Wyniki wyszukiwania : twardoch

kw. 192022
 

Niedawno na twitterze pojawił się wpis Macieja Świrskiego, reprezentującego instytucję znaną jako Reduta dobrego imienia, o treści mniej więcej takiej – od 10 lat mówię, że oskarżanie Polaków o współudział w holocauście to przygotowywanie rosyjskiej inwazji. Ja, przyznam, aż podskoczyłem, jak przeczytałem to zdanie, bo chcąc nie chcąc, musiałem się zgodzić z taką tezą. Zaraz sobie jednak przypomniałem, że przecież kolegą Macieja Świrskiego jest wicepremier i minister kultury Piotr Gliński, który zapewne zna poglądy szefa Reduty dobrego imienia. Mimo to dokładał pieniądze to takich filmów jak Pokłosie i Wołyń, których celem było – według Świrskiego – przygotowanie rosyjskiej inwazji na Polskę. Jestem przekonany – podkreślę – że Maciej Świrski ma rację. Co wobec tego zrobimy, mając już tę niewesołą świadomość, że przez ostatnie dwie dekady za pieniądze polskiego podatnika kręcono sznur, na którym ten podatnik miał zawisnąć kiedy już Moskwa upora się z Ukrainą i przyjdzie kolej na nas? Co zrobimy kiedy przyjdzie czas, by rozliczyć nas za niepopełnione zbrodnie, które zostały przecież tak pięknie pokazane w filmach, ale nie tylko w filmach? Przecież wszyscy pamiętamy o czym pisali lansowani od dekad autorzy, tacy jak Twardoch czy Miłoszewski, no, ale także inni, słabsi – jak Wielgucki choćby. Ludzie ci nie kojarzą się dzisiaj nikomu z niczym, albowiem ich nazwiska gdzie zniknęły, choć przecież promowano ich we wszystkich możliwych obszarach komunikacji. Czy Świrski tego nie widział? Zapewne widział, nie słyszałem jednak, by w tej sprawie napisał jakiś memoriał i przedstawił go choćby swojemu dobremu znajomemu ministrowi Glińskiemu. A tak należałoby zrobić.

Do czego zmierzam? Do tego, że nawet jeśli doszłoby do inwazji Rosji na Polskę, co nie jest wcale wykluczone w przyszłości, zarówno ci, którzy przed nią ostrzegali, jak i ci, którzy ją przygotowywali pozostaliby ze sobą w najlepszej komitywie. Dla czego? Dla kogo bardziej – dla nas i dla naszego dobra. Żebyśmy się czuli odpowiednio zaopiekowani. Od dłuższego już czasu tłumaczę tutaj wszystkim, że czas dyskusji w półtonach i szarościach skończył się definitywnie, właśnie dlatego, że aktywność wielu ludzi w sferze publicznej była i jest nadal przygotowywaniem gruntu pod rosyjską inwazję. Rzekłbym nawet, że im bardziej lekki i swobodny nastrój towarzyszy tym poczynaniom, tym są one groźniejsze. Owo przekonanie biorę wprost z uważnej obserwacji twittera, prowadzonej codziennie. Iluż tam jest bystrych obserwatorów, bezstronnych tropicieli fejk newsów i szczerze zainteresowanych prawdą poszukiwaczy faktów lekceważonych przez przekaz oficjalny.

Powtórzę może – przez ostatnie dwie dekady, wszystko co dotyczyło relacji polsko-żydowskich, a w co siłą rzeczy zaangażowani byli urzędnicy państwowi, było przygotowywaniem gruntu pod rosyjską inwazję. Gdyby do tej inwazji doszło, najbardziej zdziwiliby się ci, którzy 19 kwietnia przypinają sobie żółte żonkile do marynarek i żakietów.

Żeby jakiś przekaz był ugruntowany i mogła wokół niego toczyć się demaskatorska dyskusja, potrzebne są wyraziste osie, wręcz słupy milowe, wokół których mogą gromadzić się prowokatorzy i frajerzy moderujący przekaz. W Polsce najważniejszą osią takiej dyskusji jest Jedwabne. Nie ma takiego prawicowego polityka, który by nie chciał skompromitować się w Jedwabnem, obiecując wszystkim wyborcom, że on właśnie zmieni całkowicie spojrzenie na kwestie Jedwabnego i przywróci Polakom honor. To jest oczywiście niemożliwe, albowiem w tę kwestię zaangażowana jest rosyjska i niemiecka propaganda, której celem jest przygotowanie inwazji Rosji na Polskę, do czego potrzebny jest dobry pretekst. Tym zaś może być tylko mordowanie Żydów, potwierdzone w licznych epickich dziełach, tak filmowych, jak i literackich.

Teraz ważne pytanie – dlaczego my o tym nie rozmawiamy publicznie? Dlaczego kwestia ta ogranicza się do wpisu Świrskiego i umiera niczym jętka jednodniówka? Zapewne dlatego, że wśród potencjalnych komentujących jest tylu rosyjskich i niemieckich agentów wpływu, że skutecznie blokują oni dyskusję na ten temat. To nie wszystko jednak. Ludzie, którzy mogliby tę kwestię podjąć, rozwinąć ją i zbudować jakąś strategię przeciwdziałania takim, jakże przecież niebezpiecznym trendom, są kompletnie infantylni. Nie można ich nazwać osobowościami medialnymi, ani politycznymi, choć starają się nimi być. Taki Rokita, który zamienił się w starca Zosimę z kart powieści Biesy, napisanej przez Fiodora Dostojewskiego, lamentuje od wczoraj nad niełatwą historią Polski i Ukrainy, i pisze o zdradzonych przez Rzeczpospolitą kozakach. Reszta nie jest wcale lepsza, a ci którzy mają jako tako poukładane w głowie zajmują się po prostu bieżącą polityką. No, ale mnie dziś interesuje komunikacja, która była preparowana celowo po to, by zmienić Polaków w zwierzęta. To się nie stało, albowiem Pan Bóg nad nami czuwa. I my właśnie pokazaliśmy wszystkim jak należy się zachowywać w czasie naprawdę poważnych kryzysów. Czy wpływowi komentatorzy polityczni docenią to kiedy będzie już po wojnie? Czy postawa narodu zostanie utrwalona przez dzieła literackie, filmowe, przez reportaże i komentarze, przez dni pamięci i solidarności? Przypuszczam, że nie, albowiem już dziś widać, że jedyne co tak zwanych elitariuszy interesuje, to zwracanie na siebie uwagi za wszelką cenę. To zaś czyni z nich łatwy łup dla niemieckiej i rosyjskiej propagandy. Jeśli porównać postawę polskich elit i elit ukraińskich, porównanie to będzie wprost koszmarne. Nasi nie potrafią nawet wyartykułować jednego sensownego komunikatu, który tamci by zrozumieli i wzięli sobie do serca. Zełenski, kiedy już wygra wojnę, oprze się z całą pewnością na armii, a nie na oligarchach, których już przed wojną zdążył ustawić. Mam nadzieję, że jeśli będzie rozmawiał z kimś w Polsce, to tylko z ludźmi najbardziej przytomnymi, mam też nadzieję, że rozmowy te nie przenikną gdzieś na dół, gdzie Terlikowski, Gadowski, Warzecha i reszta będą mogli się pastwić nad ich treścią, nie rozumiejąc w cholerę nic z tego o czym było mówione.

Od wczoraj grzany jest temat unii polsko ukraińskiej. Czyni się to w jednym celu – by zdewastować wszystkie poważne propozycje, które mogłyby paść w tym zakresie. O żadnej unii na razie nie ma mowy. I żadna kwestia jej dotycząca nie powinna wyjść poza sfery rządowe. Nie można pozwolić na żadne dyskusje dotyczące przeszłości i przyszłości obydwu narodów, albowiem rzeczywista przeszłość Ukrainy jest ludziom w Polsce całkowicie nieznana. Wszyscy zaś, ze szczególnym wskazaniem na osobników takich, jak wymienieni wyżej plus Cejrowski, chcieliby się na niej lansować i przekonywać tak zwanych maluczkich, że troszczą się o przyszłość Polski i Polaków. To są kłamstwa. Nie będziemy podejmować takich tematów, albowiem należą one do kompetencji polityków. Wszystko zaś, co wywołuje dyskusję na temat tej niby unii, ma taką samą wagę i konsekwencje jak ekscytacje wokół Jedwabnego. Zaczynają w niej rządzić postkomunistyczne wieszczki, którym się zdaje, że bez nich ten świat nie może istnieć.

gru 102021
 

Jeśli człowiek interesuje się czymś naprawdę i próbuje dociec jak sprawy się miały w tak zwanym realu, nie ma najmniejszych szans na to, co nazywane jest monetyzacją popularności. Wiem, że wielu czytelników czuło i być może nadal się czuje zawiedzionych tym, że sukces Kliniki Języka, Szkoły Nawigatorów i mój osobisty, nie jest tak wielki i tak widowiskowy, jak sukces innych autorów. Nie wiem co rzec w takiej sytuacji, albowiem jasne jest, że sukcesy literackie w Polsce są dęte. Nie ma tam nic autentycznego i jasne jest także, że gdybym ja, startując z tego miejsca, które zostało mi dane, zacząłbym pisać jak Mróz, Twardoch czy Czornyj, zostałbym wyszydzony i odstawiony na boczny tor. Trzymamy się właśnie dlatego, że nasz przekaz nie pokrywa się w prawie żadnym punkcie z przekazem innych autorów czy tak zwanych popularyzatorów historii. Inaczej też wygląda mechanika naszej misji. Wczoraj padło tu nazwisko niejakiego Bobrka, który rozpoczął karierę popularyzatora historii na YT. To jest kolejny projekt, który zaowocuje serią nędznych, szmatławych książek, podobnych do tych, które pisze taki łysy z wytrzeszczem, też swego czasu zaczynający na YT. Nazywa się to chyba historia bez cenzury i jest przykładem skrajnego wręcz infantylizmu.

Oczywiście moduły te gwarantują klikalność, lajki i inne rzeczy, które są obiektem pożądania streamerów. Niestety nadeszła pora kiedy trzeba zrobić własny program, w miarę profesjonalnie, który będzie napędzał koniunktury obecne w książkach, kwartalnikach i w dyskusjach na SN. Nie wiem, jak to wyjdzie. I nie wiem kiedy się stanie. Powiem Wam, że zacząłem szukać tak zwanych profesjonalnych reżyserów, którzy zająć się obsługą tego projektu. Zadzwoniłem i napisałem do dwóch, ale jeden nie odpowiedział, a drugi obiecał, że oddzwoni, ale nie oddzwonił. Okay, nie ma się co martwić, spuszczamy po tym wodę. Nie wierzę, bym kiedykolwiek zrobił jakąś internetową karierę zbliżoną choćby rozmiarem do ludzi, których się tu ostatnio wymienia, czy tych, o których ja sam piszę. Wynika to wprost z faktu, że tak zwana popularyzacja jest w istocie dewastacją i nie może być niczym innym, albowiem wtedy Bobrek i Stanowski nie zarobili by ani grosza. W ich interesie jest emitowanie tekstów, które ekscytują ludożerkę, w naszym zaś takich, których oni nie zrozumieją lub je zlekceważą. Jeśli bowiem zaczęliby cokolwiek kumać z tego o czym się tu gada, natychmiast by to ukradli i przerobili na ciastko z dziurką, przez którą mrugaliby do publiczności.

Jak wczoraj słusznie zauważył Marcin K, popularność najbardziej rozpoznawalnych postaci w sieci, bierze się stąd, że mają oni za sobą karierę w niszach generujących duży ruch, na przykład w sporcie. Wszystko to, cały ten szajs, o czym pisałem już wczoraj, to osobnicy z mediów, którzy spędzili w tych mediach dekady całe, wrastając w strukturę, odrywając się od niej, robiąc wiele rzeczy, które były rozpoznawalne na poziomie najprostszych emocji. Moje wydawnictwo i ja sam powstało z niczego. Warto o tym pamiętać, kiedy człowiek poddaje tę działalność ocenom. Ja wiem, że to nie jest przemowa do zaglądających tu troli, ale mam nadzieję, że Wojtek uruchomi wkrótce mechanizm blokujący ich już na wejściu. Chodzi o to, że wszyscy ci ludzie, świetnie się znają i traktują się nawzajem jak grypsera. Cała reszta to frajerzy, którym można podprowadzić temat, albo przepisać ich książkę i uznać, że nic się nie stało. Nie ma więc mowy o żadnym z nimi dialogu, można ich tylko niszczyć, albo lekceważyć. To jedyna droga, choć przykro to stwierdzić. Nie ma szans, bym próbował zaistnieć w sieci opowiadając o wąsie Hitlera, albowiem to się komuś kojarzy z odbiorcą masowym. Wszystko bowiem zmierza ku temu, by tacy jak ja nie mieli szans zaistnieć w ogóle. Powtórzę się, ale czasem trzeba – wskazuje na to całkowita degradacja Igora Janke. Era blogerów minęła. Nie minęła jednak era autorów, ta bowiem nie mija nigdy, choć pewnie wielu ludziom wydaje się, że to nieprawda.

Nie wiem co będzie, albowiem pierwszy raz widzę coś takiego, by rynek pod koniec roku nie reagował w ogóle. Chodzi mi o to, że sprzedaży w zasadzie nie ma. Pośrednicy zaś nie płacą, a więc to, co widzę, nie jest tylko moim złudzeniem. Czy chodzi o to, że weszło w życie nowe pokolenie, którego już nie potrafimy przekonać do niczego samym słowem pisanym? Pewnie tak. Dzieje się jednak coś jeszcze. Wielu dojrzałych czytelników jest – jak wspomniałem – zawiedzionych tym, że nie odnieśliśmy sukcesu na jakąś większą miarę. Proszę Państwa – przypominam raz jeszcze – ten projekt powstał z niczego. Jego wrogowie zaś mają takie zaplecze i takie możliwości, że gdybym ja miał takie przez miesiąc, nikt by z tego internetu nie wyszedł żywy. Paradygmaty zaś zmieniłyby się trwale i nieodwołalnie.

Wielu naszych czytelników stale jest czynnych na twitterze czy w innych miejscach, albowiem tam dostają znacznie więcej emocji i mogą wchodzić w interakcję z ludźmi, którzy są rozpoznawalni. Z ludźmi mediów po prostu. I to załatwia sprawę. Tak są ustawione priorytety i to się nie zmieni, ja zaś nikomu nie będę tłumaczył, że to źle, bo każdy ma prawo do tego, by szukać rozrywki w ulubionych dla siebie formach.

Ja sam czasem zaglądam na twitter i czytam komentarze pod wpisami najbardziej rozpoznawalnych popularyzatorów. Jestem więcej niż zdumiony. Masa krytyczna treści istotnych nie zostanie przekroczona nigdy. Wszystko to zaś, co tam widzimy, to jeden wielki dzień świstaka. Nie ma takiego trzydziestolatka, który by w pewnym momencie nie zapragnął zanurzyć się w niezwykłą atmosferę dawnych kresów, co umożliwi mu największy w tej dziedzinie specjalista czyli Zychowicz. Nie ma takiego gamonia, który by nie chciał posłuchać jak to było z tym wąsem Hitlera i co z tego wynikło. Czekamy już tylko aż dojrzeje kolejne pokolenie, które będzie się ekscytować opowieściami o gwałtach zbiorowych. I nic ponadto się nie przebije. Takie historie bowiem szarpią nerwy lepiej niż wszystkie dęte powieści kryminalne. Budują one też pewną hierarchię wrażliwości i uniemożliwiają ludziom zainteresowanie się czymś naprawdę. Co to znaczy? Otóż chodzi o to, by dewastować emocje i nie wywoływać odruchu ich redagowania. Każdy człowiek normalny, zaatakowany jakimiś dramatami, stara się – ja tak przynajmniej robię – nieco je zweryfikować i poddać jakiejś krytyce, zwykle pisanej, choć nie zawsze. Rodzą się z tego polemiki, dyskusje, a na koniec może nawet jakieś plansze, okładki czy rysunki. Człowiek zdewastowany chłonie to i nie przerabia. Zalega to w nim jak folia w rurze odpływowej odprowadzającej nadmiar wody z szerokich nadniemeńskich łąk. I mowy nie ma by to odetkać, bo w każdym pokoleniu rodzą się kolejni foliarze, którym ktoś wręcz certyfikaty proroków.

Obiecuję, że jutro będzie już normalny tekst.

gru 092021
 

Na targach we Wrocławiu, kolega umami uświadomił mi pewną istotną rzecz. Mianowicie, to iż próbujemy tu konkurować z autorami, którzy są popierani przez media, przez media wylansowani i opłacani. Autorzy ci udają tylko biednych poetów co chodzą bez butów lub obieżyświatów, bez dachu nad głową, udają wrażliwców, którym drga serce na widok zziębniętego kotka, a także udają specjalistów w swoich dziedzinach dodając sobie czasem przed nazwiskiem litery dr.

Czy ta konkurencja ma jakiś sens? Moim zdaniem tylko ona ma sens, choć stoimy na pozycji wyraźnie słabszej. Przekonałem się o tym ostatecznie wczoraj, kiedy to – po poruszeniu tematu, który uznałem za zapchajdziurę – zhakowano stronę sklepu. Być może sprawy te nie mają ze sobą związku, ale skąd ta koincydencja? Nikt nigdy nie zamachnął się jeszcze na tę stronę, to był pierwszy raz, przy takiej akurat okazji. Nie pozostaje więc nam nic innego, jak tylko kontynuować ten temat, albowiem jest to znak, że ma on swoją wagę.

