę informację moje dziecko. Normalnie siku miód, czyli śledzie po innuicku.

O tym, że Alina i Czesław Centkiewiczowie byli autorami wszechstronnymi świadczyć mogą takie książki jak „Mufti osiołek Laili” czy „Tumbo z przylądka Dobrej Nadziei”. To ostatnie, to jest opowieść o przygodach Murzyna w strefie polarnej, a to pierwsze nie ma nic wspólnego ze śniegiem. Widzimy wyraźnie, że autor wszechstronny, pisząc książkę o Innuitach, taką jak „Odarpi syn Egigwy” na przykład, nie może przejmować się drobiazgami, takimi jak to, że nie widział na oczy żadnego Eskimosa. To nie jest ważne, bo najczarniejszą robotę odwala za niego pośrednik, a w przypadku państwa Centkiewiczów było to państwo ludowe. Dziś zaś są to postępowe i zaangażowane media, różnych opcji politycznych. A swoją drogą ciekawe co po innuicku znaczy odarpi, a co znaczy egigwa. Mam nadzieję, że słowa te nie mają nic wspólnego z prokreacją, bo w takim wypadku można by pośmiertnie oskarżyć Centkiewiczów o molestowanie nieletnich.

Aha, byłbym zapomniał, ostatnio Szczepan Twardoch też pojechał na Spitsbergen….ciekawe po co? Może po śledzie, albo temat do kolejnego libretta?

wrz 162019
 

To czym się tu od wielu już lat zajmujemy, czyli rynek treści, podlega obróbce podobnej do tej, jaką stosowało się dawniej w kuźni wobec różnych elementów metalowych. Może dlatego tak wiele inicjatyw kulturalno-intelektualnych, tak często nazywanych bywa kuźnicami. Formatowanie poprzez zmiękczenie i ukształtowanie młotkiem jakiegoś elementu to etap wstępny, potem następuje utrwalanie, czyli stopniowe chłodzenie i opukiwanie innym młotkiem kształtu, już przedmiotowi nadanego. Elementem kluczowym jest młotek. Bez młotka w prawdziwej kuźnicy ani rusz, ale lewicowi intelektualiści nie idą w swoich porównaniach aż tak daleko. Kuźnica to dla nich przede wszystkim ogień i sypiące się iskry. O młotkach nie chcą słyszeć.

Formatowanie i utrwalanie odbywa się na dwóch obszarach – publicznym i rodzinnym, który jest uzupełnieniem tego pierwszego. Ten drugi oswaja i uwiarygadnia pierwszy. Zaraz podam przykłady, ale najpierw muszę opowiedzieć o tym, jak młotki działają w tym pierwszym obszarze. Jeszcze tylko słowo o celu takiej obróbki – jest nim całkowite usunięcie ze świadomości i dyskusji problemów innych niż te, które certyfikuje kuźnica. To jest dobrze widoczne i zaraz zostanie udowodnione. Zacznijmy od spraw najbardziej ogólnych, ale nie zauważalnych. Oto II wojna światowa obudowana została dwoma wydarzeniami propagandowymi, które ostatecznie przekonać miały całą populację globu, że wartości i jakość, a także humanizm i dobro jednostki realizowane mogą być tylko przez lewicę. Wydarzenia owe to Międzynarodowy Kongres Obrony Kultury, który odbył się w Paryżu w roku 1935 i Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, który odbył się we Wrocławiu w 1948 roku. To jest aż dziwne, że tak istotne dla propagandy globalnej eventy umknęły naszej uwadze. Oto już w roku 1935 w Paryżu zebrano tę bandę oszustów, która miała firmować nieodwracalne zmiany na świecie, czyli po prostu powstanie człowieka sowieckiego. Przed kim ludzie ci bronić chcieli kultury? Był rok 1935, Hitler był u władzy dopiero dwa lata i nic nie zapowiadało jeszcze holocaustu, a także oddania połowy Europy we władanie Stalina, a oni już debatowali o nowym humanizmie. Z naszego punktu widzenia na kongres ten przyjechały najgorsze elementy, synowie policyjnych prowokatorów z III republiki, tacy jak Malreaux, komunistyczni agenci tacy jak Brecht i brytyjscy urzędnicy deklarują jawnie homoseksualizm, tacy jak Forster. Nie było Picassa, co dziwne, ale do Wrocławia już go ściągnęli. Wszyscy ci ludzie byli pisarzami, ale żaden z nich nie utrzymywał się z pisania. Brecht był na żołdzie partii, Malreaux policji, a Forster korony brytyjskiej. Wszyscy oni deklarowali poglądy lewicowe, co powinno ostatecznie lewicę skompromitować, ale jak widać nie kompromituje i wszyscy nadal się świetnie bawią. Po co zorganizowano te kongresy? Po to, by rozgrzać umysły i rozpocząć ich formatowanie. Odbyło się to na wielką skalę, z przytupem, bo jak wiemy pomiędzy tymi imprezami była wojna i nawet jeśli w roku 1935 nikt za bardzo nie wiedział przed kim ma bronić kultury, to już w roku 1940 posiadł tę wiedzę w całej jej pełni – przed Hitlerem. W roku 1948 zaś wyjaśniło się, kto będzie na najbliższe pół wieku depozytariuszem wartości humanistycznych – będzie to ZSRR.

Ku jakim kształtom zmierzało formatowanie mas było widać już w roku 1935. Widać takie było dokładnie jakimi metodami będzie się uwiarygadniać autorów przez najbliższe stulecie. Piszę to śmiało bo posługując się fragmentami biografii takiego E.M Forstera łatwo to udowodnić. Po pierwsze – podróże do Włoch i Grecji, których efektem są eseje z przemądrymi passusami, udowadniającymi niezwykłą wrażliwość autora. Szczepan Twardoch już był we Włoszech i pił kawę w Toskanii, o czym nam opowiedział, a teraz pojechał na Spitsbergen. Kolejna zaś kwestia to literatura homoseksualna. Forster nie tylko był gejem, był do tego jeszcze złodziejem, bo jeździł po Indiach kradnąc różne artefakty dla National Gallery. Dziś funkcje te oddzielono i Twardoch ma swoje do zrobienia, Dehnel swoje, a o złodzieju już pewnie myślą i zaraz jakiegoś wystrugają.

Metody się nie zmieniły i one są nadal w użyciu, dziwi tylko to niekończące się frajerstwo ludzi, którzy ten kit łykają.

Tak wygląda, mniej więcej, formatowanie, w zakresach publicznych. Jeśli idzie o sprawy rodzinne, jest podobnie i każdy kto miał w ręku jakąkolwiek publikację wspominkową Andy Rottenberg wie o co chodzi. To jest znane dobrze manifestowanie wyższości poprzez nadludzką prawie wrażliwość i przynależność do nieformalnych grup, które mają niejasną co prawda, ale szlachetną misję do spełnienia. Z tymi nieformalnymi grupami jest dokładnie tak, jak z intelektualistami w Paryżu na kongresie – jeden pracuje w policji, drugi w partii, a trzeci jest agentem korony.