We wczorajszych komentarzach zdemaskowany został mechanizm wyłaniania najlepiej zarabiającego pisarza w Polsce. To jest tak żałosne, że nie wiadomo co powiedzieć. Wyniki sprzedaży ze specjalnie wytypowanych księgarń, w liczbie 250, gdzie na pewno są książki wszystkich biorących w konkursie udział autorów są mnożone przez osiem. Następnie zaś procentowy udział w sprzedaży egzemplarza poszczególnego autora jest podwajany lub potrajany. Autorzy bowiem powiedzieli organizatorom rankingu, że nie dostają 5 procent od ceny pojedynczej książki, ale aż 15 procent. Ja myślę, że dostają 3 procent. Reszta jest milczeniem lub, jak kto woli beką. Ja też mogę pomnożyć wyniki swojej sprzedaży przez osiem, a zabieram 100 procent ceny egzemplarza i nie muszę się, na upartego, z nikim nią dzielić. Czynię to jedynie dlatego, by ci z czytelników, którzy mają opory przed kupowaniem u mnie, mogli się zaopatrzyć w te książki gdzieś na mieście.

W ten sposób można zrobić poczytnego autora z każdego, nawet z Mroza. Jasne jest, że mechanizm ten służy lansowaniu innych produktów, które są uwiarygodniane przez tak zwanych pisarzy. Wczoraj zalinkowano tu reklamę Wólczanki, w której wystąpił Max Czornyj, znajdujący się w pierwszej dwudziestce najlepiej zarabiających pisarzy. Człowiek ten demonstrował tak zwany perfekcjonizm, czyli smarował coś w zeszycie piórem ze złotą stalówką. Przyznam, że się zdziwiłem, pamiętam z dzieciństwa, nieliczne amerykańskie i niemieckie komiksy, jakie docierały do mnie gdzieś ze świata. Przeważnie były w stanie opłakanym. Na ostatnich stronach tych komiksów, w czterech, pięciu obrazkach pokazywano jak żyli kowboje na Dzikim Zachodzie. Otóż żyli tak, że jak się zmęczyli jazdą na koniu, to przysiadali na kamieniu pośrodku pustkowia i czytali książki. No więc pisarz Czornyj jest takim samym pisarzem, jak tamci byli kowbojami. To samo jest zresztą. Nie wiem dlaczego ten układ się broni. Być może już zdycha, ale ja o tym nie wiem, a jeśli tak jest trzeba mu pomóc zejść z tego świata. Lansowanie najlepiej zarabiających pisarzy ma taki oto sens marketingowy. Nie można sprzedawać luksusowych ubrań męskich bez mężczyzn, którzy tego luksusu potrzebują. Trudno przekonać kogoś, że komentator sportowy, albo gwiazdor estrady, która służy do tego, by się raczej ubrań pozbywać niż je zakładać, był zainteresowany taką ofertą. Pisarz to co innego. On musi wyglądać, choć przecież wiemy, że dawniej pisarze nie dbali przesadnie o swój wizerunek, a taki Hemingway był wręcz abnegatem. No, ale dziś wymuszono na nich, by chodzili modnie odziani. Samotni pisarze lub nieliczna ich grupa nie przekonają nikogo do noszenie żadnych łachów, szczególnie zaś drogich. Do tego potrzebne jest tło pisarzy aspirujących, na którym wyróżniać się będą ci najlepiej zarabiający, w domyśle – wybitni. Oni wcale tacy nie są, ale łączy ich coś innego. Zamiłowanie do transakcji wiązanych mianowicie. Prócz łachów sprzedają jeszcze antypolską i antyludzką propagandę i wtedy sposób, w ich mniemaniu, przyjemne łączy się z pożytecznym. Cała czereda pomniejszego pisarskiego płazu pracuje w pocie czoła na to, by Mróz z Twardochem mogli się zaprezentować w nowych płaszczach. I tyle. Nic więcej tam nie ma. Należy sobie teraz zadać ważne pytanie – czy w ogóle kiedyś było? Tego nie wiemy i trzeba raczej założyć, że to my karmimy się złudzeniami, a oni są realistami. No tak, ale dziwni z nich realiści, albowiem uporczywie pragną oni utrzymywać mit o misji i wybraństwie pisarza. Wnoszę więc, że mit ten jest komuś potrzebny, nawet bardzo, a cały problem polega na tym, że go ukradziono, przerobiono na maść przeciwko grzybicy stóp, którą Twardoch z Mrozem smarują się codziennie od stóp do głów w nadziei, że może zaczną świecić w ciemnościach. Nic takiego się oczywiście nie stanie, albowiem w procesie przerabiania wybraństwa na szuwaks zdewastowano kryteria oceny. I teraz najlepszym pisarzem jest ten, co ma najładniejsze ubranie. Albo nawet nie, najlepszy jest ten co ma najdroższe łachy. Wszystko zaś zmierza w tym kierunku, by nawet propaganda była dodatkiem do tekstyliów. Degradacja postępuje wolniej lub szybciej, ale nieuchronnie. Oto okazało się, że osoba podająca się za pisarkę i goszcząca wielokrotnie na licznych imprezach targowych, czyli Sylwia Chutnik, została sprzedawcą bezpośrednim w Amazonie https://blog.aboutamazon.pl/zakupy-na-amazon/sylwia-chutnik-poleca-ksiazki-na-wakacje . Coś niezwykłego doprawdy. Nie pomogły zastrzyki, recenzje i pomniki, jak mówią słowa piosenki. Nie pomógł nawet comingout, wszystko na marne. To samo czeka niestety innych, no chyba, że mają jakieś wyuczone zawody. Czas biegnie bowiem nieubłaganie i nie można w nieskończoność udawać młodego odkrywcy nowych obszarów wrażliwości. Tym bardziej, im więcej autorów z tak zwanego tła zaczęło traktować swoją twórczość serio i serio wzięło te idiotyczne rankingi ustawiające listę najlepiej zarabiających autorów. Oni też chcą zarabiać. I nie rozumieją dlaczego im akurat się odmawia, choć są przecież tam bardzo podobni do topowych gwiazd rynku anglojęzycznego. Używają tych samych schematów, tych samych bohaterów i tych samych żartów. Dlaczego więc, ktoś tak beznadziejny jak Mróz jest lansowany przez media i zarabia pieniądze, a oni nie? No właśnie, dlaczego?

Powiem Wam coś, zainspirował mnie ten Stanowski. Myślę, że czas przejść na zawodowstwo. Nie stanie się to prędko, ale stanie się na pewno. Odwrotu nie ma. Mamy dobrą pozycję, albowiem ja nigdy nie kokietowałem młodzieży i w ogóle nie celowałem w ten target. To dobrze wróży na przyszłość. Taki obrazek wrzuciłem dziś na Instagram https://www.instagram.com/p/CXQMmwuqDvb/?fbclid=IwAR2zFhEgepkxhz-QUIyF29lx_qpN2x0Bft47GLd7lzTG_wqH1-PFLhJWh28

lis 012021
 

Liczne przykłady z filmów, w których występują aktorzy tacy jak Bruce Lee czy Jackie Chan, a także Steven Seagal dowodzą, że jak najbardziej. Warunek jest jeden. Milczenie wtedy jest elementem strategii komunikacyjnej, kiedy jej elementem staje się również agresja. Bez pozwolenia na agresję można tylko gadać i w gadaniu się wyżywać, a to rodzi niezwykłe zupełnie pokusy, a także demaskuje ograniczenia, o których wczoraj wspomniałem.

Jeśli się nad tym głębiej zastanowić dochodzi do gorszych znacznie rzeczy. Konkretniej zaś do tego, że ludzie wolni i dynamiczni, sami sobie narzucają ograniczenia, bo im się zdaje, że przez to zyskują na wyrazistości i są lepiej odbierani przez publiczność. Najlepszym przykładem będzie tutaj poseł Braun, całkowicie jak mniemam przekonany, że dziś jest człowiekiem dojrzalszym i pełniejszym niż 10 lat temu. Jest oczywiście dokładnie na odwrót. No, ale to jest problem posła Brauna, a nie nasz.

Ograniczenia Jarosława Kaczyńskiego są znane, ale on jednak, w miarę jak wchodzi w lata, zdaje się ich pozbywać. To znaczy nie inwestuje wszystkich swoich emocji w ekspertów z tytułami. Czynią to już za niego inni, ludzie tacy jak Kurski, przekonani, że tylko wypowiedzi profesorów z KUL mogą przekonać widza do tego iż telewizja nie kłamie. Nie będę tego nawet komentował.

Wspominałem już o tym wiele razy, ale widać za mało. Komunikacja, czy jak kto woli dyskurs publiczny zamienia się w comedia del arte. Gadają ze sobą aktorzy, którym ktoś pisze kwestie. One są oparte na jednym tylko schemacie, znanym właśnie z comedia del arte. Czasem jeszcze bardziej upraszczanym. I tak na przykład było wczoraj. Niestety nie mogę, przez to, co zobaczyłem, popaść w tradycyjną, polską zadumę, która towarzyszy nam zwykle w pierwszych dniach listopada. Oto pojawiło się tu zdjęcie aktora Twardocha, który zwykle gra pisarza i na tym zdjęciu była informacja, ze aktor Twardoch wierzy w kamienie i drzewa. Ja mam to samo, wierzę w kamienie i drzewa, albowiem je widzę. Dawnymi czasy zaś, kiedy chadzałem na towarzyskie imprezy i piłem tam alkohol, moja wiara w kamienie i drzewa była umacniana regularnie. Głównie jak wracałem nocą i potykałem się o kamień lub wpadałem na drzewo. Nie wiem dlaczego Twardoch ogłasza dziś, że on wierzy w istnienie drzew i kamieni. Może zrezygnował z odwyku?

Jakby na komendę WP odpaliła swojego Arlekina, bo przecież na scenie nie może występować tylko smutny Pierrot i opowiadać o kamieniach. Mróz promuje nową książkę, a czyni to poprzez ogłoszenia polityczne dotyczące wyjścia Polski z UE, patrzy przy tym przenikliwie i ma o wiele lepsze ciuchy niż swego czasu Twardoch, którego notorycznie przebierano za Nosferatu. Nawet nie zerknąłem co tam Mróz myśli o tym wyjściu, bo niby skąd on ma cokolwiek wiedzieć?

Piszę o tych dziwnych osobach po raz kolejny, albowiem stanowią oni jedno z pięter komunikacyjnego absurdu, w jakim zostaliśmy, nie z własnej winy przecież, umieszczeni. Żeby dokładnie zilustrować jego działanie, posłużę się starą i już tu kiedyś opowiedzianą anegdotą. Oto na studiach pojechaliśmy na naukowy objazd do Krakowa. Były tam różne atrakcje, a wśród nich zwiedzanie Wawelu. Jakiś mądry historyk sztuki chodził z nami po ekspozycjach i opowiadał niesamowite zupełnie rzeczy. Kiedy zatrzymaliśmy się przed rekonstrukcją drugiej katedry wawelskiej, tą romańską, nasz opiekun powiedział, że jest to fatalna zupełnie projekcja, wykonana bez zrozumienia czegokolwiek. Potem wszyscy poszli dalej, a ja się na chwilę zatrzymałem. Nadeszła grupa licealnej młodzieży z przewodnikiem. I ten oznajmił licealistom, że to co widzą, to znakomita wręcz i bardzo dokładna rekonstrukcja wawelskiego wzgórza z XI wieku. Licealiści odeszli, a ja stałem dalej. Do makiety zbliżyły się dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej, a towarzyszący im przewodnik wskazał na omówioną już dwa razy rekonstrukcje i rzekł z powagą – a tu drogie dzieci mieszkał smok.

Na tej samej zasadzie opiera się publiczny dyskurs w Polsce. Twardoch z Mrozem opowiadają całkowicie infantylnemu odbiorcy o smoku, Kurski gada o tym, jak świetnie wszystko będzie wyglądało już niebawem, a w kuluarach różni ludzie, których nazwisk i specjalizacji nawet nie znamy, mówią o tym, jak jest naprawdę. Ktoś powie, że to nie jest polska specyfika, że tak jest wszędzie. No nie wiem, nie byłem bowiem wszędzie, a poza tym, nawet jeśli, mało mnie to pociesza. Domagam się, by nie przemawiano do mnie za pomocą takich wizualizacji jak Twardoch. To jest skandal, wręcz potwarz i rzucanie błotem. Można mi oczywiście zarzucić, że znowu piszę o tym samym, ale nie mogę przecież zastosować strategii zamilczania, albowiem nie dochodzi, póki co do aktów agresji w przestrzeni komunikacyjnej. A skoro nie dochodzi, złowrogie milczenie także nie jest stosowane. Każdy za to z ochotą dokonuje demonstracji, a wyżej wymienieni jeszcze do tego się przebierają w nieswoje ciuchy, by wydać się bardziej przekonujący. To niewiele pomoże, albowiem prawdziwe demonstracje, o charakterze strategicznym, które – w teorii przynajmniej – powinny zdewastować wszystko dookoła i paraliżować przeciwników, dobywają się w sejmie. Oto dwie posłanki, które są pokazywane codziennie w każdym programie publicystycznym, czyli w żenującym widowisku, gdzie jedni usiłują przekrzyczeć drugich, ogłosiły iż są biseksualne.

https://www.wp.pl/?s=https%3A%2F%2Fkobieta.wp.pl%2Fposlanki-anna-maria-zukowska-i-hanna-gill-piatek-wyznaly-ze-sa-biseksulane-6449222129514113a&nil&src01=f1e45&src02=isgf

Jakby tego było mało, dla wzmocnienia komunikacyjnego efektu, nasz ulubiony korespondent z Niemiec przebrał się w coś takiego

https://twitter.com/cezarygmyz/status/1454899888320352259?t=y1y0TOwVh3YhI-kID5-c1A&s=19

Gdyby ktoś miął wątpliwości gdzie mieszka smok i kto wcielił się w tę niewdzięczną rolę oznajmiam iż smok jest trzygłowy. Jedna głowa to poseł Braun, który zieje ogniem, druga głowa to poseł Mikke, który sączy jad, a trzecia to poseł Berkowicz, który uzupełnia płyny na oczach całego sejmu, żeby tamci mogli wykonywać swoje funkcje na właściwym okolicznościom poziomie.

I niech mi nikt już nie zadaje pytań po czyjej stronie jestem, ani też dlaczego nie uczestniczę w dyskursie publicznym ze stosownym dla swojego temperamentu natężeniem. Jeśli kto jednak się uprze i takie pytanie zada, odpowiem tak – bo nie mam odpowiedniej czapki. A teraz już możemy popaść w cichy smutek i zadumę.

paź 062021
 

Dzisiejszy tekst miał być kontynuacją wczorajszego, ale ślamazarna dyskusja pod tym wczorajszym felietonem i to co dzieje w sieci w związku z nowym filmem genialnego Wojtka Smarzowskiego skłoniło mnie do zmiany planów. Oto przed nami kolejna odsłona fantastycznego zupełnie obrazu pod tytułem Wesele, który demaskował i obnażał wszystkie wady i przywary narodu, którego mienimy się być członkami. I członkiniami oczywiście bo nie należy zapominać o kobietach. Ten nowy film, zapowiedziany jako wydarzenie roku niesie ze sobą jeszcze głębsze i jeszcze boleśniejsze przesłanie, albowiem wszyscy widzowie będą się musieli zmierzyć z traumami przeszłości, które – dzięki Wojtkowi właśnie – nie mogą zarosną błoną podłości. Obejrzyjmy ten film i spójrzmy na siebie potem, a następnie do wnętrza własnego serca. Co tam znajdziemy? Nie odpowiem na to pytanie, albowiem wielu bardzo recenzentów już to uczyniło. Nie mogę się z nimi równać i nie mogę swoim, jakże ułomnym piórem, sprostać temu wielkiemu zadaniu. Mam na myśli pośredniczenie pomiędzy twórcą a widzem, które pomaga w zrozumieniu tego pięknego, ale jakże przecież bolesnego obrazu.

Chciałbym więc, skromnie i na swoją miarę, zająć się opisem tego, co zawsze udaje mi się najlepiej, to znaczy kwestii technicznych związanych z promocją i produkcją tego filmu. Jak wiemy Wojtek Smarzowski ma genialne wręcz wyczucie sytuacji. Moment, kiedy po premierze filmu Wołyń, umieścił na allegro rekwizyt używany często w tym obrazie – okrwawioną siekierę – zasługuje na osobny akapit w wielkich dziejach kina polskiego. Te jeszcze nie zostały co prawda napisane, ale jestem przekonany, że ktoś się za tą monumentalną robotę w końcu weźmie. Być może będzie to któryś z laureatów nagrody NIKE, a może sam Szczepan Twardoch. Któż to może dziś zgadnąć? Niestety to genialne posunięcie promocyjne zostało zgaszone przez jakiegoś bałwana, jakiegoś prawicowego, czarnosecinnego głąba, który napisał na swoim blogu, że pomysł ten jest niesmaczny. I wyobraźcie sobie – co za zdziwienie i jakie zaskoczenie – że dziennikarze GW podchwycili tę myśl i również ten pomysł skrytykowali! No i siekiera została zdjęta z aukcji! Nie zdążyłem nawet zalicytować, a tak bardzo chciałem ją mieć! Na tym przykładzie dobrze widać, że tylekroć wspominana przez Adama Michnika błona podłości, może zarosnąć nawet bystre i czujne oczy postępowych dziennikarzy. Nie wolno dopuścić więcej do takich sytuacji. To jest pierwsza i najważniejsze zadanie recenzentów, którzy będą opisywać wszystkie zdarzenia po premierze filmu. Powtarzam – nie wolno dopuścić do takich sytuacji. Ten ciemny tłum, którym ciągle jesteśmy, hołubiąc w sercach zwierzęcy antysemityzm, musi wreszcie zrozumieć do czego został przeznaczony i jakie jest jego miejsce. Ludzie zaś, którzy podjęli wielki trud oświecania nas, tacy jak Wojtek Smarzowski i dziennikarze z GW, nie mogą iść na żadne kompromisy. Powinni być jeszcze bardziej drapieżni i jeszcze precyzyjniej wskazywać wszystkie, jakże straszliwe przywary Polaków. I nie powinni się przy tym łudzić, że one nie są dziedziczone, że nie przechodzą z pokolenia na pokolenie. Gdyby w to uwierzyli ich misja, jakże ważna, straciłaby sens. O tym zaś nie wolno nawet pomyśleć. Dlatego, jak przypuszczam, Wojtek Smarzowski umieścił w swoim nowym filmie, który tak naprawdę jest próbą rozliczenia kolejnego pokolenia Polaków za zbrodnię w Jedwabnem, scenę w której aktorka kopuluje z knurem. Nie widziałem filmu, ale tak to opisał jeden z recenzentów. Cóż za wspaniała scena, chciałoby się rzec. I jaka prawdziwa. Nie wiemy niestety jak nazywa się ta aktorka. A szkoda, bo należałoby jej przesłać kwiaty ze stosowną dedykacją. Przy tej okazji chciałbym zwrócić uwagę na to, że jednak lata całe edukacji, jakiej nasz ciemny naród poddawany był i jest nadal, przez filmowców, przyniosły jakieś efekty. Oto po emisji zapomnianego nieco filmu Borowczyka Dzieje grzechu, aktorka, która wystąpiła w scenach seksu została skazana na środowiskowy ostracyzm. To samo było z Jadwigą Jankowską-Cieślak po filmie Inne spojrzenie, opowiadającym o związku dwóch lesbijek. Dziś te straszne czasy mamy już za sobą, albowiem kopulacja z knurem w filmie Smarzowskiego otwiera dziewczynie drogę do naprawdę wielkiej kariery. Muszę też rzec słowo o tym, jak bardzo od czasu emisji dwóch wspomnianych filmów poprawiła się moralna i intelektualna kondycja środowiska aktorskiego. Żaden już nawet nie śmie pisnąć, żaden nie wyrywa się z niewczesną krytyką odważnej koleżanki. Wszyscy trzymają gęby na kłódkę i zgodnie kiwają głowami. I to jest, proszę Państwa, wielki sukces i wielka zasługa Wojtka Smarzowskiego.

Kolejna sprawa techniczna to świetne zgrania premiery filmu Wesele 2, z niszową i niby demaskatorską produkcją firmowaną przez Sumlińskiego. To jest po prostu majstersztyk. I wyobraźcie sobie, że ten film Sumlińskiego, już został ściągnięty z YT, a cała ta prawicowa banda baranów, rzuci się teraz do obrony tego śmiecia, nie rozumiejąc, że wszystko to jest elementem promocji filmu Wojtka. Nie wiadomo co powiedzieć o tych durniach. Łapią się na każde plewy i ustawiają się wręcz tak, by można ich było łatwiej kopać po tyłkach. Niech sobie bronią tego gniota, będzie ich można wtedy wskazać wprost i na ich tle, na tle tych nędznych istot, pokazać jeszcze więcej wartościowych treści. Chciałbym w tym miejscu wyrazić uznanie dla ludzi, którzy ten manewr opracowali i wdrożyli w życie. Powinni awansować w trybie natychmiastowym, co najmniej o dwa stopnie w górę.

Śledząc przygotowania do zdjęć i całą produkcję filmu Wesele 2 miałem pewne obawy co do tego, że pisowski reżim nie zablokuje finansowania filmu Wojtka przez PISF. Zgodnie z przewidywaniami podjęto takie próby, a pretekstem miały być konsultacje historyczne. To znaczy reżimowi historycy nie chcieli wydać opinii dotyczących autentyczności scen widocznych w tym filmie. Genialny Wojtek znalazł jednak takich historyków, w dodatku w gronie naukowców oddanych PiS, którzy wystawili pozytywną opinię jego filmowi. I dzięki temu PiSF mógł przeznaczyć miliony na produkcję. Niestety nie znam nazwisk tych odważnych uczonych, których prace powinny znaleźć się w kanonie lektur szkolnych. Być może nie można ich ujawniać z obawy przez zemstą prawicowej tłuszczy? Sam nie wiem co o tym myśleć.

Zastanawiam się, na jaki odważny pomysł promocyjny wpadnie tym razem Wojtek Smarzowski. Bo naprawdę ciężko będzie przebić tę okrwawioną, wołyńską siekierę. Może na premierze każda kobieta dostanie wysuszone prącie knura? Takie wiecie, które się kupuje psom do zabawy? To by było naprawdę odważne i nowatorskie. I na pewno podniosłoby ciśnienie antysemickiej, katolickiej, ciemnogrodzkiej masie. Nie ma jednak pewności, czy wszystkie postępowe organizacje dobrze by ów gest odebrały. Nie wiemy bowiem, czy posłanka Spurek nie zechce oprotestować filmu ze względu na dość bezceremonialne wykorzystanie tego knura. No, ale może jej ktoś, na przykład poseł Palikot, albo inna osoba równie zasłużona dla walki z ciemnotą i antysemityzmem, wytłumaczy, że knur miał orgazm, więc nie ma się o co pieklić i wszystko jest w porządku. Zwierzęciu zapewniono także, prócz satysfakcji, godne warunki bytowania na planie oraz – co oczywiste – wiadro parujących kartofli.

Na tym kończę. Myślę, że wszyscy już dokładnie zrozumieli jak ważne miejsce w naszych sercach zajmuje Wojtek Smarzowski i jego twórczość. Kochamy Cię Wojtku! Żyj długo i szczęśliwie! Twój film rozsławi Polskę w świecie. I na pewno nie zostanie nigdzie zakazany. Nie dopuścimy do tego! Możesz być spokojny!

paź 042021
 

Zacznę od starego, nieustająco mnie śmieszącego żartu. Oto dwóch białych oficerów wylądowało po rewolucji na emigracji w Paryżu. Nie jeżdżą taksówkami, ale przepijają resztki zasobów w luksusowych lokalach i wspominają dawne czasy. Atmosfera robi się naprawdę rzewna i jeden w końcu mówi – nie wytrzymam, chyba pójdę i nasram w fortepian. Na co drugi – zostaw, nikt cię tu nie zrozumie….

Trzeba stanąć w prawdzie i rzec, że dowcip ów stracił na aktualności o tyle, że dziś sranie w fortepian weszło do kanonu sportów olimpijskich. My zaś, dzień w dzień właściwie, możemy obserwować zawody w tej dyscyplinie, które – raz za razem – wyłaniają nowego mistrza. I niech się nikt nie łudzi, że nowym mistrzem jest Rafał Aleksander Ziemkiewicz, który pozwolił się, w celach promocyjnych, jak sądzę, zatrzymać na lotnisku w Londynie. Nie jest nim także Janek Pospieszalski, który podczas modlitwy zwanej męskim różańcem klęczał z rękami założonymi z tyłu, pozując na ofiarę islamskich terrorystów. Mistrzynią w sraniu do wnętrza fortepianu nie została także Kataryna, którą ktoś wyciągnął ze składziku, gdzie pan od WF przechowywał stare piłki lekarskie. Ona bowiem jedynie zareagowała na wyczyn Ziemkiewicza, przypominając, że gdy domagamy się poszanowania poglądów, sami musimy je szanować. A tu przecież zbliża się proces Jakuba Żulczyka, a do tego jeszcze ABW zatrzymało dziennikarzy gazowni, bo podobno z ich laptopów ktoś wysyłał groźby pod adresem polityków. I to jest bezprawie przecież. Przypomniała także kataryna, jakąś izraelską gwiazdę, która parę lat temu – przyznam, że nic nie słyszałem – powiedziała, że powstanie w getcie było wymierzone przeciwko nazistowskiej i polskiej opresji. I za to poseł Tyszka chciał zakazać jej wstępu do Polski. Jakże niesłusznie przecież. Tak więc, według kataryny, nie ma się co sadzić polska prawico. Lepiej dostrzec belkę we własnym oku, uniewinnić Żulczyka, przeprosić tę panią żydówkę, której wszystko się we łbie miesza, a także spuścić zasłonę milczenia na dzikie wybryki Ziemkiewicza. Tak naprawdę bowiem rację mieli uczestnicy gali, na której wręczano niepotrzebną nikomu nagrodę NIKE – to lewica jest prześladowana, to ona cierpi prawdziwie i to w jej obronie występuje jedyna, autentyczna prawicowa blogerka, czyli kataryna.

Autor nagrodzonej NIKE książki nie przeszedł nawet fazy eliminacyjnej zawodów srania w fortepian. Napisał bowiem dzieło pod tytułem Kajś, opowieści o Śląsku. Cóż tu rzec? Tyle chyba, że Twardocha nie wystawili nawet w zawodach z obawy, że nie trafi do fortepianu i będzie wstyd na całą Europę. Najważniejszym wydarzeniem gali była bowiem demonstracja polegająca na wystawieniu przez niektórych uczestników wydarzenia kartek z napisem – Gdzie są dzieci? W zasadzie należałoby im odpowiedzieć – poszukajcie w śmietnikach wokół klinik aborcyjnych. To samo należałoby powiedzieć posłance Piekarskiej, całkiem już oszalałej. Nikt się jednak, póki co, na tak drastyczny krok nie zdecydował. Michnik ponoć powiedział, by nie tracić nadziei. Ja tam nigdy jej nie tracę.

Nagrody w sraniu do fortepianu nie dostaną także ci, którzy wywiesili w sejmie napis – żaden człowiek nie jest nielegalny. Widać bowiem gołym okiem, a udowodniły to służby Jej Królewskiej Mości, że Ziemkiewicz jednak jest. Sprawa więc się zdezaktualizowała i trzeba zmienić technikę, bo poleciało na klawiaturę, a nie do środka. Sędzia główny zaś wyciągnął żółtą kartkę. Kolejna będzie brązowa, bo czerwonych w tej dyscyplinie się nie pokazuje. Źle się kojarzą.

W mojej ocenie absolutne mistrzostwo w sraniu do fortepianu osiągnęli ci dwaj księża. https://www.facebook.com/watch/?extid=WA-UNK-UNK-UNK-AN_GK0T-GK1C&v=249169692781507

Nagranie jest stare, ale moim zdaniem nic go nie może przebić. Postarały się o to siostry Zamrtwychwstanki, które w czasie pandemii rozesłały to swoimi nastoletnim uczennicom w ramach rekolekcji. To nie jest oczywiście wina sióstr, które są zapracowane, zestresowane sytuacją, jaką mamy na zewnątrz, to znaczy trwającymi nieustająco w mediach zawodami w sraniu w fortepian. Dlatego nagrodę za mistrzostwo w tej dyscyplinie należy wręczyć tym dwóm księżom z warszawskich parafii. Litościwie nie napiszę z jakich.

Oto mamy zawodowego deprawatora, który dawno temu wymontował sobie z mózgu i serca wszystkie hamulce. Dla widocznych tu kapłanów jest on jednak przykładem nawrócenia. Kapłani ci, jak mniemam, bo pewności nie mam żadnej, jakimś szantażem zmusili siostry prowadzące jedno z bardziej prestiżowych, warszawskich liceów do przekazania tego wywiadu nieletnim uczennicom. Można więc wnioskować iż uważają oni, że dziewczęta w liceum Zamartwychwstanek są jeszcze bardziej zdeprawowane niż Patryk Vega i koniecznie trzeba im pokazać, jak można zawrócić ze złej drogi, by znów nawiązać łączność z Bogiem. Bo Vega nawiązał, w dodatku bezpośrednią. Sam o tym opowiada. Nie wiem jak na to zareagowały te biedne dziewczęta, ale ja bym się poczuł nieswojo. Podobnie jak nieswojo czuję się widząc księży, którzy stylizują się w podobny do tych dwóch sposób.

Zawody trwają i laur zwycięzcy nie poleży długo na skroniach tych kapłanów. Wkrótce zostaną oni zdetronizowani i będą musieli siedzieć w tym samym składziku, gdzie system trzyma katarynę. Mam nadzieję, że nie będą się nudzić. O tym, że zbliżają się zmiany w tabeli mistrzów srania w fortepian poznajemy po newsach zapowiadających wywiad Palikota z Komorowskim. Będzie on, a jakże, skierowany do młodych. Może ktoś wytłumaczy Palikotowi, że równie dobrze można pokazać młodzieży wywiad trylobita z pierwszym płazem ogoniastym stąpającym po ziemi? Wiem, wiem, nikt tego nie zrobi. Palikot będzie jeszcze reklamował swoją wódkę o nazwie Buh, gwiazdą tej reklamy jest – cóż za koincydencja – pani Warnke, grająca przechodzone dziwki w filmach Vegi. Może warto więc, by dwaj nowocześni księża zaprosili na kolejne rekolekcje również Palikota i tę panią? Będzie wtedy szansa na utrzymanie jednego z czołowych miejsc w tabeli.

Proszę Państwa, jakie to szczęście, że my nie musimy brać udziały w tych zawodach! Jakie to szczęście, że przemawiamy językiem tak niezrozumiałym dla mistrzów srania w fortepian! Dzięki temu możemy spokojnie realizować swoje pomysły, dyskutować o sprawach naprawdę ciekawych, w rejestrach, których nie usłyszy ani Ziemkiewicz, ani kataryna, ani tym bardziej ci dwaj księża. Czy mi jest przykro kiedy widzę taki upadek? Ani trochę. Mam swoje sprawy do załatwienia.

https://patronite.pl/Coryllus?podglad-autora

cze 022021
 

Naprawdę rzadko się zdarza, żebym obudził się, bez żadnego pomysłu na tekst. To się w zasadzie nigdy nie zdarza, ale dziś się zdarzyło. Staram się nie opowiadać na blogu o swojej działalności autorskiej, o tym co robię, ile czasu mi to zajmuje, czy jestem przy tym śpiący czy może rozsadza mnie entuzjazm. Piszę rano tekst, zostawiam go Wam i zajmuję się książką. I tak do 14 z minutami. Czasem robię jakąś przerwę. I wierzcie mi, że staram się nie naprzykrzać nikomu tymi swoimi zajęciami, ani nie podnosić przesadnie ich znaczenia. Wczoraj jednak czy przedwczoraj ktoś mnie zapytał – a kiedy będzie kolejny tom przygód komisarza Zdanowicza?

To jest trochę irytujące, albowiem miałem wrażenie, że wszyscy komentujący „wiedzą jak jest” i nie zgłaszają żadnych uwag, zachowując taką samą dyskrecję jak ja. Wczoraj skończyłem 19 rozdział II tomu Kredytu i wojny. Muszę napisać pewnie jeszcze z osiem, jeden mam już zaczęty, ale żeby go skończyć muszę przekopać się przez masę tekstów. Zawsze gdzieś pod koniec pracy nad książką przychodzi kryzys. Żart polega na tym, że trzeba go jakoś przetrzymać, bo nie można zwolnić. Jestem już trochę stary, a więc ten kryzys dziś wygląda inaczej niż na przykład w roku 2012, kiedy chciało mi się tylko spać, albo kręciło mi się w głowie i musiałem się położyć. Teraz coś mnie boli w oku, albo mam jakieś pulsowania w głowie, no i też w zasadzie powinienem się położyć, pewnie na dzień, albo dwa. No, ale nie mogę, bo ludzie pytają – a kiedy będzie to, a kiedy będzie tamto? Kiedyś będzie szanowni Państwo, naprawdę, ja tu nie leżę do góry brzuchem i nie zadowalam się odpowiadaniem na komentarze i maile pisane do mnie w różnych istotnych sprawach. Mam co robić. Najważniejsze w kryzysie jest to, że w tekście znalazło się już bardzo dużo istotnych szczegółów, które tworzą pewien niewidoczny dla niewtajemniczonego czytelnika system. Przy 19 rozdziale, albo gdzieś w okolicy, co jest normą, łapię się na tym, że te szczegóły, rzucone mimochodem, nie będą do siebie pasowały, że to wszystko się nie zgra. Myślę też przez cały czas ile błędów zrobiłem i czy przy każdej istotnej informacji powołałem się na źródło. Staram się nie robić przypisów, bo mnie bardzo irytują, po prostu piszę w tekście skąd pochodzi taki czy inny cytat albo informacja. To co robię ma wymiar rozrywkowy, a nie naukowy i chodzi o to, by wszyscy mieli frajdę z czytania, a nie próbowali odczytywać coś tam na dole strony, wydrukowane maczkiem. Samo myślenie o tym, co napisałem wyżej, jest po prostu rozwalające. A jeszcze będę musiał to wszystko raz przeczytać, czego bardzo nie lubię robić. Czytanie po sobie to prawdziwa udręka. Jak nadmieniałem, ale może niezbyt wyraźnie i niezbyt głośno, nie zamierzam na tym poprzestać. Za chwilę muszę zabrać się za kolejną książkę, która jest już zaczęta, napisałem pełne osiem rozdziałów w międzyczasie, przygotowując kwartalnik i pisząc II tom Kredytu i wojny. Potem zaś muszę zrobić kolejny numer nawigatora, który ukaże się pod koniec sierpnia. Wyznam Wam w tajemnicy, że jest trochę nerwów i napięcia w tym wszystkim. Jeśli więc ktoś ziewając z rana pyta mnie – a kiedy będzie to, a kiedy będzie tamto – nie wyświadcza mi żadnej przysługi. Tym mniej to pomaga, im słabiej wygląda sprzedaż. Ona nie jest tragiczna i dajemy radę, ale wiadomo, że nie jest taka, jak w poprzednich latach kiedy nie było covida. To wszystko powoduje, że nie mogę, choć bardzo się staram, spokojnie odpowiadać na takie pytania. Podobnie, nie mogę z miną dojrzałego mentora udzielać nikomu żadnych rad. Dobre rady nie istnieją. Jak ktoś chce coś pisać musi po prostu pisać, najlepiej codziennie jeden tekst, a potem przez pięć godzin z przerwami na kawę i śniadanie jakąś książkę, którą ma zamiar sprzedać. Nie może się przy tym koncentrować na tak zwanej sławie, bo ona jest, pardon, gówno warta, musi się koncentrować na zwiększaniu sprzedaży w takich zakresach, które są mu dostępne. No i jednak wlazłem w buty mentora – zwiększanie sprzedaży na rynku książki to nie jest zwiększanie sprzedaży telefonów komórkowych. Jak ktoś wchodzi do salonu, nie wołamy doń z uśmiechem – witamy pana/panią serdecznie czym możemy służyć. Zwiększanie sprzedaży internetowej książek polega, w wielu wypadkach, choć nie we wszystkich, na wyrzuceniu gościa za drzwi z największym możliwym hukiem i obserwowaniu jego reakcji. To tyle tytułem wstępu. Ponieważ nie mam już dwudziestu lat i pisaniem zawodowo, czyli zarobkowo zajmuję się w zasadzie od ćwierć wieku, jestem już właściwie zabezpieczony przed pokusami. Nie wpadam w żadne pułapki, nie rusza mnie kokieteria, nie słucham dobrych rad, nie patrzę na boki, czy wszyscy mi się przyglądają, gdy pracuję. Nie poświęcam czasu żadnej z tych aktywności. W zasadzie cały czas planuję i liczę czy wystarczy mi czasu w tym roku na zrobienie tego co zaplanowałem. Chyba nie wystarczy, ale to jest w zasadzie norma. Czasu nie starcza nigdy. Najważniejsze, żeby starczyło cierpliwości.