Tak się złożyło, że wpadły mi w ręce wspomnienia Eryka Lipińskiego, którego pamiętam dość dobrze z telewizora, bo za komuny pokazywano go często. To jest niezwykła rzecz te wspomnienia, bo ilość demaskacjo-stron w nich zawartych po prostu poraża. Ojciec pana Eryka – Teodor – był artystą plastykiem i opiekował się w czasie rewolucji i wojny bolszewickiej zagrabionymi przez cara i jego siepaczy dziełami sztuki polskiej. To jest coś fantastycznego – bolszewicy, wojna, wrogość i zawziętość po obu stronach – Teodor zaś Lipiński opiekuje się kulturą i nie wsadzają go do tiurmy wcale, jak tych wstrętnych polskich panów. Syn zaś Teodora – Eryk chadza do szkoły, w której uczy żona Feliksa Dzierżyńskiego. Wyrzucają go w końcu z internatu tej szkoły za odmawianie pacierzy i demonstracje patriotyczne. Musi więc do niej dojeżdżać tramwajem. W szkole poznaje też jeńca polskiego, kilkunastoletniego chłopaka, który został wzięty do niewoli, a następnie skierowany do tej szkoły, gdzie uczyła Dzierżyńska i on to właśnie wzbudził te patriotyczne uczucia w Eryku i innych dzieciach. Potem przygotowano mu, w tajemnicy przed wszystkimi, ucieczkę i ona się udała. A jak Eryk wracał z rodzicami do Polski, po podpisaniu traktatu ryskiego, to rozpoznał go w jednym z podoficerów wydających komendy na stacji w Baranowiczach. Ja nie wiem właściwie co powiedzieć, ale mam nadzieję, że mnie rozumiecie. Prócz walenia młotkiem w tematy ogólnoludzkie, które mają nadać wiarygodność propagandzie, opukuje się także, mniejszymi młotkami historie rodzinne, zakłamane od góry do dołu, ale wzruszające i ciepłe, które mają dodatkowo te hagadę uwiarygodnić. I tak od stu ponad lat. To nie wszystko jednak, formatowaniu bowiem ulega także ideowy przeciwnik, który reaguje wyłączanie na to co mu sformatowana lewicowa propaganda podsuwa. Nie umie inaczej i wpada w te same bez przerwy pułapki. Oto wczoraj dostałem link do wywiadu z Jakubem Kijucem, autorem komiksu o Janie Hardym, który kiedyś, dawno temu, sprzedawaliśmy w naszej księgarni. https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/463909-nasz-wywiad-nagonka-na-artyste-za-komiks-o-lgbt?fbclid=IwAR1znGYfrXoUBKSVt2298a7LWjyZnRGpoNjvIWMzfQwtZ_4vnIa96vWqIK0

Pan Jakub w dobrej wierze, z dziecięcą naiwnością, opowiada o swoim przywiązaniu do wartości i o tym, że nie atakuje żywych ludzi, ale pewne zbrodnicze idee. Rysuje więc Jana Hardego zwalczającego tęczową ideologię, a jakby tego było mało rysuje jeszcze nowy komiks, gdzie Hardy walczył będzie z eutanazją, czy in vitro, już nie pamiętam. To jest bardzo wygodna postawa dla kowali naszego wspólnego losu, bo od razu mają gotowego przeciwnika, który w dodatku jest rozpoznawalny, słaby i zależny całkowicie od nich, bo to oni, a nie pan Jakub kreują koniunktury na rynku. Ja nie mówię, że Jakub Kijuc ma przestać rysować, chce tylko wskazać na czym polega nieskuteczność – na tym, że miarą sukcesu jest współpraca z Egmontem i wskazywanie tych problemów, które są już dawno przez lewicę rozgryzione, załatwione i teraz będzie się je tylko przepychać ku realizacji, przy udawanej dezaprobacie tak zwanych środowisk prawicowych.

Zastanawia mnie to, dlaczego, widząc działania lewicy, tak zwani „nasi”, niczego nie są w stanie się nauczyć. Dlaczego widząc te emocjonalne histerie i sentymentalne opowieści, które trafiają do wyobraźni wielu ludzi, nie napiszą czegoś, co by je unieważniło i zdemaskowało. Dlaczego zabierają się za aborcję, eutanazję, in vitro? I idą pod sznurek, jak barany do rzeźni. Moim zdaniem wystarczyłoby napisać prawdziwą historię rodziny Andy Rottenberg, bez nazwiska, w formie opowiadania i kilka innych, pogłębionych psychologicznie historii dotyczących nie polityków bynajmniej, ale ideologów lewicy i osób uwikłanych w lewicę na poziomie bardzo prymitywnych emocji. Potem szeptana propaganda jako promocja i można iść do salonu po nowy samochód. No, ale jakoś nie można, bo młodzież spod znaków patriotycznych uporczywie, na rozkaz Terlikowskiego szturmuje kliniki aborcyjne, nie ruszając się sprzed swoich komputerów, rzecz jasna. Chodzi bowiem o to wyłącznie, by nasycić przestrzeń sformatowanymi komunikatami, które mają tę właściwość, że przy jednorazowym z nimi zetknięciu wyłącza się ludzki mózg. I cholernie trudno go potem włączyć.

Teraz ogłoszenie – w dniach 18 – 22 września trwa w Lublinie zjazd historyków, będzie tam także targ z książkami i ja na tym targu będę. Zapisałem się jeszcze wiosną.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

 

 

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

 

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…

sie 132019
 

Nie ma jej, ponieważ nie ma jej w ogóle. Literatura obyczajowa, to pewnego rodzaju złudzenie, które ma oddalić od nas prostą prawdę – tę mianowicie, że książki to dobrze zamaskowana propaganda. Może być ona pisana na zlecenie, albo z głupoty. Rynek książki istnieje po to, by ten fakt ukryć. Na rynku zaś muszą być autorzy realizujący się w różnych gatunkach. Skuteczność propagandy zależy od tego jak czytelnik oceni autentyczność zaangażowania autora. Nasz rynek jest mało ważny, dlatego dochodzi tu do patologii takich, jak syn Łysiaka, który odziedziczył talent po ojcu. Na poważnych rynkach nikt by do czegoś takiego, chyba, nie dopuścił, ale u nas można, podobnie jak można kreować treści wysyłając autora na Spitsbergen, bo to – w opinii wydawców – podnosi autentyczność produkowanych przezeń treści. Następnym krokiem będzie zamknięcie piszącego miłośnika zwierząt w klatce z psami, w schronisku na Paluchu. Wszystko po to, by lepiej wczuł się w rolę poniewieranych przez człowieka psów.

Literatura obyczajowa kojarzy się ze stuleciem XIX i początkiem XX, a jej istotna funkcja polegała na tym, by integrować klasy wyższe i średnie, na których opierały swoją moc imperia i polityczne organizacje idące do sukcesu globalnego. Innej funkcji literatura obyczajowa nie miała. Jeden z jej nurtów, ten, który dziś zastępuje w zasadzie całą literaturę obyczajową służył deprawacji i polemice z Kościołem. Już kiedyś o tym pisałem i powtarzać tego nie trzeba. Próby zorganizowania segmentu literatury obyczajowej dzisiaj, w Polsce to komedia i kult cargo robiony z wielką powagą. Ludzie, na których nie zależy nikomu, a którzy sami siebie uważają za koronę stworzenia, próbują integrować się wokół treści podnoszących im samoocenę, tak indywidualną, jak i grupową. Treści te są w istocie treściami politycznymi i mają, w istotnym wymiarze, ukryć, komunistyczny i socjopatyczny rodowód tych ludzi. Chodzi o ukrycie przeszłości, która z jakimkolwiek obyczajem nie ma nic wspólnego, ma za to wiele wspólnego z instrukcjami branżowymi dotyczącymi zachowania się w określonych kryzysowych sytuacjach. I oni się tak zachowują – wszystkie ręce na pokład i temu podobne hasła – znamy to przecież. Czy to oznacza, że literatura obyczajowa jako element propagandy wewnętrznej nie jest potrzebna? Oczywiście, że jest, ale ona nie może – w wersji spełniającej swoją funkcję istnieć bez głębokiego rynku – bez głębokiego rynku, wszystko jest tylko goebbelsowską propagandą adresowaną do sformatowanego przez media narodu. Żeby stworzy w Polsce, potrzebny i praktyczny, zróżnicowany rynek literatury obyczajowej, wokół którego integrować się będą myśli ludzi normalnych i poukładanych, tak jak integrowały się one wokół książek Tołstoja w Rosji, potrzebny jest wysiłek tytaniczny i protektorat państwa. To co piszę to jest oczywiście mrzonka, albowiem w epoce mediów elektronicznych wzory kreuje się z godziny na godzinę, a przynajmniej takie złudzenie mają kreatorzy. Ja wiem, że jest inaczej, bo przecież wszyscy tu stoimy, miny mamy ponure i patrzymy na nich spode łba. Ktoś powie, że Tołstoj był częścią globalnego projektu, w dodatku częścią tanią, albowiem on nie potrzebował w przeciwieństwie do Gorkiego honorariów, szampana, ostryg, szansonistek w pończochach na pasie i automobilów. On to wszystko mógł mieć u siebie, za swoje pieniądze pochodzące z krwawicy chłopów, w których imieniu czasem występował. To prawda, ja się jednak zastanawiam, na ile narzędzie znane jako „literatura obyczajowa” mogłoby być nam potrzebne dzisiaj. Zorganizowane nie na zasadzie kultu cargo, jak to widać w empikach i istniejących jeszcze księgarniach, ale na zasadzie, która pozwoliłaby wokół tego obszaru treści zintegrować dużą grupę ludzi. Ja nie wiem czy to by się udało, a wysiłek włożony w stworzenie takiego segmentu musiałby być duży. Bez nadziei na sukces, bo ludzie lubią rzecz jasna słuchać i czytać o sobie, ale chcą widzieć siebie w wersji podkoloryzowanej. Poza tym, kokieterią zajmują się dziś osobnicy tacy jak Szczygieł Mariusz i Hołownia Szymon. To oni zagospodarowują emocje najwrażliwsze, pisząc o śmiertelnie chorych na raka i ludziach mających jakieś wewnętrzne dysfunkcje, nie dające się obronić inaczej niż poprzez narzucenie ich innym, jako normy. Pozostaje jeszcze kwestia promocji. Nikt, przy próbie stworzenia takiego segmentu, nie zainwestowałby w promocję, bo nie widziałby w tym sensu. Jest telewizja przecież, Kurski puszcza disco polo na zmianę z ukraińskim serialem o nieszczęściach dziewicy wiejskiej i to w zasadzie zastępuje literaturę obyczajową. No i poza wszystkim, jest ona stałym fetyszem naszych, lewicowych elit, które opisując dręczące je patologie starają się przekonać wszystkich, że taka jest obyczajowa norma.