Staram się też nie zajmować innymi autorami, a jeśli już, czynię to w ramach rozrywki, żebyśmy tu mieli trochę zabawy, jak zrobi się zbyt nudno. Nie irytują mnie sukcesy grafomanów, albo naśladowców, nie drażni mnie popularyzacja historii w wersji dla kretynów. Nic mnie to nie obchodzi, choć mam świadomość, że nie wpisując się w trendy, tracę kontakt z tak zwanym masowym czytelnikiem. No, ale zastanówcie się z drugiej strony, co bym zyskał, wpisując się w te trendy? Musiałbym konkurować z tymi wszystkimi durniami opowiadającymi historie o dupie Maryni i huzarach. Też mi frajda. Mamy tu swoją metodę, ona jest powszechnie ważna, nie można tego zakwestionować, albowiem historia w połączeniu z ekonomią i przemysłem jest interesująca i mówi o kwestiach istniejących i bezwzględnie autentycznych. Pozostawia jednak spory margines do interpretacji i dyskusji. A kiedy się to jeszcze połączy z historią świętych Kościoła Powszechnego, robi się tak zwany czad. Tego nie zrozumie czytelnik masowy, bo on musi dostać codziennie swoją porcję papki wymieszanej z glutami wyciśniętymi z jakiejś tubki. Tak, jak Twardoch musi udawać geniusza, Mróz przenikliwego śledczego, a Bonda wrażliwą milicjantkę opiekującą się pogubionymi dziećmi i psami. Dwadzieścia pięć lat codziennej pracy uwolniło mnie od konieczności uczestnictwa w tym, a także od konieczności przejmowania się treściami zamieszczanymi w książkach zwanych pracami naukowymi. Tym bardziej, że przy tym nowym projekcie raz po raz przekonuję się, że ich istotna rola polega na utrwalaniu hagad i unieważnianiu istotnych informacji. Takich, których nie da się już ukryć.

Mogę spokojnie sobie handlować książkami i pisać to co chcę. Mnóstwo osób uważa, że cała ta aktywność jest absurdalna, bo faceci w moim wieku są już jakimiś dyrektorami, prezesami, albo mają za sobą inne rodzaje karier. Ja nie chciałem być nigdy dyrektorem, prezesem, milicjantem ani politykiem. Chciałem być autorem i oto sny moje stały się prawdą. I wierzcie mi, że robię co mogę, żeby czytelnicy byli zadowoleni. Myślę, że jeszcze pięć lat takiej aktywności i będę musiał nieco spuścić z tonu. Jeśli ktoś chce się teraz przejmować tym, że wszystko to nie ma sensu, bo nie zdobyłem sławy i nie pokazują mnie w rankingach empiku czy innej jakieś sieci, nie kręcą filmów i seriali na podstawie tego co napisałem, niech się puknie w głowę.

Wszystko co robię jest jednym wielkim dowodem na to, że ludzie nie są szarą, powolną masą, którą można manipulować w dowolny sposób. Wystarczy jeden odrębny, zmieniający się stale, bardzo plastyczny, autorski format i wszystkie te schematy operacyjne speców od masowej propagandy można sobie wsadzić, pardon, w puzon. Powtórzę: sprzedajemy formaty, których tytuły nie kojarzą się nikomu z niczym, w środku znajdują się treści absolutnie niekompatybilne z żadnym propagandowym, politycznym czy popularyzatorskim formatem dostępnym na rynku. I mamy wyniki. Nie takie jak autorzy lansowani w mediach, no ale oni bez tych mediów by nie istnieli. My zaś istniejemy. I to jest sukces. Bardzo więc proszę o niezadawanie głupich pytań, albowiem cierpliwość każdego człowieka, nawet moja, ma swoje granice.

maj 122021
 

Wielu ludzi, szczególnie ekscentrycznie nastawionych do świata mężczyzn, lubi emocjonować się rozgrywkami lokalnych zespołów sportowych. Chodzi o to, że to jest taki folklor i można się pośmiać, ale nie zawsze, bo jest też w tym głębia. Taka mianowicie, że w tych wszystkich „Błyskawicach Lucień” i podobnych klubach tworzą się prawdziwe więzi, których brakuje w tak zwanym świecie. Ten zaś jest zły z istoty i pogardza prawdziwymi wartościami, które jednakowoż muszą zwyciężyć. To jest pewien format, ogrywany jak przypuszczam, przynajmniej od połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, jeśli nie wcześniej. Na pewno zaś od emisji w Teleferiach serialu dla dzieci i młodzieży zatytułowanego „Paragon! Gola!”. Było to w cholerę dawno i wielu ludzi nie ma prawa tego pamiętać, ale uważają oni swoją silnie zestandaryzowaną ekscytację, za coś odkrywczego i świeżego. To niestety jest ramota, ale ja ją lubię, dlatego, że w ogródeczku tym wyrastają ciekawe metafory. W dodatku same, nie zasiewane przez nikogo i przez nikogo nie pielęgnowane. Zanim przejdę do rzeczy wspomnę tylko, że mój kolega, znany bywalcom konferencji Jacek Legieć wymyślił zupełnie fantastyczną nazwę dla klubu sportowego ze swojej miejscowości. Drużyna nazywała się SAMBA Krynice, a jak pisali o niej w Tygodniku Zamojskim, to po każdej literze stawiali kropkę – S.A.M.B.A. – bo myśleli, że to jakiś skrót.

Absolutnym rekordem jeśli idzie o pojemność metaforyczną, ale także metafizyczną, daleką od standardowego bajania o wartościach i więzi łączącej ludzi w małych ośrodkach, są zespoły z dawnego województwa radomskiego, o których już pisałem – Magia Błędów i Huragan Potworów. Nie wiem czy jeszcze istnieją, ale mam nadzieję, że tak. Kiedyś występy tych drużyn były powodem niezliczonych żartów mających lokalny charakter, podobnie jak wiele spraw w dawnym województwie radomskim, na przykład targi końskie w Skaryszewie, albo gra karciana o nazwie Chlust, nieznana w żadnym innym regionie.

Ja sam wielokrotnie wykorzystywałem nazwy obydwu zespołów – Magii i Huraganu – by ilustrować różne ciekawe zjawiska. Sami bowiem przyznacie, że trudno o wdzięczniejszy i zarazem naturalny sznyt. Kolega mój szydził kiedyś, że mecze Magii z Potworowem to derby regionu, tak oczywiście nie było, ale sam fakt, że te drużyny ze sobą grały, tworzył pewien format. Kiedyś, nie pamiętam przy jakiej okazji wspomniałem o tym w jednym ze swoich tekstów opublikowanych w popularnym portalu internetowym. Sam na meczu Magii i Huraganu nigdy nie byłem i nie wiedziałem jakie miejsca zajmują obydwie drużyny w tabeli rozgrywek lokalnych. Napisałem więc, że Magia ograła Huragan. Pod teksem pojawił się natychmiast komentarza o treści następującej – co pan pier….lisz, Magia nigdy z Potworowem nie wygrała!

Przypomniałem to sobie wczoraj jadąc samochodem, kiedy myślałem o różnych niewesołych kwestiach i zacząłem się zastanawiać, jakieś magii potrzeba, żeby pokonać potworów. I tak doszedłem do rozmyślania o formatach tworzących się samoczynnie, których istnienie i zastosowanie może mieć tragiczne skutki, dla komunikacji. To znaczy może ją uprościć i zdefasonować jednocześnie tak poważnie, że w zasadzie wymiana komunikatów przestanie mieć jakikolwiek sens i znaczenie. Zamiast purnonsensowego, ale realnego przecież i obfitującego w realne konsekwencje finału rozgrywek regionalnych pomiędzy Magią a Potworowem, zaserwowane nam zostaną różne filozofie i oburzenia, mające – w założeniu – stworzyć płaszczyznę do dyskusji. W istocie zaś całkowicie tę dyskusję spłaszczyć, a do tego jeszcze wykluczyć z udziału w niej wszystkich, którzy próbowaliby ją w jakiś sposób cieniować. Tak się załatwia komunikację w demokratycznym państwie – poprzez suflowanie fikcyjnych jakości i fikcyjnych problemów. Z jednoczesnym wskazaniem na zwycięzcę – Magia nigdy nie wygrała z Potworowem.

Nas dziś interesować będzie problem – czy mimowolne formaty rzeczywiście są mimowolne i czy mogą być wykorzystane jako narzędzie propagandowe, wskazujące, że Potworów musi zwyciężyć.

Jak wiemy, jeden z głównym rozgrywających propagandę po tamtej stronie, nazywa się Twardoch, emituje komunikaty w języku polskim, ale się przynależności do wspólnoty wypiera. Stylizują go mniej więcej w taki sposób, jak widać w linku poniżej. Na boku pozostawiam kwestię czy i dla kogo to jest inspirujące. Dla nas nie jest. No, ale mamy wyraz Twardoch i tego faceta: https://www.newsweek.pl/polska/krol-szczepana-twardocha-to-plagiat-pisarz-odpowiada/6h3gj7x

Na YT, zaś, pojawiły się ostatnio zupełnie niezwiązane z Twardochem nagrania człowieka, który nazywa się Grzegorz Płaczek i prezentuje się tak oto: https://www.youtube.com/watch?v=uUsy1tEkQNs

Pan Płaczek ostentacyjnie wita się za każdym razem z Polką i Polakiem, podkreślając każdym słowem, gestem i wyglądem nawet, swoją przynależność do wspólnoty. Na szczęście w przeciwieństwie do Twardocha, Pan Płaczek nie pisze książek. Może jeszcze zacznie, ale na razie nie pisze. Wybaczcie, ale nie uwierzę, że jest on samodzielnym, wolnym strzelcem, który wskazuje zło i nieprawości, a także usiłuje znaleźć dobre wyjście z ambarasu, w jakim się znaleźliśmy. To jest format, mam nadzieję, że mimowolny, taki jak Magia i Huragan, a nie zaplanowany przez kogoś, kto wcześniej robił spoty reklamowe w przegranych kampaniach PiS, gdzie widać było polskie rodziny płaczące z miłości do ojczyzny na tle ceglanej ściany.

Pan Płaczek wygląda i zachowuje się w sposób modelowo przewidywalny, dokładnie tak, jak wszystkie Twardochy świata wyobrażają sobie ciemny, polski lud, który zgłasza swoje prymitywne aspiracje i domaga się ich realizacji nie świadom, o co tak naprawdę toczy się gra. Uważa bowiem, ów lud, że to on jest w centrum wszystkich wydarzeń i to jemu się wszystko należy. Ja oczywiście wiem, że Pan Płaczek ma szczere intencje, chce dobrze, wskazuje na to jak źle jest zarządzany kraj, ale – powtórzę – to jest format, wymyślony gdzieś w okolicach tej daty, kiedy w teleferiach zaczęli pokazywać serial „Paragon! Gola!”. Płaczek o tym nie wie, a nawet jeśli by się dowiedział, jest tak przejęty misją, którą mu powierzono i tak oczadziały odkryciami, jakich dokonuje, a przede wszystkim tym, że może kierować pisma do kancelarii sejmu i kancelarii premiera i ktoś na te pisma odpowiada, że nie zmieniłby ani swojego emploi ani treści przekazu nawet na jotę.

Oczywiście wywołuje też stosowne ekscytacje wśród komentujących, albowiem mówi o rzeczach oczywistych, które każdy może podjąć i dojść do podobnych wniosków. Chodzi o to, że rząd trwoni publiczne pieniądze. To jest po pierwsze fikcja, jeśli bowiem coś oddajemy państwu to należy ta rzecz do państwa, a nie do nas. I rząd może robić z tym co zechce. Tak działa demokracja. Po drugie emitowanie takich komunikatów, poza tym, że jest bezskuteczne, utrzymuje w ludziach złudne przekonanie, że są podmiotem, bo Płaczek mówi w ich imieniu. To jest masochizm i to zaprogramowany. Ktoś to zaaranżował, sformatował i ustawił nas, czyli Płaczka na pozycji chłopca do bicia. Na razie mamy do czynienia z etapem wstępnym, czyli gromadzeniem „oburzonych” (który to już raz?), potem zaś ci oburzeni, zaczną szumieć, a na koniec przyjdą Twardochy i spuszczą im łomot. I wszyscy będą zadowoleni, albowiem ciemnota zostanie sprowadzona do parteru, a oświeceni znów zwyciężą.

Opisałem tu metodę prowadzenia podjazdowej wojny propagandowej. Najpierw trzeba sprowokować przeciwnika, żeby bez broni, prawie goły wyleciał na pole, potem wysłać na niego dwóch drabów, a na koniec go pochować w bezimiennej mogile. Do tego właśnie prowadzą emisje programów prowadzonych przez osoby pokroju pana Płaczka. Niestety hasło – rząd kradnie – zawsze wywoła odpowiedni efekt, i każdy będzie chciał stanąć obok tego, kto to hasło rzuci. Bo to jest jeden z nielicznych zrozumiałych przez masy komunikatów. I jeszcze do tego wywołuje on ekscytacje, za nimi zaś jest już tylko fala szczerego entuzjazmu dla odwagi i poświęcenia Płaczka.

Co robić? Musimy, a idzie nam naprawdę nieźle, zająć się wymyślaniem takiej magii, która pokona potworów. I Twardochów też. To jest zadanie na najbliższe miesiące.

kw. 232021
 

Jak to już było wspomniane kluczem do zrozumienia rynku treści jest słowo format. Dotyczy to nie tylko treści fabularyzowanych, ale także tych zwanych autentycznymi, czy też publicystycznymi. Od nich właśnie zacznę. Otrzymałem oto niedawno link, gdzie jeden z najważniejszych, prawicowych komentatorów wypowiada się na temat tak ważki, że hej. Oto ów link https://www.tysol.pl/a64517-Tylko-u-nas-dr-Rafal-Brzeski-UFO-sledzi-US-Navy-Nie-to-nie-jest-zart?fbclid=IwAR0stvcK23ORPBqF2wEVV0VLQ4sPx2QbN9N2AVFsHDmT_Qk05CbYPejL1A4

Ktoś mógłby powiedzieć, że sprawa jest prosta, starszy pan odleciał do Wylatowa i już tam pozostanie. No niestety, nie jest wcale tak łatwo. Moim zdaniem istota tego przekazu wskazuje iż tak zwana publicystyka, podobnie jak wielkie kino i rynek książki trzyma się na wielkich gwiazdach. Tyle, że w publicystyce niektóre gwiazdy kreują się same. No, może nie do końca same, ale chcą, by to tak właśnie wyglądało. Fakt, że tak jest w istocie potwierdza ten artykuł w Tygodniku Solidarność, który może na swoje łamy wpuszczać jedynie certyfikowanych autorów, choćby nie wiem jakie idiotyzmy wygadywali. Nie ma to znaczenia, albowiem chodzi o to, by stale pokazywać tych samych ludzi. Pan Brzeski jest po prostu ujęty w scenariuszu i musi być obecny w mediach i na YT, jako ekspert, bo tak…jak zaś jest ze scenariuszem, wszyscy wiedzą, napisałem o tym w tytule. I to, jak się zdaje nie zmieni się w najbliższym czasie, nawet jeśli jakimś cudem scenarzysta wytrzeźwieje.

Nie ma rzecz jasna żadnego przymusu, by zwracać na takie rzeczy uwagę, ale można wyrazić zdziwienie, że one istnieją, zanim człowiek oddali się do swoich codziennych zajęć, czyli czytania tekstów w portalu Szkoła nawigatorów.

Są jednak ludzie, którzy zawodowo zajmują się krytyką rynku treści, albo poszczególnych jego segmentów i oni czują się zawsze jakoś pokrzywdzeni przez tych scenarzystów. Występują więc w imieniu widzów i starają się naprawić zło, wskazując co takiego ci pijacy znowu schrzanili. Obejrzałem sobie ostatnio kilka odcinków programu na kanale sfilmownani.pl, który lata na YT. Występuje tam para sympatycznych młodych osób, zdaje się z Krakowa, omawiających najlepsze i najgorsze filmy, polskie i zagraniczne. Jeśli idzie o najlepsze, to ludzie ci się wyraźnie męczą przy ich promocji, bo po pierwsze łatwiej się krytykuje, po drugie ładunek chamskiej propagandy, jaki w tych produkcjach się znajduje sparaliżowałby słonia. Oni zaś nie mogą go wskazać, albowiem ich ambicją jest, by mówić wyłącznie o kwestiach estetycznych i warsztatowych. Trzeba ich oczywiście za to pochwalić, ale tak się niestety nie da. Kino bowiem, podobnie jak książka, to przede wszystkim propaganda. To zaś wymusza tworzenie pewnego rodzaju kodów, systemu znaków i mrugnięć, którymi porozumiewają się twórcy propagandy. Oni działają mimo takich entuzjastów, jak ta para, o której piszę. Mają bowiem swoje do ugrania. Przede wszystkim muszą zdegradować widza, do którego swój przekaz adresują. I to się odbywa niezależnie od tego czy sympatyczna para krytyków klasyfikuje film jako dobry czy jako zły. Nie ma to żadnego znaczenia, albowiem filmy polskie są po to, by dewastować wrażliwość widza i wgniatać go w podłogę. Z tymi złymi jest łatwiej, albowiem one rzeczywiście urągają wszystkim możliwym zasadom. Nie oznacza to jednak, że ktoś się będzie przejmował ich krytyką. Są one bowiem częścią programu przeznaczonego dla naszego bantustanu.

Sympatyczna para krytyków wyraża czasem zdziwienie, że w takim a takim filmie zagrał jakiś wybitny aktor i pierniczył tam różne dyrdymały. Oczywiście, że zagrał, dali mu zarobić i zagrał. Aktor jest do grania, a film jest do krojenia budżetu. Wszyscy muszą się najeść, a widz musi dostać swoją sensacyjno-pornograficzną papkę. Oburzenie na nic się nie zda, albowiem złe filmy służą temu by drożny był kanał dystrybucji, one go nie zamulają wcale, a internetowi krytycy są właśnie od tego, by ruch w tej arterii nigdy nie ustawał. Można by oczywiście, niewielkim kosztem wyprodukować jakąś ciekawą, niezbyt skomplikowaną historię, która po prostu by się spodobała i nie byłaby wyciągnięta z przysłowiowej du..y, jak na przykład obraz Boże ciało. No, ale właśnie nie można, bo wtedy najistotniejszy aspekt rynku treści – degradacja widza za pomocą wydumanej, krzywej, idiotycznej, zaprzeczającej faktom propagandy – zostałby zanegowany. A do tego jeszcze wskazano by w ten sposób kierunek zmian i mogłoby się zdarzyć, że pojawią się jacyś naśladowcy. Oczywiście nie mieliby oni żadnych szans w filmie, bo dystrybucja jest opanowana przez właściwych ludzi, ale na rynku książki i publicystyki czemu nie? To jest poważne zagrożenie, dlatego Rafał Brzeski może ze spokojem pieprzyć o kosmitach w najpoczytniejszym prawicowym tygodniku. Nikt mu nie zwróci uwagi. Z tego samego powodu Olbrychski może pokazywać zadek w filmie Vegi, a Blanka Lipińska może być najpoczytniejszą polską autorką. Wbrew opiniom dwójki sympatycznych krytyków filmowych, koherencja rynku nie cierpi na tym wcale, dzieła nie dzielą się na lepsze i gorsze, wszystko do wszystkiego pasuje i jest na swoim miejscu. O ile oczywiście zaakceptujemy istotne zasady tym rynkiem rządzące. Problem polega na tym, że musimy to robić w całości, jeśli ktoś czyni inaczej, staje się promotorem badziewia niestety. Choćby bardzo tego nie chciał.

Trzy niezależne osoby wysłały mi ostatnio informację o tym, że wreszcie zrobił się jakiś ruch na rynku książki i Polacy zaczęli czytać. Co to znaczy? No tyle, że machina propagandowa uznała wreszcie iż wszystkie istotne miejsca na rynku książki są obsadzone przez swoich. Można więc ogłaszać sukces. W rankingach zaś umieszczać Tokarczukową obok Mickiewicza, Twardocha obok Sienkiewicza i można otwierać szampana. I oby tak pozostało. Rynek treści bowiem to wielkie gwiazdy, które muszą cały czas powtarzać te same nieautentyczne brednie. To się może udać, w przypadku książki raz, może trzy. Jak ktoś jest ciężko zaburzony, jak Bonda, będzie to ciągnął dłużej. Przyjdzie jednak taki moment, że bez flaszki na śniadanie się nie obejdzie, a wtedy zobaczymy takie cuda, że nawet pan Brzeski nie będę mógł się z nimi równać. Na koniec zostawię Wam piosenkę, która mnie do napisania tego tekstu zainspirowała. https://www.youtube.com/watch?v=kE87oI5rdew

lut 192021
 

Nie wiadomo właściwie dlaczego ciągle się łudzimy, że demokracja istnieje, choć przecież już na samym początku naszej z nią przygody, Jacek Kuroń powiedział co następuje: są pewne ustalenia. Jeśli zaś są ustalenia, to mowy być nie może, by cokolwiek było od owych ustaleń ważniejsze. I ja się o tym po raz kolejny przekonałem wczoraj kiedy dotarła do mnie wieść, że minister Gliński znów rozdaje miliony oszustom, utrwalając jednocześnie ich pozycję na rynku i wyznaczając standardy oraz wzory dla kolejnych pokoleń. Nie potrafię zrozumieć dlaczego polski rząd finansuje film na podstawie scenariusza Twardocha, opowiadający o dylematach członków Goralenvolk. W tym samym czasie Niemcy bowiem kręcą film za filmem o bohaterskich studentkach, które przeciwstawiały się nazistom, a przez to były na gestapo torturowane poprzez przymus picia gorzkiej i niewymieszanej herbaty. Są jakieś chyba granice zidiocenia? Ponadto był kiedyś w telewizji taki teleturniej Skojarzenia, przydałoby się wyemitować znowu co lepsze odcinki, żeby wszyscy zrozumieli, że jak się produkuje proniemieckie filmy o dylematach durniów, co chcą wygodnie żyć, kiedy naród nie jest pewien dnia ani godziny, to nie reprezentuje się polskiej racji stanu i nie robi się polskiej propagandy tylko niemiecką. Nawet jeśli chodzi się codziennie do pracy w polskim ministerstwie kultury. Nie inaczej jest z dofinansowaniem produkcji na podstawie książki Witkowskiego zatytułowanej Lubiewo. Dlaczego ministerstwo wywala na nią dziś dwa i pół miliona złotych, skoro jest to ramota z 2004 roku, tego nie sposób odgadnąć. Środowiska gejowskie mają w nosie to, czy PiS finansuje filmy na ich temat czy nie. Ludzie ci chcą, żeby PiS zniknął, a władzę w kraju objął Zandberg, albowiem ten obiecał im, że będą mieli związki partnerskie i dziedziczenie w owych związkach. Obiecał też ponowne wprowadzenie podatku spadkowego w dużej wysokości, który de facto uniemożliwi dziedziczenie realne, ale to już gejów nie frustruje, bo jak każde stado żyjące instynktami, mają oni słuch wybiórczy i takież samo pojmowanie rzeczywistości.

Dostałem w zeszłym roku stypendium od ministra Glińskiego. Po jego otrzymaniu dostałem ponaglenie, albowiem nie napisałem raportu, w którym zdałbym relację z tego czy właściwie wykorzystałem przekazane mi pieniądze. Napisałem ten raport, choć było to dla mnie coś okropnego. Nienawidzę takich rzeczy i wolę już nie składać podania o stypendium. Nie zrobiłem tego w tym roku, bo i po co? Ubiegać się o jakieś grosze, w chwili kiedy ministerstwo promuje propagandę niemiecką i gejowską wykładając na nią miliony?

Ugrupowanie, z którego wywodzi się minister opiera jednocześnie swój sukces na katolickich mediach toruńskich, gdzie członkowie rządzącej partii uprawiają różne, przeważnie bardzo żenujące, formy kokieterii. Rodzi się pytanie: jak długo wyborcy PiS będą znosić ten stan? Ktoś może powiedzieć, że bardzo długo, albowiem wszystko jest lepsze niż powrót do władzy tuskoidów albo czerwonych. No, ale właśnie okazuje się, że tuskoidy i czerwoni wracają do władzy w najlepsze nie zważając na to, że teoretycznie ta władza znajduje się w rękach PiS. Na aucie zaś pozostają wyborcy dobrej zmiany, którzy w panice szukają schronienia albo u konfederatów, albo w jakichś oszalałych grupach głoszących jawne kłamstwa i żyjących przeinaczeniami. Gdzie jest odpowiedzialność polityków za elektorat? Czy nikt ministrowi Glińskiemu nie powiedział, że finansowanie antypolskiej i antykatolickiej propagandy przyczyni się do klęski PiS? Pewnie mu powiedzieli, ale minister, jak również premier i inni poważni politycy wiedzą, że wybory, elektorat i odpowiedzialność to są tak naprawdę śmieci i barachło. Dlaczego? Bo są już pewne ustalenia, jak powiedział klasyk. Jeśli zaś są ustalenia to sprawa nie nadaje się do dyskusji. Pozostaje zgadnąć co ustalono. To nie jest trudne, jeśli człowiek śledzi portal Karnowskich, a w nim wypowiedzi takiego, na przykład, ministra Macierewicza, który choruje na Polskę. Być może się już wyleczył, ale nikt tego, póki co nie ogłosił. Minister Macierewicz ogłosił, że on już wyjaśnił zagadkę katastrofy smoleńskiej i nie rozumie, o co się ludzie go czepiają. Po tej i podobnych wypowiedziach poznajemy fragmenty pewnych ustaleń. Te zaś odnoszą się do starych pryków takich jak Macierewicz i Jarosław Kaczyński, którzy chcąc nie chcąc pójdą w odstawkę. Na ich miejsce zaś wjadą znajomi ministra Glińskiego, a być może on sam, albowiem nikt nie wie, jakie dobry minister ma uwierzytelnienia i czy nie zostanie czasem premierem, a może nawet prezydentem. Oby nie, ale obawiam się, że są już pewne ustalenia. Co się stanie z wyborcami PiS, którzy pierwszy raz zostali kopnięci w zadek po 10 kwietnia 2010 roku, a teraz zostaną kopnięci po raz drugi? Przejdą do Konfederacji, a także do nie istniejących jeszcze ugrupowań politycznych, które ukradną werbunkowe now how Tadeuszowi Rydzykowi i zaczną zbierać wpłaty od zawiedzionych wyborców PiS. Do ugrupowań głoszących prawdy znane z notatników agitatora, które zawsze znajdują w Polszcze wdzięcznych słuchaczy. Owe ugrupowania zagospodarują elektorat PiS bliski wartościom lansowanym przez media toruńskie, ale wyjmą z tego zestawu Pana Boga, a włożą tam coś innego. Może to będzie rzetelność, a może dobra robota, albo coś podobnego, co nie spowoduje przegrzania zwojów w mózgach szczerych patriotów, a da im złudzenie, że po raz kolejny mogą wybierać między dobrem i złem, a nie pomiędzy mniejszym i większym złem. Wyborca bowiem nie rozumie, gdzie tkwi tak zwany myk i co robić, by uniezależnić się od pewnych ustaleń. On chce cały czas pozostawać w grupie gwarantującej jednocześnie akceptację i wykluczenie. Akceptację ważnych dla niego wartości i wykluczenie z szeregu złodziei publicznego grosza. Utrzymanie tego złudzenia udaje się tylko do pewnego momentu, do chwili kiedy zwycięska partia polityczna nie próbuje robić propagandy za państwowe pieniądze, w myśl pewnych ustaleń. Wtedy wszystko się wali. Nikt oczywiście nie powie wyborcom, że znajdują się w fikcji, z której nie ma ucieczki, albowiem nie ma czegoś takiego, jak demokracja dla gołodupców pracujących na etatach. Demokracja jest tylko dla ludzi, którzy radzą sobie samodzielnie i potrafią o siebie zadbać. Wszystko inne to niewolnictwo. A nikt przecież nie będzie sobie zawracał głowy niewolnikami. Oni są potrzebni do tego, by władza albo przyszła władza mogła pokazać publicznie swoje charyzmaty. No, a w naszych czasach te charyzmaty wyrażają się w tak zwanych słupkach poparcia, albo w ulicznym entuzjazmie. Kiedyś składało się hołdy i oddawało świeżo poślubione żony na pierwszą noc, a dziś idziemy do urn. Jakie czasy, takie obyczaje. I nie ma sensu zgłaszanie pretensji, albowiem nikt nie będzie słuchał ludzi, którzy nie rozumieją sytuacji w jakiej się znaleźli.

lut 082021
 

We wrześniu 1982, konkretnie trzydziestego dnia miesiąca, z pociągu który przyjechał do Mediolanu z Zurichu, wyniesiono ciało sześćdziesięcioośmioletniego mężczyzny. Zmarł on w czasie drogi, a przyczyna zgonu nie została dokładnie ustalona. Na dworcu mediolańskim nikt dokładnie nie orientował się kim był zmarły. Jego tożsamość jednak została wkrótce ujawniona. Był to sławny, znany wśród wszystkich, jak świat długi i szeroki, uczonych humanistów, profesor Horst Waldemar Janson, autor monumentalnego dzieła zatytułowanego po prostu Historia sztuki. Dzieło to uchodzi do dziś za najczęściej wznawiane kompendium wiedzy o sztuce. Podpisane zaś zostało inicjałami imion i nazwiskiem uczonego – H.W. Janson. W sieci można znaleźć informację, że wydano je, za życia autora, w łącznym nakładzie, czterech milionów egzemplarzy (niektórzy piszą, że dwóch), przetłumaczono zaś na czternaście języków. Czy tych milionów było dwa czy cztery, nie ma w sumie większego znaczenia, albowiem i jedna i druga liczba wskazuje, że urodzony w Petersburgu 1913 roku profesor uniwersytetu w Nowym Jorku, pół Łotysz pół Niemiec z rosyjskim paszportem, był człowiekiem bardzo zamożnym. Jego dzieło zaś stanowi wzorzec dla wszystkich opracowań na temat sztuki i w zasadzie nie podlegało ono krytyce aż do czasów najnowszych, kiedy to środowiska feministyczne wytknęły Jansonowi, post mortem, seksizm i mizoginizm, albowiem w swoim opracowaniu pominął artystki, wspominając jedynie artystów. Jak to dobrze, że nie pominął gejów, bo wywlekliby go dziś z grobu.

Dzieło profesora Jansona stoi u mnie na półce od lat i na palcach jednej ręki mogę policzyć te momenty, kiedy do niego zaglądałem. To nie jest wcale straszne, uważam, że to jak najbardziej naturalna reakcja, albowiem nie ma nic bardziej nudnego, nic bardziej fałszywego i pretensjonalnego, jak teksty dotyczące wielkiej sztuki i wielkich artystów. Nie wiem, jak to się stało, ale wczoraj coś mnie podkusiło i położyłem na kolanach ten opasły tom, a następnie odnalazłem wstęp do rozdziału poświęconego renesansowi. Przeczytałem dwa pierwsze akapity i zastygłem w bezruchu. Zacytuję je teraz, żebyście też mogli poczuć ten dreszcz.

Przy omawianiu okresu przejściowego pomiędzy klasyczną starożytnością a średniowieczem wskazaliśmy na istotny punkt zwrotny, jakim było pojawienie się rozdzielającego obydwie epoki islamu. Pomiędzy średniowieczem a renesansem podobna sytuacja nie miała miejsca, choć wieki XV i XVI były świadkami dalekosiężnych w swych skutkach wydarzeń, takich jak upadek Konstantynopola i podbój południowo-wschodniej Europy przez Turków, wyprawy odkrywcze, które doprowadziły do powstania zamorskich imperiów w Nowym Świecie, Afryce i Azji, a w następstwie – do rywalizacji Hiszpanii i Anglii jako głównych potęg kolonialnych, a także głęboki przełom reformacji i kontrreformacji. Żadnego z nich, mimo ogromnych konsekwencji, jakie za sobą pociągnęły, nie można jednak nazwać czynnikiem sprawczym nowej epoki, wystąpiły bowiem w czasie gdy renesans był już w pełnym rozkwicie.

Nie wiem w zasadzie od czego zacząć. Może od tego, że nawet ludziom najbardziej bystrym zdarza się pomylić skutek z przyczyną. Jeśli chcielibyśmy oceniać profesora Jansona po tym fragmencie, musielibyśmy stwierdzić, że był idiotą. Zacznę od końca jego wywodu. Zanim doszło do rywalizacji Hiszpanii i Anglii na Atlantyku przez dwa stulecia toczyła się walka na śmierć i życie pomiędzy Hiszpanią a Turcją na Morzu Śródziemnym. Walka ta miała za tło przemiany w sztuce i kulturze zwane renesansem. Trudno doprawdy tego nie zauważyć, tak samo jak trudno nie zauważyć, że sułtan Mehmet został ogłoszony nowym Aleksandrem w czasie kiedy Florencja szczyciła się tym, że jest niczym nowe Ateny. Trudno nie zauważyć florenckich agentów na dworze sułtańskim, ani nie skojarzyć, że Węgry, które za pośrednictwem i na kredyt wzięty u Medyceuszy, implantowały u siebie kulturę renesansu, to znaczy zrujnowały się w imię idiotycznych celów, zostały następnie napadnięte i zniszczone przez potomka „nowego Aleksandra” czyli Sulejmana zwanego Wspaniałym. Zupełnie tak samo, jak Lorezno de Medici zwany il Magnifico. Wszystkie te zbieżności mało interesują profesora Jansona, podobnie jak Unia Florencka, albowiem uwydatniły się one już wtedy kiedy renesans istniał. Co to znaczy istniał? To znaczy, że drzwi do baptysterium florenckiego zostały już wykonane i Donatello, a także Nanni di Banco zdołali już wykonać swoje pierwsze projekty. Myśl, że owe projekty, których wykonanie trwało nieraz całe dekady, i które w morzu realizacji artystycznych Italii, stanowią jakieś drobne okruchy, zostały zaliczone do nurtu renesansowego post factum, „wbrew factum”, a także na zasadzie wskazywania prostackich bardzo podobieństw i różnic, nie postała w głowie mądrego profesora Jansona, albowiem on miał, w swoim dziele potwierdzić i utrwalić na kolejne pięć pokoleń, to co zostało przed nim napisane przez autorów takich jak Aby Warburg i Erwin Panofsky. Ci zaś byli kontynuatorami piśmiennictwa, które rozpoczął, w XVI wieku Vasari. Metoda ta polega z grubsza na tym, by uciec jak najdalej od okoliczności powstawania dzieł i uwikłań, w jakich żyli artyści, zająć się rzekomymi podobieństwami poszczególnych, nieraz bardzo od siebie w czasie i przestrzeni oddalonych obiektów, a także anegdotami z życia artystów, którzy jawić mają się nam, jako istoty ekscentryczne i wyalienowane. Nic się w tej kwestii nie zmieniło do dziś.

Popatrzmy teraz jak to wygląda w wykonaniu Horsta Waldemara Jansona.