Co jakiś czas ktoś zadaje pytanie – dlaczego Polacy są rozproszeni i nie potrafią się zjednoczyć? A wokół jakich treści? Ktoś zaraz oczywiście powie, że wokół Ewangelii. To jest oczywiście fantastyczne, ale jak wnosić można z licznych przykładów – Jacek Międlar, ksiądz Lemański – przekaz ewangeliczny podlega takiej samej obróbce jak wszystkie inne przekazy i służy do mamienia tłumów. I niech mi tu nikt nie wyskakuje z entuzjastycznymi opiniami na temat ostatnich zajść ulicznych w Płocku. Zadane wyżej pytanie wisi w powietrzu – dlaczego tak jest? Otóż dlatego, że Polacy nie widzą siebie takimi jakimi są w istocie. I nauczeni złym doświadczeniem, nie chcą widzieć. Widzą tylko produkowane przez media karykatury pozbawione cech ludzkich we wszystkich możliwych wymiarach. I dotyczy to zarówno karykatur skierowanych do odbiorcy lewicowego, jak i tych drugich. Te ostatnie są może jeszcze gorsze, bo nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę patrzeć na młodych konserwatystów w muszkach. Nikt tak nie wygląda i nikt w ten sposób nie znajdzie sobie zwolenników. W ten sposób można znaleźć co najwyżej sponsora. I być może muszka taka jest po prostu – w języku kodów, którego nie znamy – wyraźnym sygnałem – szukam sponsora. O wiele łatwiej jest stworzyć dziś w Polsce literaturę obyczajową skierowaną do Ukraińców. To jest zintegrowana grupa, łączy ich wspólne doświadczenie emigracji, mają do dyspozycji zagraniczne rynki, gdzie rządzi diaspora, która zajmie się dystrybucją tych treści i ich promocją, a na dodatek mają jeszcze złych, niezintegrowanych Polaków, którzy ich gnębią i nie rozumieją. Wszystkie warunki są spełnione. Nic tylko pisać. Niestety Ukraińcy w Polsce wolą wyciągać rękę po dotacje, tak samo jak wszystkie inne rodzime organizacje. Jeśli zaś idzie o znaki rozpoznawcze i integrujące społeczność, pewnie już wszyscy zauważyli ile jest na ulicach tych charakterystycznych koszul ze wzorkami. Ciekaw jestem kto to produkuje. Warto by kiedyś zerknąć na metkę, bo coś czuję, że szykuje się jakiś nowy taniec ducha.

Pozostaje jeszcze kwestia odbioru literatury obyczajowej. Dziś w zasadzie nie można zorganizować takiej dystrybucji, albowiem sensory poszczególnych ludzi i całych grup są tak zdewastowane, że przyswajają tylko końskie dawki emocji. Wyścig zaś sprzedażowy idzie w tym kierunku, by owe emocje dewastować jeszcze bardziej i jeszcze bardziej upraszczać przekaz, bo to – według macherów od masowej sprzedaży gwarantuje zysk i efekt utrwalenia nawyków utrzymujących sprzedaż na stałym poziomie. To się oczywiście będzie sprawdzać, ale w końcu dojdzie do katastrofy. Nie chcę tu używać porównania do rynku pornografii, ale coś jest na rzeczy. Zajrzałem kiedyś to wiem. Poczciwe gołe baby z lat osiemdziesiątych wyglądają w porównaniu z tym co się lansuje dzisiaj jak Jack London przy Szczepanie Twardochu. Deprawacja i dewastacja emocji prowadzi do unieważnienia całego rynku i jego likwidacji. To znaczy prowadzi do obyczajowej i religijnej ortodoksji, która oznacza tyle, że przez dwa, trzy pokolenia sprzedawać się będzie coś innego niż pończochy na pasie i filmy z używającymi ich bohaterkami. Co takiego? Burki na przykład i chusty na głowy. Dystrybucją zajmą się co bardziej dynamiczni i rozumiejący mechanizmy rynkowe pedofile. Trochę żartuję, a trochę nie, sami się zresztą zorientujecie.

My tutaj jak wiadomo zajmujemy się czymś innym. Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024 

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, który na razie jest zamknięty, a także do księgarni Przy Agorze. Zapraszam także na portal www.prawygornyrog.pl

Wyjeżdżam dziś na cały dzień, a więc nie będę komentował. W razie najazdu jakichś troli bardzo proszę parasola o natychmiastową reakcję.

sie 032019
 

Bo co do tego, że będąc dziś człowiekiem, udziału w takim polowaniu brać nie można to chyba jasne. Żaden człowiek nie będzie gonił biednego lisa wraz ze zgrają innych, sobie podobnych zwyrodnialców, aż do momentu kiedy ten lis padnie z wyczerpania. No, ale jeśli ktoś myśli, że jest psem i to jest jego świadomy i jawny wybór? Dlaczego zabraniać mu typowo psiej rozrywki, czyli gonitwy za dalekim kuzynem, z rudą kitą, po jesiennym polu? Czy to nie jest aby moralnie podejrzane? Jeśli ktoś jest psem, nie może słuchać „ludzkich” argumentów, bo one go z istoty nie obchodzą. Musi słuchać argumentów „psich”, a ludzie, którzy mu taką możliwość – przemiany w psa – stworzyli nie mają innego wyjścia, jak te jego wybory zaakceptować. Opowiadam więc już na samym początku – człowiek, który myśli, że jest psem, może wziąć udział w polowaniu par force. I nikomu nic do tego.

Kiedy wymyśliłem ten tytuł, a stało się to wczoraj z rana, pomyślałem, że pasuje on w zasadzie do wszystkiego. Ot choćby wczoraj – znalazłem w skrzynce zdjęcia przedstawiające bulwary nad Dunajem w cesarskim mieście Wiedniu. Wszystko, każdy kawałek trawy zajęty był przez rodziny tak zwanych uchodźców. Dokoła walały się śmieci i nikt z tych ludzi nie przejmował się tym, że spokojne do niedawna miasto, dzięki ich postawie zamieniło się w przedsionek piekła. Najmniej zaś obchodziło to urzędników, albowiem oni, nie mogą zabraniać człowiekowi, który myśli, że jest psem, udziału w polowaniu par force. No, ale niechby jakiś mieszkaniec Wiednia, taki co pamięta jeszcze kanclerza socjalistę Kreisky’ego wyrzucił jakiś papier obok kosza…Policja zaraz by mu wytłumaczyła, że popełnia wielki błąd i daje zły przykład zaśmiecając miasto. Tam, na tych bulwarach nie było widać ani jednego Austriaka, który wyglądałby na zasiedziałego w Wiedniu, Niemca socjaldemokratę. Wszyscy wyglądali jak terroryści, żony terrorystów, albo ich dzieci. I mieli w oczach tę charakterystyczną wyższość, która daje im poczucie bezpieczeństwa i bezkarności. Zupełnie jak psy goniące samotnego lisa.