Na przykładzie fragmentu tego dzieła – jednego z aniołów podtrzymujących mandorlę wokół Madonny możemy obserwować zadziwiające i gwałtowne zmiany, jakie w ciągu kilku lat nastąpiły w twórczości rzeźbiarza (Nanni do Banco). Stylem bowiem figura odbiega zarówno od stylu Quatro Coronati, jak i od gotyku międzynarodowego, przywodzi natomiast na myśl szybujące anioły Mistrza z Flemalle, zaliczanego do twórców późnego gotyku. Obaj artyści, niezależnie od siebie i w tym samym czasie , odkryli przekonujący sposób wyobrażenia aniołów w locie – obaj przyodziali je w zwiewne , obszerne szaty, o niespokojnych draperiach, sugerujących silny podmuch wiatru. Jednakże gdy sylwetka niderlandzkiego anioła gubi się w fałdach szaty, ciało anioła z płaskorzeźby Nanniego, zaokrągla się pod materią tak sugestywnie, iż odnosimy wrażenie, jakby postać ta wznosiła się dzięki własnej energii, miast poddawać się biernie prądowi powietrza, wzorem swego północnego odpowiednika.

I tak jest przez całą książkę. Nanni do Banco nie miał pojęcia, że istnieje mistrz z Flemalle, był uczniem Donatella, żył krótko i miał poważne braki warsztatowe jeśli porównać go z jego mistrzem, ale „odkrył” i to w tym samym czasie, co jego kolega z Niderlandów, sposób malowania aniołów w locie. O zadziwiających i gwałtownych zmianach zachodzących w obszarze wymagającym takiej pracy jak rzeźba, nie chce mi się nawet wspominać.

Błogosławię Pana Boga za to, że zamiast na wykłady ze sztuki nowożytnej kierował moje kroki do lokalów z wyszynkiem, i będę go za to sławił do końca dni swoich. Kto wie, co by się ze mną stało gdybym marnował czas na tych wykładach.

Zainteresowałem się kim był ten Nanni do Banco, bo facet miał ciekawe nazwisko. Zajrzałem do Vasariego, który też stoi tu obok i do którego nie zaglądałem chyba nigdy. Napisane tam jest, że Nanni pochodził z bardzo zamożnej rodziny. Informacja ta jednak opatrzona jest przypisem, który dołączył prof. Karol Estreicher, przygotowujący do druku dzieło Vasariego i tłumaczący je na polski, w przypisie tym zaś jest informacja, że to chyba jednak nieprawda, bo nie ma nigdzie potwierdzenia że facet nazwiskiem di Banco był zamożny. Ja wiem, że po włosku banco to ławka, nie musicie mi niczego tłumaczyć. Wiem także, że te wszystkie miło brzmiące w naszych uszach nazwiska sławnych mistrzów, to po prostu ksywy gangsterów wymuszających na klientach wielkie honoraria za swoje, nieraz bardzo problematyczne dzieła. Taki Sandro Botticelli, autor sławnego obrazu Narodziny Wenus, to po polsku Olek Beczułka.

Zacząłem przeglądać tego Vasariego i było tam jednak coś, co mnie zainteresowało. Donatello, nigdy nie umawiał się dokładnie co do wysokości honorarium. Potem dochodziło na tym tle do różnych scysji, które nie są przez badaczy zajętych sposobem malowania aniołów w locie, interpretowane w żaden sposób. I tak pokłócił się pewnego dnia Donatello z jakimś genueńskim kupcem, którego nazwiska Vasari nie wymienia. Zrobił dlań głowę nieznanego z imienia świętego, a zaprotegował go u owego kupca sam Kosma de Medici. Po ostrej kłótni o pieniądze, Donatello, zwalił głowę ze schodów, a ta się rozbiła. Kiedy mu proponowano, by za podwójną stawkę zrobił nową, odmówił. Później zaś pojechał pracować dla Wenecjan, wykonywał różne rzeczy w Padwie.

Proszę Państwa jeśli można napisać, że dwaj artyści oddzieleni od siebie tysiącem kilometrów i wielkimi górami jednocześnie „odkryli” sposób malowania aniołów w locie, to chyba mogę tu zasugerować, że ów nowy, rzekomo antyczny, sposób traktowania artystów, polegający na ich upodmiotowieniu, służył dewastacji budżetów przeznaczonych na sztukę i ponoszeniu cen do wysokości wcześniej nieznanej. To zaś było mechanizmem pozwalającym na rozwalanie budżetów całych państw, takich jak Węgry i Polska. Można też chyba napisać, że rodzina de Medici zajmowała się stręczeniem swoich mistrzów wszystkim wokoło, stanowili oni bowiem taki sam segment towarów eksportowych Florencji, jak wyroby tekstylne. Zostawmy na razie Donatella i Nanniego di Banco i spróbujmy znaleźć, w języku polskim, cokolwiek, co ułatwiłoby nam zrozumienie stosunków politycznych i gospodarczych w Italii XV i XVI wieku. Kiedy wpisujemy w wyszukiwarkę allegro słowa historia Florencji, czarodziejski ten mechanizm ujawnia przed nami niezliczone ilości przewodników po tym mieście i jedną, starą bardzo książczynę, zatytułowaną Życie codzienne we Florencji. Tyle, nic więcej nie ma. Kiedy w tą samą wyszukiwarkę wpiszemy słowa historia Mediolanu, ujrzymy wyłącznie przewodniki i jakieś nowelki pisane w latach pięćdziesiątych przez komunizujących, włoskich autorów. Nie ma nic więcej. Całe piśmiennictwo dotyczące Italii renesansu, czasów jej przemożnego wpływu na całą Europę, czasów upadku Węgier i tajemnych związków republik z „nowym Aleksandrem” jego dworem i jego następcami, obraca się wokół malowania aniołów w locie i draperii układających się na ciałach tych bezcielesnych ponoć istot. I niech mi kto powie, że rodzina de Medici to nie byli mistrzowie długofalowej propagandy.

Piśmiennictwo takie ma długą tradycję, a jego ciągła żywotność, wręcz potworna i nie dająca się niczym zwalczyć, opiera się na głębokich, chorobliwych frustracjach autorów. Oto fragment wznowionej niedawno pracy XIX wiecznego publicysty polskiego Juliana Klaczki.

Wczesną jesienią roku 1872 zwykło było zbierać się w willi hrabiny Albanii pod Florencją małe doborowe kółko gości, z którymi bez wstępów i ceremonii(senza complimenti, jak się mówi za Alpami) pozwolimy sobie zaznajomić czytelnika. Bywał tam więc nasamprzód książę Silvio z wielkiego domu Canteranich, który się chlubił tym, że dał chrześcijaństwu niejednego nawet papieża….

Nie mogę. Chciałem cytować dalej, ale nie mogę, coś rośnie mi w gardle. Sami rozumiecie…Produktem współczesnym tej hucpy jest oczywiście Twardoch sączący latte na tarasie hotelu pod Florencją i podziwiający mgły snujące się między cyprysami. To jest nie do wytrzymania. I nie do zabicia. Nie można bowiem wytłumaczyć durniowi, że jest durniem. Tym mniej to jest możliwe, w im większej liczbie języków obcych dureń potrafi prawić komplementy. I nie chodzi bynajmniej o komplementy skierowane do pań, chodzi o komplementy skierowane do sponsorów, którzy nie mogą być przecież nikim innym, jak tylko współczesną wersją rodziny de Medici.

Powróćmy teraz do Donatella i jego ucznia nazwiskiem di Banco. Ten ostatni wyrzeźbił, jak twierdzi Janson, jedną z pierwszych rzeźb, które można nazwać renesansowymi – Quatro Coronati, tłumaczonych na polski, jako Czterej święci ukoronowani. To są czterej mężczyźni stojący w niszy, w kościele Or san Michele we Florencji. Nikt nie wie kim są, nazwa została im nadana na wyrost, żaden nie ma korony i nie jest podpisany, żaden też nie ma atrybutów chrześcijańskiego świętego. Nie wiemy więc, czy nie są to jacyś poganie, specjalnie umieszczeni w tym miejscu, by zmienić jego wymowę i charakter.

Vasari cytuje anegdotę następującą: Nanni skończył to dzieło, ale okazało się za wielkie i nie mógł tych świętych czy też rzekomych świętych ustawić we wnęce. Poprosił o to Donata. Ten, który był, jak można wnosić s opisu Vasariego, wielkim zgrywusem, zgodził się na to. Poprzycinał figurom ramiona i łokcie, poustawiał je tak, by wyglądali, jak gadający ze sobą znajomi i wepchnął do niszy. Janson jednak o tym nie pisze, ekscytując się ich monumentalnym charakterem, wykraczającym daleko poza ramy nakreślone przez średniowiecznych twórców.

Nikt nie wie kim jest sławny Zuccone, czyli Łysek. Facet bez włosów wyrzeźbiony przez Donatella. Vasari pisze, że to Giovanni di Barduccio Cherichini, o którym ani pół słowa nie można znaleźć. Estreicher i inni za nim poprawiają jednak Vasariego, albowiem wiedzą lepiej, nie wiadomo na jakiej podstawie, i piszą, że to wyobrażenie Hioba lub proroka Habakuka.

Najlepszy jest jednak opis stojącego w płytkiej niszy kościoła Or san Michele św. Jerzego, dłuta Donatella. Powściągana energia odbija się w oczach świętego, bacznie obserwującego horyzont w oczekiwaniu nieprzyjaciela. Rzeźba ta powstała kilka lat po ustawieniu w tym samym kościele, w podobnej niszy figury św. Marka wykonanej przez tegoż Donatella.

Oczywiście skojarzenie tych dwóch wizerunków z polityką Florencji wobec dwóch najważniejszych sojuszników republiki – Wenecji i Genui, z którymi rodzina de Medici wspólnie zwalczała Viscontich z Mediolanu, przekracza funkcje poznawcze prof. Jansona. Tak by się mogło zdawać, ale my też rozumiemy to i owo i wiemy, że Janson, a także inni historycy sztuki, choć en masse robią wrażenie idiotów, w rzeczywistości nimi nie są. Oni po prostu wykonują prace zlecone i biorą pieniądze za to, by odwracać naszą uwagę od spraw istotnych.

Powtórzę: nie ma po polsku ani pół słowa o historii Mediolanu i są jakieś strzępki istotnych informacji o historii Florencji. Wszystko to podawane jest w sosie z draperii i monumentalizmu nawiązującego do nigdy przez artystów florenckich nie widzianych dzieł starożytnych.

Tradycja prokurowania tych kłamstw, przeinaczeń i iluzji jest silniejsza niż wszystko. Dlatego, jak sądzę, trzeba będzie poświęcić kilka lat, na wydawanie numerów kwartalnika poświęconych wyłącznie sprawom włoskim.

Na razie mamy Genuę.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-27-genuenski/

gru 272020
 

Dwa artykuły wpadły mi w oko wczoraj, a właściwie były to wywiady. Jeden mi podesłano, a drugi znalazłem sam. Obydwa pochodzą portalu Krytyka Polityczna i dotyczą kultury. Jeden kultury Śląska, a drugi kultury Żydów, albowiem te dwie kwestie łączą się w Krytyce Politycznej ściśle. Dotyczą one także instytucji kultury, które utrzymuje nasze państwo, w tym Muzeum Żydów Polin i Muzeum Śląskiego.

Zacznę od tytułu pierwszego wywiadu, który brzmi Więcej obywateli polskich służyło w Wermachcie niż w AK. I niech nikt nie myśli, że przeczytałem poza tym tytułem i pierwszym akapitem coś jeszcze. Nie ma to sensu, albowiem w treści są te same, powtarzane od 30 lat brednie, które każdego roku preparuje się na nowo, żeby zainfekować nimi nowe, wchodzące w życie roczniki.

Zacznijmy od razu od kwestii istotnych. Jeśli więcej obywateli polskich służyło w Wermachcie niż w AK, to jest ów fakt wyłącznie powodem do tego, by nigdy już nie dawać Ślązakom żadnej autonomii, albowiem owi obywatele polscy, to w istocie obywatele autonomii śląskiej, funkcjonującej przed wojną. Taka autonomia jest szkodliwa z kilku powodów, po pierwsze podnosi samoocenę agenturze, po drugie, poprzez fakt, że na Śląsku była praca, a być może kiedyś też będzie, ściągają tam podejrzani osobnicy z całego kraju, którzy usiłują odnaleźć się w nowych warunkach i chłoną wszystkie śląskie miazmaty, które – poza mitem modrej kapusty i kluskami – produkowane są w Rzeszy. Przestają mówić po polsku, przestają się ubierać normalnie, stają się karykaturą istoty, którą uważają za Ślązaka lepszej kategorii. I takich przykładów jest mnóstwo, a Gorzelik wcale nie jest najbardziej jaskrawym. Wywiad, który tu zaraz zalinkuje jest rozpaczliwą próbą wymuszenia na państwie polskim finansowania tej czeredy. Oni bowiem, kiedy już przestaną udawać, że pracują, kiedy się już najedzą i napiją, a potem odpoczną, domagają się, by zorganizowano im jakąś rozrywkę. I musi być to rozrywka dotowana, albowiem taka jest w Niemczech i to jest według tych ludzi właściwy trend. Państwo polskie ma dotować instytucje kultury, które będą ponosiły samoocenę separatystów. Po to, by poczuli się oni jeszcze lepiej niż teraz. Oto link https://krytykapolityczna.pl/kultura/historia/kaja-puto-zbigniew-rokita-slask-wywiad/?fbclid=IwAR06EdfdE4XEQzCtpZZOFyvqyVJi3-l5LerWip6BfCPGY2vkc3liI62DEwM

Pada tam zdanie, że Ślązacy czują się jak przeszczep w ciele Polski, który nie wiadomo czy się przyjął. Powiem tak, jako Polak, mam szczerze dosyć konsumowania na śniadanie, obiad i kolację, mniejszościowych frustracji wynikających nie wiadomo właściwie z czego. To są typowe pretensje do garbatego, że ma proste dzieci. Polska została zredukowana do granic etnicznych. Ludzie robiący wielką politykę w Londynie, Moskwie i USA, wymyślili taką formułę – granice etniczne. Tych granic nigdy nie da się przeprowadzić dokładnie, trzeba zawsze kogoś przesiedlić, albo dać mu wybór. Po wojnie taki wybór ludziom dano. Okoliczności były okropne, ale nie ja je stworzyłem, ani nikt z nas. I dziś, dzieci tych co wybrali chcą, żebym dopłacał do tego, złego ich zdaniem wyboru. A, wypieprzać mi z tym…Istotą tych elukubracji jest to, że kraj nasz ciągle jest za duży, a władzę w nim, co by nie mówić, dzierżą ludzie utożsamiający się z etnosem. A powinni ją dzierżyć inni, którzy inaczej będą rozdysponowywać pieniążki. I nie chodzi bynajmniej tylko o pieniążki na kulturę. Wkrótce skończę 52 lata i wiem, że z tak zwanego dotowania kultury nie wynika nic, obserwuję bowiem ten proceder już trzecią dekadę.

Kiedy jeszcze jeździłem na targi do Katowic przychodził do nas na stoisko taki pan, Ślązak z dziada pradziada, zakorzeniony, osadzony w konkretach, o których Gorzelikowi się nie śniło. I on się zawsze wdawał z delikatnie uszczypliwą pogawędkę z Toyahem, który zawsze sobie na Ślązakach używał. Stał z nami długo i rozmawialiśmy bardzo kulturalnie. Pan ten był górnikiem, mam nadzieje, że jeszcze żyje i czasem tu zagląda. Powiedział mi kiedyś, że przeczytał w życiu dwie tylko książki, pierwszą był Król szczurów, a drugą Dzieci peerelu. Nie wspomniał o żadnej publikacji Muzeum Śląskiego, ani o książce Twardocha, ani też żadnego innego „śląskiego” pisarza. To jest dla mnie koronny dowód na to, tak zwane instytucje kultury, nie tylko na Śląsku, ale w ogóle, są zbędę. Służą one bowiem tylko i wyłącznie do utrzymywania agentury, darmozjadów i kolportowania propagandy wymierzonej w tę grupę, która została przeznaczona do obrabowania. Najważniejszym zaś dowodem na to, jest próba połączenia spraw śląskich z żydami. To jest absurd niemożliwy do utrzymania, z czego ci durnie z Krytyki Politycznej nie zdają sobie sprawy. W tym tekście na temat Śląska jest link do wywiadu z dyrektorem Polin. https://krytykapolityczna.pl/kultura/jerzy-halbersztadt-instytucje-kultury-polin/

Pan ten domaga się wprost pieniędzy i specjalnego traktowania. Ja zaś widząc te wywiady, mogę powiedzieć tylko jedno – tak historia Śląska z pewnością jest trudna, a obywatele autonomii śląskiej, którzy przywdziali mundury Wermachtu z całą pewnością mordowali żydowskie dzieci, dokładnie tak samo jak rodowici Niemcy w te mundury ubrani. Być może dziadek tego entuzjasty Śląska, z którym przeprowadzono pierwszy wywiad też ma na sumieniu jakieś żydowskie dziecko. Myślę, że sprawę powinien zbadać dokładnie IPN. Jak ktoś bowiem dobrowolnie wstępował w struktury zbrodniczej organizacji, a co do tego, że Wermacht był organizacją zbrodniczą, nikt raczej nie ma wątpliwości, nawet Krytyka Polityczna, to zapewne brał udział w pacyfikacjach. I zdarzyło mu się zabijać nie tylko złych, brudnych i niekulturalnych Polaków, ale także czystych i dobrze ułożonych Żydów. Czy nie? Czy może obywatele śląskiej autonomii w niemieckich mundurach mieli jakąś dyspensę od zabijania żydów? Może niech się w tej kwestii wypowie Twardoch?

Na koniec jedna jeszcze kwestia. Celem Krytyki Politycznej jest prowokowanie. To bowiem napędza koniunkturę i przyciąga nowych frajerów, którym się wydaje, że używają mózgu. Ponieważ jednak środowisko to działa w ściśle określonych granicach emocjonalnych, prowokacje mają ograniczoną bardzo formułę, wręcz prostacką. Można je zlekceważyć i unieważnić. Można nawet nie zwracać uwagi na pana Halbersztata, można nie chodzić do Polin, gdzie opowiadają dzieciom o tym, że Żydzi stworzyli cywilizację w Polsce. Można też zapytać dlaczego za pieniądze polskiego podatnika Krytyka Polityczna chce utrzymywać sojusz bogatych przecież Żydów ze śląskimi esesmanami?

lis 142020
 

Kościół dzisiaj przypomina oszukanego zawodnika, którego ktoś zmusił do szaleńczego biegu, przekonując, że tylko w ten sposób odzyska dawną formę. Na końcu wyścigu czekać go ma to całe oczyszczenie, a zawodnikami konkurencji są wyłącznie ludzie na sterydach, albo wręcz hologramy. Tego nikt jednak nie ujawnia, bo nie taki jest cel imprezy.