Propaganda polityczna i obyczajowa zorganizowana jest dokładnie, kropka w kropkę na zasadach polowania par force. To znaczy aranżuje się okoliczności, w których istoty posiadające co prawda zęby i pazury, ale owych okoliczności nie rozumiejące, stają się całkowicie bezbronne. Zwróćcie uwagę, że każda afera polityczna i każda prowokacja jest tak zorganizowana. Przypomnę choćby aferę Dreyfusa. Kapitan, a potem pułkownik Dreyfus dożył swoich dni w spokoju, otoczony liczną rodziną, szacunkiem i poważaniem, wcześniej spędził kilka lat na atlantyckiej plaży, na wyspie zwanej Diabelską, w domku z pni palm kokosowych. Pisał tam i czytał książki dostarczane mu przez strażników. Wszyscy jego oskarżyciele i przeciwnicy zaś poumierali w niewyjaśnionych okolicznościach, nikt nie zapamiętał ich imion, a pamięć o nich nie jest kultywowana. Inaczej niż w sforze psów, które gonią za lisem – tam każdy ma swoje imię, jest hierarchia, właściciel ma ulubionego gończego, ale są też inne, które dobrze rokują. Lis jest bezimienny, a jego śmierć cieszy wszystkich, nie tylko sforę, ale także jeźdźców.

Dostałem także ostatnio zdjęcia tak zwanego marszu równości w Białymstoku. Marsz ten wyglądał – a mam ujęcie z góry – jak demonstracja dworskiej sfory asekurowanej przez szczwaczy i pachołków, którzy pilnie baczą, by żadnemu psu, a szczególnie temu, któremu pan okazuje najwięcej względów nic się nie stało. Oczywiście, dzikie bestie z krzaków, wyskakiwały co jakiś czas, ale przecież polowanie par force i jego zasady to jest rzecz dla mieszkańców lasu i pół niezrozumiała. Oni nawet mogą myśleć, że uda im się tym zachowaniem coś zdziałać, ale my wiemy przecież, że nie. Nic się nie uda, bo polowanie ma swoje zasady, a jego najważniejszą częścią jest propagandowy folklor, ten zaś każe uważać bezbronnego lisa, za groźnego drapieżnika, a w najlepszym razie za istotę, która – przez własną głupotę czy też przereklamowany spryt – straciła prawo do życia.

Czy wobec tego – ważne pytanie moim zdaniem – zasady i hierarchia sfory, obowiązują także ludzi, którzy biorą udział w polowaniu? Rzecz jasna nie. Zasady sfory są dla sfory i tylko ulubieńcom pana wydaje, się, że one obowiązują wszystkich, także samego pana. To jest złudzenie, a o tym jak bywa ono bolesne przekonał się już niejeden krnąbrny pies. Całe szczęście zasady szkolenia psów są twarde, brutalne i jedna czy dwie pokazówki z biciem szpicrutą po grzbiecie załatwiają sprawę. No, ale prócz bicia są także nagrody za wierność, mięso, kości i takie tam, inne frykasy. Dla najlepszych jednak jest sława i zainteresowanie organizatorów innych polowań. Często bywa tak, że zalety psa muszą być podkreślone jakimś szczególnym rysem, to znaczy muszą być nieco podrasowane, bo nie zawsze organizuje się polowania par force, nie zawsze jest okazja, żeby się wykazać. Sława zaś musi trwać, żeby można było powiększać sforę, dając nadzieję innym psom na to, że mogą, poprzez wierną służbę, zapracować na mięso i kości. Oto proszę przykład, jak propagandowa gawęda idzie za wiernym psem i czyni zeń, bohatera polowań, choć on sam już w żądnych polowaniach udziału nie bierze.

https://kultura.onet.pl/ksiazki/szczepan-twardoch-ciesze-sie-z-tych-kilku-snow-z-trwoga-bo-one-mnie-czegos-nauczyly/8k7ms7e

Widzimy tu wyraźnie, że pogoń za bezbronnym lisem, z całkowitą gwarancją bezpieczeństwa została nagrodzona. Pies zaś będzie miał od tej pory nad swoim legowiskiem tabliczkę z napisem – dzielny Funio.

Rodzi się pytanie – dlaczego widząc to wszystko nikt nie daje adekwatnego do sytuacji opisu? Myślę, że powodem jest ten niezwykły urok, jaki ciągle tkwi w polowaniach par force. Tym, którzy je aranżują, oczywiście niczego tłumaczyć nie trzeba, ale gromadzące się na polach i przy miedzach chłopstwo, co pozostawiło swoje sprawy i problemy w chałupie, albo ich nie rozumie i współczuje lisowi, albo – i tych jest większość – czuje, że trzeba tego lisa zagonić na śmierć, bo taka jest poetyka chwili i taka jest mądrość etapu. I nawet jeśli ktoś dostrzeże istotny sens polowań par force, pary z gęby nie puści, bo może się okazać, że pan zabroni mu wypasać bydło w lesie.

My tutaj, całe szczęście nie mamy takich dylematów i przejmować się niczym nie musimy. Na koniec jeszcze jedno pytanie – czy kreowanie króla sfory, to znaczy pardon, chciałem rzec, dynamicznego, twardego i nie lękającego się bezbronnych lisów pisarza, zawsze wygląda w ten sam sposób? Myślę, że tak. My jednak pochłaniając dawniejsze publikacje podobnych temu tutaj Funiowi, spryciarzy, wierzymy w urok dawnych polowań i sądzimy, że wtedy, ho, ho, wtedy na pewno było inaczej. Prawdziwie, wzniośle i godnie, a także romantycznie i niebezpiecznie. Nie było. Zawsze było tak samo. A to z tego względu, że utrzymanie psiarni kosztuje i nikt nie będzie ryzykował utraty dobrych gończych. Co innego lisy…te mnożą się ponad miarę, każdy to wie.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl a także do księgarni Przy Agorze i do sklepu FOTO MAG

Zapraszam też na stronę www.prawygornyrog.pl

lip 132019
 

Ja wiem, że Was to śmiertelnie nudzi, ale czasem muszę napisać o tym tekst. Dla utwierdzenia się w słuszności tego co robię i o czym piszę. Zaglądam czasem na profile moich dawnych znajomych, kolegów i koleżanek, którzy – jak to wyraził się kiedyś jeden z nich – namącili w kulturze. To „namącenie” jest, według stosowanych tu przez nas kryteriów, niewyobrażalną nędzą, którą ludzie ci podnoszą do rangi niezwykłości. Patrzę na tę biedę i wszystko rozumiem. Rozumiem dlaczego to oni, a nie kto inny „namącił w kulturze” i rozumiem dlaczego to serwowane przez nich problemy i kwestie są podchwytywane przez czytelników. Zastanawiam się jednak na ile oni sami rozumieją swoją sytuację i dochodzę do wniosku, że nie rozumieją jej wcale. Istotny problem bowiem liderów, a za takich pragną ludzie ci uchodzić, polega na tym, by nie wychowywać następców. Tego jednak ludzie ci nie rozumieją i nawet jeśli podamy mnogie przykłady na słuszność takiego twierdzenia, wzięte z ich własnego środowiska, niczego to nie zmieni. Nie można na przykład powiedzieć – zastanówcie się – czy Antoni Słonimski miał jakiegoś następcę? Takie postawienie sprawy spowoduje tylko, że oni zrobią głupie miny i zamilkną. Potrzebują bowiem jakiejś ciągłości, jakiegoś erzatzu tradycji, która utrzyma ich na powierzchni i nie zdemaskuje przy tym komunikatu podstawowego – że są pozbawionymi talentu uzurpatorami. Rynek treści jest tak skonstruowany, żeby ludziom nachalnym, zaburzonym, bądź wynajętym stworzyć możliwość wyrażenia tak zwanej „prawdy o sobie”. Odbywa się to w kilku ustalonych, żeby nie powiedzieć uświęconych obszarach, które – w myśl założeń – gwarantują dobrą promocję i dobrą sprzedaż, a także – co najważniejsze – gwarantują, że czytelnik uwierzy w autentyczność autora. Ktoś może się w tym miejscu uśmiechnąć, bo przecież takie założenie przeczy jakiejkolwiek autentyczności, a człowiek, jeśli nawet nie działa na rynku treści, może robić rzeczy piękne, prawdziwe, wzniosłe i inspirujące. I nie musi się przy tym oglądać na macherów od segmentacji. Może, to prawda, ale nie może robić tego w relacji z szeroką publicznością, nie może robić sobie legendy innej niż środowiskowa, a te bywają nieraz okropnymi pułapkami. Zanim dam przykład tego rodzaju komunikacji, opowiem o tym co zauważyłem ostatnio w telewizji. Lecą tam powtórki kabaretów i ja je oglądam czekając na mój ulubiony serial o policjantach. Największą gwiazdą kabaretu jest, jeśli nie liczyć obydwu Wójcików, Robert Górski. Patrzyłem ostatnio na Roberta Górskiego jak po raz nie wiem który odstawiał skecz o odrabianiu lekcji z synem i zacząłem mu współczuć. Kiedy on się już poważnie spocił, zmęczył i nagadał, na scenę wyszedł jakiś facet co wyglądał jak aktor grający pana Boczka w serialu o Kiepskich, tylko, że silnie odchudzony. Był to naśladowca Roberta Górskiego. Gość zaczął opowiadać same przyjemne rzeczy o Górskim, a ten stał z boku i widać było, że ledwo to znosi. Potem, żeby już dopełnił się los, odchudzony Boczek, zaczął naśladować Górskiego, a jakby tego było mało, każde takie naśladownictwo poprzedzał „zabawnym komentarzem”. Miałem wrażenie, że Górski za chwilę umrze zmuszony patrzeć na tę żenadę. No, ale jakoś przeżył. To była, w mojej ocenie, być może błędnej, żywa ilustracja tego o czym napisałem wyżej – lider na rynku treści, nie może wychowywać następców, ani pozwalać na to, by ci następcy się pojawiali. Zgoda na kokieteryjne naśladownictwo to jest unieważnienie wszystkich skeczów, pozycji takiego lidera, a jeśli ktoś będzie działał wyjątkowo uporczywie i bezczelnie może go doprowadzić do depresji, a potem do śmierci. Nie żartuję wcale. To są poważne sprawy, ludzie pokazujący się na scenie sprzedają tylko siebie i nie ma mowy, by ktoś dokonywał jakichś podróbek, podmian czy czegoś podobnego, nawet jeśli robi to w dobrej wierze. Widzimy jednak wyraźnie na tym przykładzie, że to nie liderzy rządzą na rynku treści, nawet jeśli im samym się tak wydaje. My tutaj jesteśmy w dość komfortowej sytuacji, bo u nas jest inaczej. Płacimy jednak za to straszną cenę i nie wiem co by się stało gdybym na przykład spróbował – nie wiem na razie jak – doprowadzić do konfrontacji z jakimś rynkowym segmentem. W przyszłości na pewno to zrobimy, ale co się wtedy stanie nie mam pojęcia. Na rynku dominują strategie długofalowe. One wszystkie oparte są na całkiem fałszywym przesłaniu i na całkiem fałszywej wierze w dziedziczenie, jeśli nie talentu, to przynajmniej możliwość operowania konwencją. Już za chwileczkę już za momencik doczekamy się młodej pisarki kryminałów, która będzie pisała „jak Bonda”. I nie ma doprawdy znaczenia fakt, że Bonda nie utrzymuje żadnej konwencji, tylko tak pieprzy trzy po trzy para piętnaście. Polski rynek treści jest sumą pewnych obłędów. Najważniejsze składowe to – tępe naśladownictwo rynku amerykańskiego połączone z wyniesiony z czasów PRL przekonaniem, że człowiek piszący i środowiskowo dobrze zorientowany, ma misję wśród maluczkich. Dla nich pisze i ich uświadamia o sprawach, które są poza zasięgiem ich wzroku. Takie przekonanie dominuje i to jest czysty psychiatryk. Efekt tego jest taki, że takiego nagromadzenia chamstwa i roszczeń, jakie mamy wśród polskich pisarzy nie ma chyba nigdzie na świecie. Co ja proponuję w zamian? Nie mogę niestety nic zaproponować, albowiem nie mam siły i środków, żeby sformułować ofertę i kogokolwiek do niej przekonać. Mogę jedynie coś zasugerować. Sugestia zrodziła się w mojej głowie wczoraj, kiedy przeczytałem żart kolegi Shorka. Przypomniał mi się Boris Vian, francuski autor humoresek i opowiadań, które czytałem, bez specjalnego zacięcia, ale z wesołą miną, kiedy byłem młody. Boris Vian nie miałby dzisiaj szansy, na to, by zaistnieć na jakimkolwiek rynku, bo zostałby z miejsca oskarżony o seksizm, albowiem jego sądy i opinie o dziewczynach, były zawsze bardzo bezpośrednie. Mnie to, przyznam ze wstydem, zawsze uwodziło, ale nie skusiłem się nigdy i nie naśladowałem Borisa Viana, ani jako autor, ani inaczej. I pomyślałem sobie wczoraj – jakie to straszne, że lokalne rynki, takie jak francuski, gdzie było miejsce i na Mauriaca i na takie bzdety jak ten Vian, przegrały i zostały unieważnione. To się oczywiście, w przypadku Francji wiąże z polityką. Kogo mają czytać dzieci imigrantów chodzące w burkach i turbanach? Niestety w naszym przypadku także wiąże się z polityką. Wracajmy jednak do mojej sugestii. No więc jeśli bym chciał coś zasugerować, to właśnie to, byśmy stworzyli taki rynek jaki miała Francja przed wojna i tuż po niej. To jest nie do wykonania, jak wiem, ale uważam, że sformułowanie postulatu także jest ważne.

Nie ma szans, by ktokolwiek zauważył jakieś korzyści w tej mojej sugestii, albowiem dziedziczenie i misja edukacyjna oraz wychowawcza, są pojęciami kluczowymi, które definiują sprzedaż. Onyx wczoraj przesłał mi taki link https://m.facebook.com/watch/?v=292368268380678&_rdr

Ja tego nie obejrzałem do końca, ale może Wam się uda. Widzimy tu Szczepana Twardocha, który przemierza lodową pustynię autem, po to, by dowiedzieć się czegoś o sobie. I to jest właśnie jedna z tych formuł, którymi usiłuje sprzedawać się książki słabych i wtórnych autorów. Nie przystająca do niczego fikcja, która może być co najwyżej próbą połączenia rynku treści z rynkiem usług turystycznych. Być może o to właśnie chodzi i nic innego nie jest ważne. Kreuje się przecież autorów tylko po to, by sprzedawali luksusowe produkty. O co więc mi chodzi? Z grubsza o to, żeby wykorzystać tę tragikomiczną tendencję i coś na tym zarobić. Ponieważ jednak mam do sprzedania tylko siebie, muszę bardzo uważać. Nikogo nie słuchać i nie brać pod uwagę dobrych rad. I pod żadnym pozorem nie zawierać żadnych sojuszy. Szczególnie takich, które proponowane są w imię szczytnych idei. Nie mogę się na to nabierać. Na pytanie – czy książki mogą istnieć i wchodzić do obiegu bez dotacji, bez lansowania propagandy obyczajowej, bez pretekstu, którym są inne produkty, takie jak turystyka, kawa mielona, albo samochody – odpowiadam – mogą. Żeby jednak przekonać kogoś prócz Was, że to jest możliwe, muszę doprowadzić do jakiejś konfrontacji z rynkiem. Zajmie mi to pewnie z rok.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl

lip 062019
 

Cytowano tu wczoraj obficie fragmenty recenzji Szczepana Twardocha, który zachwalał nam książkę Lejba Fogelmana. W zasadzie w czasach powojennych ludzi którzy mając coś za pazurami poznać można po tym, że aspirują do tego, by być smakoszami i estetami. Ja nie mogę już od dawna, przyznam się od razu, słuchać argumentu wziętego z Herberta, tego sławnego zdania – to kwestia smaku. Nigdy Herberta nie lubiłem i nigdy, nawet przez moment, nie uwierzyłem w to, że był on niepokornym i antysystemowym poetą. Wszystko przez to, że kiedy byłem w siódmej czy ósmej klasie, a był to rok 1983 albo 1984, na samym początku podręcznika do języka polskiego znalazłem jego wiersz zatytułowany „Pan od przyrody”. Wiersz dość nachalny i utrzymany w klimacie fikcyjnym, nie istniejącym nigdzie poza marzeniami pewnych osób o określonej konstrukcji psychicznej, którą przyjdzie nam tu jeszcze kiedyś opisać. Estetą jest także Michał Komar, który pomagał Lejbowi Fogelmanowi pisać książkę, a parę lat wcześniej napisał swoją estetyzującą książkę o kulturze Włoch czy innej jakiejś bzdurze. Rozumiecie o co mi chodzi – jak ktoś nie ma nic do powiedzenia, to zaczyna publicznie zachwycać się Toskanią. Tak robi Janda, tak robi Michał Komar i tak robi Twardoch. To jest w zasadzie demaskacja, ta uporczywa chęć przypodobania się publiczności, poprzez demonstrowanie, przepraszam za wyrażenie, faz wzmożenia estetycznego. Obstawiam w ciemno, że ani Janda, ani Twardoch, ani tym bardziej Komar ni diabła z tej Toskanii nie rozumieją, ale to im nie przeszkadza sadzić te dyrdymały o wyjątkowym smaku kawy pitej o poranku na tarasie hotelu z widokiem na winnicę. Nie wiemy dokładnie o co chodzi Lejbowi Fogelmanowi i o jaki rodzaj popularności zabiega. Niech sobie zabiega. Niech jednak wynajęci przez niego ludzie, rozumiem, że opłaceni, wzbiją się na poziom wyższy nieco i nie kokietują nas tą rozpaczliwą nędzą. Okay, ja nie będę czytał książek Fogelmana, nawet do nich nie zajrzę, a sam Lejb posłużył mi tylko za pretekst do rozważań innego rodzaju. Mamy z jednej strony ludzi pragnących za wszelką cenę zostać autorytetami w dziedzinach związanych ze sztuką i szeroko rozumianym pięknem. I to, jako rzekłem, jest demaskacją samą w sobie. W zasadzie nie trzeba się nimi zajmować, ani przejmować, bo prędzej czy później wywrócą się o własne nogi, a ich zachwyty i projekcje zamienią się we własną karykaturę. To nie jest w zasadzie groźne. Mamy jednak także estetyzm innego rodzaju. Mam na myśli przemożną chęć ratowania ojczyzny w godzinie próby. Za to zabierają się także ludzie o określonej formacji estetycznej i to jest szalenie ważne, albowiem mówi nam, że poza tym co określa się słowem look, nie ma tych pustych łbach niczego. I tak właśnie jest z panem o nazwisku Dariusz Fax Mielonko, który postanowił założyć partię polityczną. Celem tej partii będzie, a w zasadzie już jest przekazanie władzy w Polsce w ręce narodu. Niestety lider ugrupowania nie doprecyzował o który naród mu chodzi. Pan, o którym mówimy służył na politycznej i publicystycznej scenie do tego, by robić dobre wrażenie. To znaczy takie, by politycy i publicyści chcieli go naśladować. I rzeczywiście takich naśladowców znajdował. Widzieliśmy w sejmie, jak pewien poseł partii Kukiz 15 powoływał się na niego i próbował zachowywać się tak samo jak on, albowiem uważał, że takie wyczyny spowodują iż jego popularność wzrośnie. Ja nigdy nie miałem serca do pana Faxa, podobnie jak nie miałem serca do Herberta. Jak wiecie lubię tylko jednego poetę, a jest nim Tadeusz Nowak. Wiem jednak z całą pewnością, że człowiek ten na wielu ludziach robił dobre wrażenie, wręcz zachwycał. No i teraz planuje założyć partię polityczną. Nie wiem czy wyjaśnię wyraźnie i precyzyjnie o co mi chodzi, ale będę próbował. Oto nieodmiennie, kariery kuriozalne, zaczynają się od kreacji estetycznych. Bo trudno za taką nie uznać pana Faxa. Jego styl, jego sposób wyrażania myśli, jego mimika, to wszystko zostało wykreowane, podkreślone i wylansowane. Możemy więc śmiało powiedzieć, że pan Fax to pewien projekt. Z takimi projektami mamy do czynienia w zasadzie ciągle. Co jakiś czas pojawia się kolejny uwodziciel mas, który mrugając zawadiacko okiem, mówi, że tym razem to już naprawdę zrobi porządek z tą hołotą, że tym razem kapitalizm, który wprowadzi, będzie najprawdziwszym kapitalizmem na świecie. Dowodem zaś na prawdziwość jego słów ma być fakt iż mieszka on w Ameryce. Tym co te projekty wyróżnia jest próba dotarcia do aspiracji estetycznych odbiorcy. Te zaś są wyselekcjonowane w wyniku badań sondażowych i ankieterskich. Nie wierzę, żeby było inaczej. W grę wchodzi też intuicja i indywidualny zachwyt, to znaczy na większości ludzi włoskie malarstwo robi wrażenie i jak człowiek obejrzy jeden czy drugi obraz to mu się wydaje, że nie ma już piękna poza Toskanią, nawet jak obraz będzie z Wenecji. A niech jeszcze do tego spotka na swojej drodze istotę myślącą i czującą podobnie, to koniec. Nie ma ucieczki. Pozostaje tylko Toskania i zachwyty nad tą tanią kawą pitą na tarasie, a stamtąd już prosta droga do tego, by każdą postać i każdą kwestię oceniać według kryteriów estetycznych. I to się może podobać, a także może być akceptowane przez większość ludzi, którym marzy się wyjazd do Toskanii. Może też wydawać się niegroźne, ale tylko do momentu kiedy na myśl nie przyjdzie nam jeszcze jeden znany, polski esteta, który granice ocen estetycznych przesunął tak daleko, że nie zawędruje tam nawet Jonasz Koran Mekka z kolegami. Mam na myśli Kajetana P. Jak wyglądał autorski, estetyzujący projekt tego człowieka, każdy mniej więcej wie i powtarzać tego nie trzeba. Nie wiemy jednak jak będzie wyglądało rozliczenie Kajetana z tego projektu, albowiem wczoraj miał zapaść wyrok w tej sprawie. Nie zapadł jednak, a to każe nam wnioskować, że obrońcy będą próbowali – bazując na kryteriach estetycznych i deklaracjach głównego bohatera – zamienić jego czyn w szaleństwo. Tak to już bowiem zawsze (podkreślam) jest, że poważne projekty, czy to indywidualne czy zespołowe, które u podstawy mają estetyczną kokieterię, kończą się szaleństwem. Nieskuteczność jest bowiem wpisana w nie na stałe, a kiedy autor projektu, jego sponsor czy realizator dojdą – kolejny już raz – do tej ściany i skonstatują, że znowu się nie udało, zaczynają udawać wariata. Czynią to na różne sposoby, akurat Kajetan P, był tym człowiekiem, który uwierzył w siebie. Reszta nie będzie taka konsekwentna i zatrzyma się gdzieś po drodze, udając prostych, wioskowych głupków, którym trzeba wybaczyć, bo tak i już. Możemy to obserwować od dawna. I tylko Szczepan, mały pisarczyk z Florencji, nie ustanie w produkcji swoich wychwalających smakoszów i piękno życia, recenzji. Musimy przywyknąć. Nie ma rady.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl

mar 132019
 

Dawno temu bardzo lubiłem patos i szalenie podobała mi się scena z filmu „Hubal” kiedy major Dobrzański, gromadząc swoich żołnierzy w lesie, wznosi do góry szablę i mówi – w całej Polsce tylko my.