Okoliczność ta, dotyczy w zasadzie całej dyskusji publicznej, która formatowana jest na chama, za pomocą podstawionych autorytetów. Z tym, że autorytety duchowne lub quasi duchowne, jak Obirek, ze względu na swoją sytuację, mogą po prostu pieprzyć trzy po trzy, korzystając z faktu, że kiedyś nosiły lub nadal noszą habit albo sutannę. Autorytety świeckie muszą być – aby wziąć udział  w zabawie – tak zwanymi pisarzami. No chyba, że są kobietami, wtedy wystarczy iż przed rozpoczęciem swojego występu wspomną, iż czytały książkę Szczuki „Milczenie owieczek”. I już. Faceci muszą się przedstawiać jako pisarze. W żadnym wypadku nie poeci, bo poeta to śmieć, nawet jak jest z Krakowa. Cóż on może powiedzieć istotnego w kwestiach tak ważnych jak krycie pedofilii przez Jana Pawła II? Nic. No, a poza tym – u poety cztery żony, a z każdą dawno rozwiedziony – jak mówią słowa piosenki. To się nie może podobać feministkom. No i istnieje ryzyko, że któraś nie zrozumie poezji, bo nie będzie tam akurat nic o niej. Sam kłopoty. No dobrze, ale wracajmy do myśli głównej.

Co jakiś czas pojawia się na naszym blogu jakiś człeczyna i woła już od progu – a bo pan przegrał, zazdrości innym i dlatego pan pisze tak krytycznie. Teksty te umieszczają ludzie nasłani, oni też, w innych wymiarach redagują narracje które zmuszają normalnych z pozoru księży do tłumaczenia się z win niepopełnionych. Ja ich nawet kiedyś tu wpuszczałem, dla tak zwanych jaj, ale teraz wywalam każdego na zbitą mordę. Bez jednego słowa. Szczególnie jeśli wspomni taki coś o papierowej Szkole nawigatorów. Od razu wiadomo, że to złodziej z konkurencji, który sam niczego napisać ani znaleźć nie potrafi, ale chętnie się pożywi cudzym wysiłkiem. Na tym właśnie, na korzystaniu z owoców cudzej pracy opiera się cały publiczny dyskurs.

Jest on formatowany w następujący sposób. Najpierw, mimo pozorów wolności, internetu, blgosfery, twittera itp., odbiera się prawo do zabierania głosu wszystkim, którzy nie są wyznaczeni. To znaczy ludziom z jakimś dorobkiem, także akademickim, którzy występują pod własnym nazwiskiem i chcą coś powiedzieć od siebie. Przy czym uruchamia się tak zwaną ludożerkę, czyli wypowiedzi osób anonimowych, które mają przymus zabierania głosu na każdy temat. Równolegle działa mechanizm wskazywania swoich, to znaczy tych osób, które zostały do prowadzenia dyskusji publicznej wyznaczone. Na przykład Jakuba Żulczyka. Kim jest ten pan nikt nie wie, a większość, widząc go traci zainteresowanie dla niego i wszystkiego co w życiu stworzył. No, ale nie ma dnia, żeby człowiek po odpaleniu komputera nie dowiedział się co Żulczyk myśli o Janie Pawle II, wyborach w USA, czy marszu niepodległości. Dziś na przykład dowiedziałem się, że Żulczyk poparł Bidena. To niezwykłe, za komuny przedmiotem szyderstw był sławny działacz  KPP Marian Buczek, który po uwolnieniu z więzienia, w pierwszych dniach września 1939 ruszył na pomoc walczącej Warszawie. Dziś czasy się nieco zmieniły i Żulczyk popiera Bidena, choć przecież nie może głosować w USA. Czekam na informację, o tym że Żulczyk własnym ciałem zatkał dziurę ze ściekami co leciały z oczyszczalni Czajka.

Serial ten idzie na poważnie i nikt nawet nie mrugnie. Ja zaś spotykam się z zarzutami, że umieszczane tu przeze mnie szydercze treści są może trochę, a może całkiem niestosowne, bo trzeba jednak jakąś powagę zachować. To właśnie jest pułapka. Jakiś obsraniec będzie co rano ogłaszał kogo popiera w wyborach prezydenckich w Ameryce, a ja nie mogę z nich poszydzić, albowiem trzeba serio odnosić się do poważnych problemów.

W ten sposób podpisujemy zgodę na udział w wyścigu, w którym my mamy związane nogi i musimy biec, a cała reszta nawet nie bierze w tym realnie udziału tylko puszcza jakieś nagrania z joggingu uprawianego w butach kupionych w Lidlu. Potem zaś przychodzi tu jakaś łachudra i mówi – a bo pan jest zawistny.

To jest format. Dziwi mnie więc, że świadomi tego formatu autorzy z tak zwanej prawicy, myślą tylko o tym, by dopisać się do udziału w tej imprezie. Ludzie ci nie mogą – w mojej ocenie – traktować swojej publiczności serio. W grę wchodzą więc dwie opcje – albo są w zmowie z tamtymi, albo są tak głupi, że inwestowanie w nich czegokolwiek, od złamanego patyka poczynając, nie ma najmniejszego sensu. No, ale co kto woli i lubi.

 

Pisałem o tym wielokrotnie, ale widać za mało. Może więc przyda się jakieś powtórzenie. Nie można odnieść sukcesu w dyskusji z przeciwnikiem, który ma zagwarantowane zwycięstwo, opłaconą klakę i sformatowanego przeciwnika. Celem zaś całego przedsięwzięcia jest przyciągnięcie uwagi jak największej liczby osób i sprzedaż reklam, formatów publicystycznych i fabularnych. Wszystkie one są i będą wrogie Kościołowi, a ludzie, którzy z głupoty lub przez umiłowanie powagi i rzeczowych argumentów będą brali w tym udział, tylko się do demontażu Kościoła przyczynią. Na koniec zaś wyrażą zdziwienie, że znowu się, kurczę nie udało. Znowu nie trafiliśmy do młodzieży, która przecież jest nadzieją Rzeczpospolitej.

Powtórzę – nie ma innego sensu kreowania tak zwanych pisarzy niż walka z Kościołem Katolickim. Ludzie, którzy pisarzy udają są pułapkami na wchodzących w życie aspirujących młodzieńców i dziewczęta. To oni będą za 10 lat dyskutować o tym czy Twardoch jest lepszy od Mroza czy na odwrót, a jeśli tak to dlaczego. I to załatwia sprawę. Jeśli nie widzą tego ludzie za przytomnych się uważający, jeśli sądzą oni, że mogą konkurować i dyskutować z tamtymi, jak równy z równym, to niestety powinni się leczyć.

Codziennie można przeczytać, na małych paskach Onetu, umieszczanych przy informacjach nie mających z tym żadnego związku, że Szczepan Twardoch jest królem polskiej literatury. Wszyscy wiemy, że to szmaciarz. A jego promowanie służy wymienionym wyżej celom, a dodatkowo jeszcze dewastacji rynku. To jest gaz musztardowy sprzedawany w kubkach po lodach waniliowych. I na to wychodzą różni mędrcy i mówią – no wie pan, ale to taki miły chłopak. Jasne. A powinni wziąć niemiłego, żeby można było – atakując go – zarobić parę towarzyskich punktów i błysnąć sznytem i kulturą. O to właśnie chodzi, prawda?

Do tego dochodzą jeszcze pieniądze, z którymi pisarze, szczególnie lewicowi lubią się obnosić. Końcowy argument w dyskusji w kręgach postępowych jest zawsze ten sam – ile masz. I to wielu osobom szalenie imponuje, a przeciwnikom powinno, co dość oczywiste, wytrącić argumenty z ręki. Pieniądze bowiem są argumentem ostatecznym.

Goebbels powiedział kiedyś, że Polaków nie można do niczego zmuszać, ale wystarczy im trochę pochlebstw i zrobią wszystko co trzeba. I to się powtarza i w każdym pokoleniu. No i jeszcze będą się za wszelką cenę chcieli przypodobać swoim nowym panom. To jest wiecznie żywa cecha narodowego charakteru, którego wady tak kochają piętnować modni pisarze.

 

Tak, jak wczoraj napisałem – mamy do czynienia z bardzo nieuczciwą ofertą. Możemy się do niej odnieść na różne sposoby. Niekoniecznie z entuzjazmem. No, ale żeby to pojąć najpierw trzeba zrozumieć, że jest to oferta, że może się ona zmienić i że zmiana ta zależy także od nas. To jest najtrudniejsze, albowiem najważniejszymi jakościami, o które zbiega każdy konsument treści internetowych, literackich, publicystycznych są święty spokój i akceptacja towarzyska. I za to naród polski gotów jest ponosić wszelkie ofiary.

 

lis 032020
 

Proszę Państwa, oto seria, którą zaimplantowałem do naszego sklepu. Myślę, że w dawnych czasach książki o tej tematyce byłby rozchwytywane przez wszystkie księgarnie i sieci. Dziś nie ma o tym mowy, bo centralna dystrybucja polega na tłoczeniu propagandy. Historia zaś, to była modna za komuny i była też czerwonym do czegoś potrzebna. Współczesnym czerwonym potrzebny jest Twardoch. No, ale my nie musimy się tym przejmować.

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/o-kreml-i-smolenszczyzne/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/trzy-misje/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/maryna-mniszchowna/

paź 242020
 

Trend to poważna sprawa. Jeśli na przykład rządzi trend, by rzeczy serio ogłaszać z głupim uśmiechem lub półgębkiem, a taki mamy właśnie, wszelkie poważne pozy i nadęcia z miejsca zdradzają, nie tyle idiotę, co człowieka, który jest źle poinformowany i nie rozumie, że go wkręcają. Nie rozumie trendu po prostu. I tak jest ze wszystkimi naszymi prorokami mniejszymi, wieszczącymi upadek cywilizacji, w razie jeśli nie wykupimy nakładu ich książek. Można jednak próbować trend odwrócić, to znaczy udając blagę i powagę na przemian, poinformować człowieka o czymś bardzo istotnym dla jego życia. Numer ten oglądaliśmy w radzieckim (nie poprawiać) filmie pod tytułem Spaleni słońcem, gdzie wyrok i zsyłkę poprzedzoną torturami oznajmiono głównemu bohaterowi na wesoło. Numer ten odwalał (nie poprawiać) za każdym razem, w każdej swojej książce prof. Umberto Eco. Podejrzewam jednak, że on czynił to nie tylko dlatego, by kogoś porządnie wystraszyć, bo takie rzeczy właśnie na wywołanie strachu są obliczone, ale także po to, by ukryć własne braki i lenistwo. Umberto Eco, jak pamiętamy objawił się światu, jako człowiek, który na temat kultury średniowiecza wie wszystko i nie ma tam dlań zagadek, a jeśli czegoś akurat zapomniał, to zawsze może popatrzeć ironicznie na rozmówcę, zażartować, albo coś odegrać. Nikt mu jednym słowem nie podskoczy. Ponieważ Eco był również wybitnym filologiem, jak nikt przed nim i po nim, posługiwał się fikcją, w której znajdowała się taka ilość odniesień, jawnych i ukrytych, do wszystkich możliwych tekstów kultury, z każdej epoki, że od ich wyszukiwania głowa rozbolałaby najzdolniejszych studentów historii sztuki. Ktoś powie – ale to nudy panie….Nudy, nie nudy, nie było intencją profesora rozbawianie, choć taką właśnie pozę przybierał. Jego intencją i tych, którzy go wynajęli, było straszenie, a także utrwalanie. Czego? Trendów i narracji. Ja wiem, że nie sposób tej prostej zależności nikomu wytłumaczyć, bo pokusa, by udać, że się coś rozumie i czyta wszystkie kody, a także inna – by roześmiać się w tym samym momencie co uznany autor – są nie do zwalczenia. No, ale my tu nie takie rzeczy zwalczaliśmy.

Po co została napisana powieść Wahadło Foucault nikt nie ma wątpliwości. Autor, a pomyślcie ile było z tym zachodu, na samym początku epoki komputerowej, kiedy jeszcze nie ma internetu w każdym biurze, ostrzega swoich czytelników, że niedobrze jest wierzyć pochopnie w spiski i tajne stowarzyszenia. Tych bowiem nie ma, wszystkim rządzi przypadek i kreacja. Z nią jednak trzeba uważać, bo jak ktoś ma za dużo talentu i zbyt łatwo dodaje dwa do dwóch, tworząc całkiem zaskakujące kombinacje, może sobie napytać biedy, albowiem stworzy spisek, który unicestwi jego samego. Dziś, kiedy dwa razy na dzień ogłaszają koniec świata, a Krajski opowiada na YT, że Giertych Roman to wnuk Jędrzeja i to jest wielka tajemnica, możemy się z takich rzeczy pośmiać. Moim zdaniem jednak nie ma powodów do śmiechu. Trzeba wrócić do tej powieści i zastanowić się, czy Pan Bóg, albo może ten drugi nie spłatał profesorowi Eco, jakiegoś psikusa. Trzeba też wskazać nieuważnym i powierzchownym czytelnikom, że jednak przy lekturze, szczególnie jeśli człowiek jest w pewnym wieku i nie ma już dwudziestu lat, dobrze jest wyłączyć emocje i choć na chwilę posłużyć się rozumem.

Jestem, po latach, na samym początku tej lektury i już widzę, że uśmiechy i nonszalancja profesora Eco, są jakby to rzec, mocno nieszczere. Będę teraz trochę jak ci chłopcy, którzy omawiają wojenne filmy w kategoriach realizmu pola bitwy, na którym nigdy nie byli. Oto trzech erudytów, dwóch redaktorów z wydawnictwa, zajmującego się edycją nikomu niepotrzebnych naukowych dysertacji i jeden badacz dziejów templariuszy, omawiają w lokalu, gdzie gromadzą się lewackie męty ( a co mi tam!) historię tych templariuszy. I wszyscy zachowują się tak, jakby nie rozumieli o co chodzi. Być może ten mit nie jest we Włoszech i Francji tak trwały, ale w Polsce tłumaczenie komuś, kto skończył humanistyczne studia, jak to było z tymi templariuszami, byłoby wybrykiem i nietaktem. No, a profesor Eco poświęcił temu cały, długi rozdział. Kilka rzeczy zwróciło tam moją uwagę. I bardzo proszę, by nikt się nie uśmiechał. Mamy do czynienia z tekstem człowieka, który szyfrowanie przekazu miał w małym palcu, a przynajmniej takiego udawał. W pewnym momencie jeden z bohaterów mówi – to był typowy proces inkwizycyjny. Ja zaś myślę – no właśnie nie. To był proces, który był zaprzeczeniem procesów inkwizycyjnych, a to przez fakt, że oskarżonych zwodzono kilka razy obiecując im łaskę, a potem okazywało się, że to tylko taki żart, kolejne piętro śledztwa. Za tą konstrukcją stał oczywiście Nogaret, syn patarena, co zostało powiedziane nie raz i nie dwa, bardzo wyraźnie. Bohaterowie książki profesora Eco, nie wspominają o tym jednak ani słowem. Szkalują za to św. Bernarda, który – lekkomyślnie, bez zrozumienia i pochopnie ponadawał ziemi i zamków, kilku biednym rycerzom-wyrzutkom, którzy zgodzili się przyjąć jego regułę. To jest koncepcja, co tu kryć, jak na erudytę tej klasy, co Eco, dosyć zaskakująca. Kiedy czytałem tę powieść po raz pierwszy, a było to jeszcze na studiach, mogłem ten fragment pominąć, ale dziś? Tak mógłby napisać Mróz Remigiusz, Twardoch, albo Bonda, Gretkowska mogłaby tak napisać, ale nie profesor uniwersytetu w Mediolanie. A jednak. Mamy oczywiście całe akapity rozważań do czego też służyć mogły inicjacje połączone z pocałunkami w części intymne i pluciem na krzyż. Niestety nie ma ani jednego słowa o targach w Szampanii, które templariusze chronili z polecenia papieża i Bernarda. Nie ma też ani jednego słowa o wspomnianym tu wczoraj Arnoldzie de Villanova, który był w tych trudnych dniach przy papieżu Klemensie. Są jedynie rozważania na temat tego, dlaczego papież zgodził się wydać królowi rycerzy, którzy już wyznali niepopełnione winy, skazując ich jeszcze raz na okrutne śledztwo. Ja nie wiem, ale mam taką sugestię – może ktoś mu doradził? Nie twierdzę, że od razu Arnold. Dalej jest jeszcze lepiej, powtarza prof. Eco gawędę o tym, że wielki mistrz rzucił ze stosu klątwę na króla, Nogareta i skarbnika de Marigny. To jest hagada wymyślona nie wiadomo kiedy, ale utrwalona w ukochanym przez wszystkich rozemocjonowanych wielbicieli średniowiecza, cyklu powieści zatytułowanym Królowie przeklęci. Znam bardzo niewiele osób, które ten cykl przeczytały w całości, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że jest świetny. No właśnie nie. Nie jest, albowiem wihajster zastosowany do otwarcia puszki z templariuszami w rzeczywistości okazał się lutownicą, która tę puszkę zamknęła na amen. I dziś nie ma nawet sensu tłumaczyć komukolwiek, że mogło być inaczej. Prof. Eco zaś utrwala narrację wprowadzoną na rynek przez Maurice’a Kessela, używającego w literaturze pseudonimu Maurice Druon. Pisałem już o tym, ale jeszcze przypomnę, pan Kessel, wraz ze swoim wujem Józefem i jego koleżanką z Rosji napisali w Londynie hymn francuskiego ruchu oporu, czyli pieśń pod uwodzicielskim tytułem Partisan, przetłumaczoną na polski przez Macieja Zembatego. Trudno doprawdy o bardziej zakłamaną i fałszywą figurę niż ten tekst i okoliczności w jakich powstał. No, ale wracajmy do templariuszy. Profesor uniwersytetu nie wie, że Nogaret umarł w 1313? Rok przed spaleniem wielkie mistrza Jakuba? Nie rozumie, że żadnej klątwy nie było? Ależ to tylko potwierdza jego intencję, która – jasna od tego momentu – będzie się ciągnąć jak guma od majtek przez kolejne trzysta stron. Nie chodzi bowiem o prawdę, ale o pokazanie czytelnikowi wała z uśmiechem i tym charakterystycznym błyskiem w oku. Okay, przyjmujemy wyzwanie i patrzymy co się dzieje w tej książce i jakie też pułapki przygotowała na profesora Eco siła nieznana i przemożna.

Znalazłem taki oto fragment, który ktoś podkreślił w tekście wielkim, narysowanym ołówkiem wykrzyknikiem.

Z systemu zakazów można wywnioskować, co ludzie zwykle czynią – oznajmił Belbo – daje to pojęcie o codziennym życiu.

Zdanie to wieńczy długi opis szczegółowych zakazów, którym podlegali templariusze i ma być początkiem żartobliwych demaskacji dotyczących braci. Ja zaś czytając je, nie wiedzieć czemu, do razu pomyślałem o osiemnastu synodach toledańskich. Takie to myśli człowiekowi chodzą po głowie.

Nie to jest jednak najlepsze. Oto narrator w tej powieści nosi nazwisko Casabuon. Oczywiście, nikt już nie pamięta o co chodzi. Przecież czytamy te książki za pomocą emocji i jeśli autor nie położy nam czegoś przed nosem, albo wręcz na nosie, to nie zauważymy nic. Po prostu nic. A nawet jeśli zauważymy to wzruszymy ramionami.

Podaję linki do istotnych i interesujących nas osób o tym nazwisku.

https://en.wikipedia.org/wiki/M%C3%A9ric_Casaubon

https://en.wikipedia.org/wiki/Isaac_Casaubon

Ponieważ cały czas mówimy o książce Umberto Eco, mowy nawet nie ma by to nazwisko było przypadkowe. I nie jest. Widzimy też jednak, albo niektórzy z nas widzą, a inni nie, że pobłażliwy uśmiech na twarzy profesora powinien był zniknąć już dawno. Oto bowiem w zapomnianej całkiem powieści Zbigniewa Nienackiego zatytułowanej Worek judaszów, dzielny oficer UB przybywa do Radomska, by tam zastawić pułapkę na partyzancki oddział, który likwiduje agentów i konfidentów, a także walczy o wolną Polskę. Przykrywką dla tej misji jest chęć poznania starego profesora, lewicującego od przedwojny historyka, który posiada nieznane materiały dotyczące XVII wiecznego filologa nazwiskiem Casabuon. Główny bohater montuje prowokację, w wyniku której dowództwo oddziału dobrowolnie oddaje się w ręce przebranych za agentów Lodynu ubeków. Następnie zaś zostaje wprowadzone w pułapkę. Potem zaś rozpoczyna się – jakby to powiedział Belbo z powieści Wahadło Foucaulta – typowy proces inkwizycyjny. No właśnie nietypowy, ale karykaturalny, co uznałem za stosowne powtórzyć. A żeby śmiechu i zagadek było jeszcze więcej przypomnę, że tenże Nienacki napisał powieść dla młodzieży Pan Samochodzik i templariusze.

Można oczywiście powiedzieć, że to jest przypadek, nazwisko zaś Casabuon to kuszący kąsek dla ludzi piszących o spiskach. Kochani, nie ma żartów, macie dwóch autorów, którzy całe swoje życie zajmowali się dwojaką aktywnością – kokietowali i straszyli na przemian. Teraz okazuje się, że przypadkiem wpadali na te same koncepty, a jeden z nich w dodatku uchodził za mistrza narracyjnych pułapek, w które wciągał wielbiących go czytelników. Czynił to ze znawstwem, swadą i tym charakterystycznym uśmiechem.

Można tego wszystkiego nie traktować poważnie, ale przypominam, że jesteśmy w lesie fikcji, który wymyślił nie kto inny tylko Umberto Eco. Jeśli ktoś ma zamiar ślizgać się tylko po powierzchni znaczeń, łatwo może sobie rozbić głowę o jakiś pieniek. Radziłby zmienić tryb pracy. Michał Radoryski opisał już tę sprawę w swojej pierwszej powieści, a teraz zaczął kolejną – Zbigniew Nienacki vs Umberto Eco. Napisał już pięć rozdziałów. Na nic Wam się nie zdadzą sposoby czytania stosowane przy prozie Moryca Kessela, porzućcie to.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zbigniew-nienacki-vs-charles-dickens/

Postanowiłem dziś objechać cmentarz, zanim je zamkną. Nie będzie mnie cały dzień.

paź 182020
 

Najpierw refleksja natury ogólnej. Stało się coś strasznego. Pierwszy raz wczoraj musiałem zmienić czcionkę w dokumencie, który przygotowywałem do publikacji. Powiększyłem ją rzecz jasna, bo nie ten, bo nie ten już wzrok, jak mówią słowa piosenki. W zasadzie trzeba by może otworzyć szampana, że tyle lat udało się przetrwać bez okularów, no, ale jakoś nie mogę. Byłem bardzo przywiązany do faktu, że widzę zawsze wszystko w około i do tego jeszcze bardzo daleko. Od wczoraj to już przeszłość.

Dyskusja wczorajsza i sam tekst doprowadziły mnie do momentu takiego oto – czy warto w ogóle w swoich książkach powoływać się na teksty i prace, które w pocie czoła wyszukuje dla mnie georgius? Rzeczy, których redaktorzy dodatków historycznych, nawet jakby włożyć im na łeb hełm kosmonauty, a do ręki dać wykrywkę, nie doszukaliby się nigdy? Po co to robić? Po to, by uwiarygodnić własną pracę. To ważna konstatacja, albowiem system jest tak zbudowany, że tamci są po koszernej stronie mocy, a my po trefnej. Żeby w ogóle istnieć trzeba stosować zasady, które stosują oni. No, ale oni ich nie stosują, co było do okazania wczoraj. Otóż nie, właśnie stosują i czynią to właściwie. To znaczy powołują się na teksty już znane i w pewien sposób kanoniczne. Jeśli powołujemy się na coś, czego tamci nie widzieli wcześniej, a oni nie widzą niczego, co nie leży na blacie ich biurka tuż przed nosem, przywłaszczają to sobie natychmiast. Sprawy zaś mają się tak, że można konstruować niesamowite historie na podstawie lektur, o których nie słyszeli nigdy najmędrsi nawet profesorowie historii. I to w zasadzie jest łatwe. Trzeba mieć tylko sprawnego pomocnika, takiego jak georgius i dobrego tłumacza z języków romańskich. Nie trzeba się ich uczyć samemu, bo to jest strata czasu, który potrzebny jest na pisanie i wymyślanie historii. No, ale jeśli napiszemy coś ekstra i będziemy poza systemem to oni natychmiast to ukradną? I tak i nie. Ich rola bowiem polega także na propagowaniu pewnych idei, które są sformatowane i w zamyśle mają utrwalać i utwardzać system oparty na dwóch przeciwieństwach – koszerne vs trefne. Kłopot polega na tym, że idee te są tak głupkowate, że nie uwierzy w nie nikt, nawet studentka pierwszego roku historii sztuki. No, ale przymus by je publikować jest i tego ukryć się nie da. Wynika on z wiedzy, jaką wydawcy omawianych tu periodyków czerpią z rynku. A tak – jak mawiał pan Kuklinowski do podwieszonego u powały pana Kmicica – a tak, z rynku. Wszyscy ci ludzie bowiem firmują wolny rynek. Swobodną wymianę nie tylko towarów, nie tylko treści, ale również myśli. Jest to wolny rynek treści zadekretowanych. My zaś zajmujemy się dystrybucją innych treści, co przy delikatnej zmianie optyki daje nam niewielką przewagę. Niewielką, bo zmusza mnie osobiście to nieco bardziej intensywnej pracy, a czasu jak wiecie nie ma i wzrok już nie ten. Doświadczenia zaś ostatniego roku podpowiadają, że pora uwolnić się od zobowiązań zaciągniętych wobec innych autorów, co jest koniecznością, i wyruszyć w wielki, samotny rejs.

Wróćmy do wiedzy rynkowej. To co my, ale nie tylko my wiemy od dawna, ludzie tak zwanej lewicy, czyli ci wszyscy, którzy pracują w gazowni i periodykach takich jak Polityka, uświadomili sobie wczoraj. Nie ma mowy, żeby zarobić na treściach określanych jako lewicowe. Nie ma tam ani jednego memu, który dałoby się rozpropagować i zorganizować wokół niego dystrybucję. A skoro nie ma zostaje tylko skok na kasę państwową, albo jakieś przefarbowanie ideologiczne. Wiedzę, o której piszę, dostępną powszechnie od wielu lat dla każdego, lewica zaczerpnęła z programu „Towarzyszka panienka”, który emitowany jest na YT. Program ten nie jest autorskim pomysłem Moniki Jaruzelskiej, ale wymyślony został w redakcji Super Expressu. No i okazało się, że największą oglądalność mają te programy gdzie występuje Braun, Ziemkiewicz i reszta. Najmniejszą zaś te, w których Monika gada z jakimś zbuntowanym lewicowym malarzyną, malującym genitalia kotów na zielonym tle, czy może wróble uprawiające miłość francuską w przedszkolu…nie pamiętam. W każdym razie chodzi o to, że tamci ze swoimi buntami, demaskacjami i histeriami, się po prostu nie nadają. Całe zainteresowanie publiczności skupione jest na „naszych”. Trzeba je teraz przejąć, skanalizować i zorganizować sprzedaż na zasadach koszerne – trefne. Co oznacza, że po stronie koszernej, chcąc nie chcąc, znajdzie się Grzegorz Braun. Będzie to bardzo ciekawe widowisko, którego finału przewidzieć na razie nie można.

W mojej ocenie nie da się zorganizować rynku na zasadzie koszerne-trefne, jeśli dyrektorem wydawnictwa Czytelnik jest kto inny niż Borejsza, a szefem tajnej policji kto inny niż jego brat. To są niemożliwe rzeczy. Można próbować zachować pozory takiej sytuacji, kontentować się kradzieżą treści i absorbowaniem odkryć innych autorów, nie zaliczonych do sfery koszernej. Kontrolować całkowicie jednak rynku nie można. Stąd nie ma wyjścia, trzeba podawać w książkach te adresy bibliograficzne. Raz ukradną, bo coś zrozumieją, a raz nie. Poza tym, przypomnę, oni mają to ograniczenie, które każe im spłaszczać treść i układać ją w ciągi memów. Nie uwolnią się od tego, bo taki jest patent. Cała, że się tak górnolotnie wyrażę, wolność dotycząca formy, jest do naszej dyspozycji. Wszystko to, co było na standardowym wyposażeniu artysty awangardowego, lewicowego, burzącego porządek społeczny, zostało dziś porzucone, jak wyposażenie samuraja, który zorientował się, że przeleciał nad nim samolot. Nie jest już im potrzebne. Muszą teraz już tylko pielęgnować ten swój sukces, który – cbdo – polega na tym, że Braun jest u Jaruzelskiej.

Ja zaś mogę z całym spokojem wydać książkę o tym, że do pisarza Nienackiego przylatują diabły w milicyjnych mundurach. I nie muszę się z tego nikomu tłumaczyć. Dlaczego? Bo Borejsza nie jest dyrektorem Czytelnika, a Różański nie jest szefem SB. Wiarygodność zaś systemu, który funkcjonuje dziś polega na zachowaniu pozorów i przede wszystkim na tym, by od wymienionych luminarzy polskiej kultury odciąć się możliwie najwyraźniej. Licząc jednocześnie na to, że publiczność uwierzy w to, iż ich bezpośredni pogrobowcy, są sympatycznymi misiami, albo zatroskanymi o los ludzkości i kraju mędrcami. Tak się oczywiście stanie, ale – powtórzę – nie ma to znaczenia. Ludzie ci bowiem działają według metody następującej – uśmiechają się tajemniczo, wskazują palcem na wiszący na ścianie kaloryfer, mówią, że tam jest woda, a jak woda, to ten kaloryfer jest prawie jak ocean. To nieprawda. Ocean jest gdzie indziej. Nawet jeśli wokół tego kaloryfera z brudną wodą w środku, zorganizuje się pokaz filmu nakręconego według prozy Twardocha, to ocean i tak pozostanie tam gdzie jest. W znacznym od tych aranżacji oddaleniu.

Ktoś może oczywiście uznać, że moja dzisiejsza przemowa jest zbyt zagmatwana, zagadkowa, nieoczywista i tak naprawdę nie da się jej zrozumieć, a o tym, by stanąć po mojej stronie, to już całkiem nie ma mowy. Zrozumiem, ale nie zrezygnuję. Uważam bowiem, że to jedyna droga do sukcesu.

paź 102020
 

Nie wiem z jakiego powodu, ale prawdopodobnie z przepracowania, dopadł mnie wczoraj taki kryzys, że musiałem po prostu przeleżeć prawie cały dzień. Nic podobnego nie zdarzyło mi się wcześniej. Poczułem nagle, bez powodu zupełnie, bo siedziałem jak zwykle przed komputerem, wielki ubytek energii i niemożność zrobienia czegokolwiek. Uważam, że warto o tym wspomnieć, mam bowiem już trochę lat i jakoś się tak tu wszyscy dobrze znamy.

Nie mam za bardzo siły, żeby pisać jakieś poważne analizy, więc może umieszczę tu kilka spostrzeżeń powierzchownych.

Oto z samego rana, drugi już raz w ciągu tygodnia rzuciła mi się w oczy fotka Matyldy Damięckiej, która staje się na powrót medialną gwiazdą. Nie wiem bowiem czy pamiętacie, ale dekadę temu pani Matylda jeździła po szkołach całego kraju i opowiadała o swojej karierze. Żeby tego posłuchać, trzeba było zapłacić pięć złotych od łba. Byli chętni. Dziś artystka powraca i zajmuje się już trochę poważniejszymi sprawami, a mianowicie publicystyką. Polega to na tym, że umieszcza w mediach społecznościowych jakieś obrazki i one są komentarzem do wydarzeń bieżących, albo do czegoś tam, co akurat plącze się w głowie pani Matyldy. Ostatnio narysowała dwa kościoły, jeden z krzyżem na wieży, a drugi bez. Ten pierwszy podpisała słowem świątynia, a drugi słowami świątynia sztuki. Taki żarcik dla spostrzegawczych. Pod tymi rysunkami, które wyświetliły mi się na portalu WP zauważyłem właśnie napis Media podają, że kobiety w Polsce czują się coraz bardziej wyzwolone (albo jakiś w podobnym sensie). Od razu też przypomniał mi się pewien stary wywiad, który Monika Jaruzelska przeprowadziła z Kamilem Sipowiczem. Kamil siedział na tle swoich dzieł, czyli wielkich kartonów, na które ponaklejał jakieś powycinane z gazet zdjęcia i opowiadał coś o filozofii. Monika zaś z poważną miną, dopytywała go o różne szczegóły. Wczoraj zaś jeden z kolegów wrzucił tu link do programu reklamującego nową linię ciuchów, które zaprojektowano w ramach promocji książki Twardocha zatytułowanej „Król”.

Dlaczego ja łączę te trzy sprawy i wszystkie kręcące się wokół nich postaci? Otóż dlatego, że mamy do tu do czynienia ze zorganizowaną dystrybucją. Czego – zapyta ktoś niezorientowany. Można odpowiedzieć, że idei, książek, filmów, ciuchów…Lista ma kilka pozycji, ale najważniejsze jest poza nią. To jest promocja dziedziczenia wpływów i funkcji niejawnych. Można oczywiście stwierdzić, że rzecz odbywa się na gruncie rozrywki i nie ma się czym przejmować. No, ale wszyscy wiemy, że jednak trochę się poprzejmować trzeba, albowiem obecność tych ludzi w przestrzeni publicznej, degraduje innych, choćby takich jak my. Ludzie ci bowiem pilnują tego, żeby rynek treści wypełniał się określonymi, wyraźnie sprofilowanymi jakościami. Choć przecież słowo jakość nie jest tu wcale na miejscu. Lepsze byłoby słowo antyjakość, ale jest trochę dęte. Można powiedzieć wprost – syfami, ale musimy zachować przecież pewien poziom.

Czynią to przez formuły i postawy, a także poprzez demonstrowanie czegoś, co przyjęło się nazywać fascynacją, a co w rzeczywistości jest wyrażonym przez osoby popularne przymusem sprzedażowym. I tak, w tym wczorajszym linku jedna pani opowiada o tym, że fascynuje ją Marlena Dietrich, a inna podkreśla, że jest analogowa, to znaczy, że swoje projekty wykonuje nie w komputerze, ale węglem na zwykłych kartkach. Przyznam, że w to nie wierzę. Uważam, że to jest zabieg marketingowy, który ma podkreślić autentyczność tej pani, jako osoby serio przejętej swoją pracą. Czekałem tylko aż pojawi się sam Twardoch i opowie o tym, że swoje książki pisze na starej maszynie Remington, bo tylko taka maszyna zapewnia właściwą atmosferę w czasie pracy. Inne typy maszyn nie wchodzą w grę. No, ale jakoś się powstrzymali i Szczepana nie było. Może wystąpi w kolejnym odcinku.

Pozorowanie autentyczności jest jedynym modus operandi jaki ci ludzie rozumieją i potrafią zastosować. Niestety nie rozumieją, co to jest autentyczność w sztuce i w jaki sposób człowiek stale coś tworzący może przekonać do sobie publiczność. Myślę też, że co głupsi z nich są przekonani, że zajmą w świadomości odbiorcy miejsce tych wszystkich przedwojennych gwiazd kina i estrady.