Wczoraj dowiedziałem się, że likwidacja politycznej blogosfery jest w zasadzie przesądzona. Salon24 rozesłał do swoich użytkowników maile z informacją, by zabrali opublikowane tam teksty, bo zostaną one usunięte. Sama platforma się zwija. Podobnie zwija się platforma blogerska gazowni oraz inne tego rodzaju projekty. Wygląda więc na to, że w całej Polsce zostaniemy rzeczywiście tylko my. Czy to dobrze? Myślę, że tak. Oto bowiem na naszych oczach pycha cybernetyków zostaje ukarane, a oni sami muszą odejść z podkulonymi ogonami, krzywdząc rzecz jasna, wcześniej tylu ludzi i ilu zdołają i odbierając im marzenia. Niech się nikt bowiem nie łudzi, że polityczna blogosfera została stworzona po to, by wnieść jakieś nowe wartości i nową jakość do dyskusji publicznej. Pisałem o tym wielokrotnie, ona została stworzona po to, by stworzyć złudzenie wolności wypowiedzi. I to była szczęśliwa bardzo okoliczność, bo ci durnie naprawdę myśleli, że są najlepsi, że ich myśli mają jakąkolwiek wartość, że mogą komuś zaimponować, albo kogoś uwieść. Dziś, kiedy okazało się, że nie mogą, wszyscy macherzy od blogów ogłaszają koniec projektów. Na placu zostajemy tylko my – jedyni zwycięzcy. Rozsmakowywać się w tym zwycięstwie szczególnie nie można, bo jest ono raczej bezsmakowe, ale jednak jest. Fanfar i pochodów triumfalnych nie będzie, ale jednak jest to sukces. Oczywiście nikt nie będzie zwracał na nas uwagi, albowiem jeśli ogłasza się koniec politycznej blogosfery, nie można takiego końca potem odwołać, nawet jeśli blogosfera będzie żyła w najlepsze i rozwijała się samodzielnie, bez udziału tajniaków, aspirujących Warzechów i innego tałatajstwa. Nie przejmujmy się tym jednak, albowiem dywersyfikacja kanałów dystrybucji jaką wymyśliłem, zabezpiecza nas całkowicie przed ingerencjami i próbami zawłaszczenia naszej blogosfery. Żeby ją zlikwidować potrzebny jest zamordyzm, zanegowanie tego wszystkiego na czym stoi obecny system i policyjna cenzura. Do zainstalowania tych wszystkich urządzeń dojść ponownie nie może, a więc żyjmy w spokoju i cieszmy się sukcesem.

Czy to zawsze tak jest, że oferty świata tego są oszukane? Zawsze. Rynek jest oszustwem i dyskurs publiczny także. Chodzi o to, by w tym szwindlu znaleźć punkty tak słabe i ludzi tak pysznych oraz ślepych, żeby wszystko to razem stworzyło nam jakąś sieć po której będziemy się poruszać. Nie wiem czy jestem do końca rozumiany? Chodzi o to, że kariery są planowane, sukcesy także, nie można ich jednak zadekretować trzeba stworzyć złudzenie autentyczności i wymyślić zasady na których opierać ma się sukces. Kłopot zawsze jest taki, że ludzie do sukcesu przeznaczeni mają kłopot z utrzymaniem się w karbach i zachowaniem tych zasad. To znaczy są zbyt głupi i prymitywni, żeby zrealizować dobrze intencje sponsora. Stąd tak poważne wydatki na promocję, bo trzeba tę nędzę czymś przykryć. Mamy jeszcze czytelnika, który nie może być spędzany na eventy związane z ludźmi sukcesu, jak poborowi do kina za komuny. Musi pojawiać się na tych eventach z własnej woli. A skoro gdzieś gromadzą się ludzie z własnej woli, a świat nasz trzyma się na pluralizmie i wolności wyboru, można im przecież przedstawić jakąś konkurencyjną ofertę. Można, prawda? Więcej – można zaproponować im inne zasady niż te powszechnie lansowane, a także zasugerować, że skoro potrafią pisać, to też powinni spróbować. Tego nigdy nikomu nie zaproponują wydawcy Twardocha i Bondy i po tym się właśnie poznaje ich intencje. Ja za to mogę takie propozycje składać i nic się nie stanie. To właśnie jest wolność.

Musimy wszyscy mieć świadomość tego oszustwa, mam na myśli rzekomy rynek i rzekomy dyskurs. Wszyscy pamiętamy od czego zaczęła się blogosfera – od kataryny i jej zaangażowanych tekstów. I wszyscy widzimy gdzie dziś jest kataryna i co zostało z jej zaangażowania. Projekty socjotechniczne, które miały uchodzić za emanację wolności słowa, działają nadal. Są jak pułapka na szczury ze zwietrzałą przynętą, bo nie wiem kto jeszcze może złapać się na dyrdymały pisane przez katarynę. No, a po likwidacji blogosfery będzie jeszcze gorzej, bo przecież jak ją będą wtedy przedstawiać – była blogerka kataryna? Dajcie spokój.

Hierarchia dyskursu publicznego jest fikcyjna, a skoro jest fikcyjna nie ma sensu się nią przejmować. Przypominam, że to co się odbywa u nas co kilka miesięcy określiłem dawno temu jako przestrzenie zamknięte, do których wstępu nie mają żadne podejrzane postaci z obszaru określanego jako dyskurs publiczny. Nie przyjmujemy ściemniaczy. Przestrzeń zamknięta, w dodatku przestrzeń bogata w treści, dekoracje, architekturę, jedzenie, a w przyszłości może wzbogacona o muzykę, jest tym obszarem, gdzie schronić się może wolność prawdziwa. I my jej będziemy pilnować.

Czy to koniec projektów? Nie. Od poniedziałku w radio Poznań czytane są fragmenty baśni socjalistycznej. Czytane są znakomicie, o czym można się przekonać zaglądając do ostatniej mojej notki z dnia wczorajszego. Ja zaś zostałem już dziś zaproszony do tego radia na kolejną dyskusję. Chcę to potraktować serio, to znaczy tyle razy ile się da, wystąpić w tej rozgłośni. Radio bowiem jest ważnym medium i nie można z niego rezygnować nigdy. Fragmenty Baśni zaś będą tam czytane codziennie do piątku. Potem to wszystko zbierzemy i umieścimy tutaj.

Przypominam, że kolejna konferencja odbędzie się na zamku w Kliczkowie, wczoraj pani Agata powiedziała mi, że są jeszcze wolne pokoje na zamku, tak więc jeśli ktoś się pospieszy jest szansa, że będzie miał rezerwację.

Czekajmy w spokoju na rozwój wypadków wokół tego co nazywało się do niedawna polityczną blogosferą i obserwujmy czy nie wyewoluuje z tego jakiś nowy potwór ujeżdżany przez nowych mistrzów czarnej i białej magii, pilotów boeingów i myślicieli głębokich jak Ziemkiewicz. Wkrótce się okaże jak będzie. Na dziś to tyle, szczerze zachęcam do wysłuchania nagrań z Radia Poznań, bo są znakomite. Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl

lut 052019
 

Przez cały wczorajszy wieczór zastanawiałem się, po co kupiłem w Rossmanie książkę Remigiusza Mroza zatytułowaną „Zerwa”. I nagle doznałem olśnienia – kupiłem ją po to, żeby zareklamować raz jeszcze ukraiński numer Szkoły Nawigatorów. W książce tej bowiem, podobnie jak w innych, książkach Mroza, narracja układa się tak, jak w opowiadaniu o fikcyjnym ruchu partyzanckim na Ukrainie po wojnie, które zamieściłem w nawigatorze. Opowiadanie napisał Charles Merrill, oficer prowadzący Miłosza i Giedroycia, który przed paru laty zmarł w Polce, w małym mieszkaniu położonym na pewnym osiedlu w Nowym Targu. Narracja jest prowadzona w ten sposób, że dwóch kanciarzy, którzy w Europie zajmowali się sprzedażą „luksusowych” edycji różnych dzieł literackich, postanawia wypłynąć na szerokie wody. Wyjeżdżają do Teksasu i tam opowiadają miejscowym milionerom o swoich walkach w ukraińskiej partyzantce, zmagającej się z sowiecką okupacją. No i rzecz jasna zbierają pieniądze na tę walkę. Żeby opowiadanie ich było wiarygodne musi zawierać mnóstwo nieprawdopodobnych, ale urzekających szczegółów. Te zaś muszą być wpisane w ramy globalnej narracji tworzonej od dawna przez różne spec-organizacje, a dotyczącej metod prowadzenia walki partyzanckiej, ale tak konkretniej to raczej emocji tej walce towarzyszących. Chodzi bowiem w końcu o pieniądze, a te zdobywa się robiąc najpierw wrażenie na kobietach. I tym dokładnie zajmuje się Remigiusz Mróz. Stwarzaniem atmosfery, która pomoże ludziom nie rozumiejącym dlaczego słońce świeci, łyknięcie tego całego, przygotowanego przezeń pasztetu. Najlepsze jest to, że opinie o książkach Mroza publikowane w komentarzach na portalu „lubimy czytać” są miażdżące i negatywne, ale nikomu to nie spędza snu z powiek. Zupełnie jak w tym opowiadaniu, oszust musi grać swoją rolę do końca, nawet jeśli widzi już biegnących po płycie lotniska agentów FBI, nie może przestać, bo stanie się nikim. Dopóki zaś kłamie jest kimś. I to jest prawdziwy dramat Remigiusza Mroza, Bondy i Twardocha. Oni nie mogą przestać. No chyba, że zostaną wycofani z pierwszej linii, ale to się nie stanie, albowiem granica kompromitacji została przesunięta tak daleko za horyzont, że nie dotarliby do niej nawet Innuici z zaprzęgiem najbardziej wytrzymałych i odpornych psów.

Dam może przykład tego do czego zdolny jest Mróz, niektórym się bowiem zdawało, że z tą pogodną na Wyspach Owczych to była taka wpadka. W tej książce co tu leży znaleźć można inne rewelacje dotyczące pogody. Oto główny bohater zastanawia się, leżąc w szpitalu, po ciężkim i zagadkowym wypadku, ile waży burzowa chmura nadciągająca znad pasma Tatr. To jest moim zdaniem niezwykłe, ten sposób kierowania uwagi, na rzeczy pozornie zaskakujące, ale nie mające znaczenia dla narracji, która sama w sobie nie jest istotna również dla Mroza. Chodzi jedynie o to, by przekonać ludzi, że to wszystko prawda mnożąc tak zwane realistyczne szczegóły. Tak jak to czynili ci kanciarze w opowiadaniu Charlesa Merrilla. Najlepsze jest jednak później. Na szczycie Rysów, dokładnie na granicy Polski i Słowacji, znajdują trupa, a na jego ciele napisane jest krwawo – Revertar ad Ierusalem in misericordiis. Jak wiemy każda porządna ćwierćinteligencka narracja musi zawierać słowo Jeruzalem i różne łacińskie sentencje. Nie inaczej jest u Mroza. I teraz spróbujcie napisać tę sentencję na piasku, zwyczajnie patykiem. Zobaczycie ile miejsca Wam to zajmie. A gdzie tu mówić o pisaniu na trupie? Przecież trzeba mu to wyciąć na skórze nożem. Po co? Żeby ułatwić policji trafienie a ślad? Żeby się popisać? Oczywiste jest, że nie ma to żadnego znaczenia dla spójności i jakości narracji. Mróz sadzi te gnioty, żeby zainfekować wyobraźnię ludzi, którzy nie sięgnęli jeszcze po żadne książki, a zaczynają swoją przygodę w bibliotece od Mroza właśnie. Nie jest prawdą, to co piszą niektórzy, że jak ktoś zacznie czytać taką literaturę, to potem się przerzuci na rzeczy lepsze. Nic takiego nie nastąpi. Jak ktoś zaczyna słuchać disco polo, nie wejdzie później za nic w świecie do filharmonii. No, ale nie będziemy się już rozwodzić nad Mrozem, bo nie o niego chodzi, ale o metodę rozpoznawania oszustów. Ta zaś jest skuteczne wtedy kiedy uświadomimy sobie, że rolą oszusta jest zajęcie czyjegoś, ważnego miejsca w wyobraźni i świadomości oszukiwanego. I to jest dość łatwe do zdemaskowania, nie tylko na rynku literackim, ale także w polityce. Mieliśmy ostatnio tę całą konwencję partii Biedronia, która się nazywa „Wiosna”, albowiem chce wielu ludziom zastąpić wiosnę. Ta zaś rzeczywiście przyjdzie, ale później nieco. Na razie Biedroń powiedział, że on jest tą wiosną. No, ale my, podobnie jak Mróz, interesujemy się zjawiskami pogodowymi i choć nie zastanawiamy się nad tym ile też może ważyć chmura, to pamiętamy, z dobrej literatury przygodowej, że na prerii występowało i pewnie nadal występuje zjawisko wiosny fałszywej. I to jest właśnie Biedroń i jego ludzie – w lutym zawsze pojawiała się na dzikim zachodzie fałszywa wiosna, a u nas pojawił się Biedroń. I co powiedział? Nie wiem czy dokładnie to słyszeliście, on powiedział bowiem – zmienimy oblicze tej ziemi. Tak właśnie. Biedroń bowiem chce uchodzić za proroka w bieli. Nawet sobie włosy popiołem z kominka oprószył w tym celu. Środowisko Biedronia, nie dość, że składa się z aspirujących kanciarzy, to jeszcze usiłuje jawnie szydzić z momentów w najnowszej historii ważnych. Biedroń uprawia po prostu działalność świętokradczą, a to z kolei świadczy, że nie jest biednym, ogłupiałym gapciem, zmanipulowanym przez kogoś, ale narzędziem służącym do bardzo agresywnego ataku. Świadczy o tym także obecność w jego otoczeniu Janusza Palikota, którego uruchomiono ponownie, żeby – z wyżyn swojej pozycji – człowieka który zrobił sukces w biznesie – wspierał słowem i postawą tych, którzy będą tłuc się z policją na ulicach w imię swoich świętokradczych racji. Ja bym Palikota nie lekceważył, ale zdetonował go już na samym początku. Bo jeśli on znów zacznie robić to co wcześniej i mówić to co wcześniej, dojdzie do utrwalenia podwójnych standardów. To znaczy telewizja Kurskiego będzie sobie mogła w nieskończoność piętnować mowę nienawiści, a tamci będą ją lansować z uporem twierdząc, że to jest normalna narracja służąca polemice politycznej. Albowiem oszust musi do końca udawać, jeśli bowiem przestanie, jest nikim. I o tym musimy zawsze pamiętać. Nie można liczyć na opamiętanie tych ludzi i nie można wchodzić z nimi w układy, bo to są gracze w trzy karty. Mam na myśli Biedronia i Palikota, ale także Mroza i resztę tej bandy. Ich rolą i celem jest utrwalanie fałszywych narracji i podkładanie fałszywych wzorów. Biedroń nie odnowi oblicza tej ziemi, a jedzenie drogich wegańskich potraw nie jest wyrazem żadnych poglądów. To jest jedynie element emocjonalnego sterowania grupą, która musi poczuć się lepsza od innych, żeby realizować swoje, przepisane instrukcją, zadania. Palikot zaś będzie co jakiś czas wrzucał wulgarne i agresywne wpisy na twitterze, a potem je usuwał. Za kolejnym jednak razem nie usunie i nikt nie zwróci na to uwagi, albowiem to przecież jest pan Janusz, nasz drogi, kochany, pan Janusz, który potrafi co prawda rzucić czasem ciężkim słowem, ale to wszystko w dobrej wierze i dla dobra sprawy. I do tego właśnie nie można dopuścić, albowiem od tego zaczyna się triumfalny pochód oszustwa. W naszym przypadku jest to oszustwo zorganizowane i groźne, a nie kabaretowe i komiczne jak w opowiadaniu starego agenta CIA Charlesa Merrilla.

Wczoraj zamknąłem listę uczestników konferencji w Baranowie. Już nie można się zapisywać. Można rzecz jasna zapisywać się na konferencję w Kliczkowie, która odbędzie się 29 czerwca. Wczoraj umówiłem się z Dariuszem Adamczykiem, autorem książki „Srebro i władza”, że na jednej z kolejnych konferencji wygłosi wykład o tych srebrnych dirhemach.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl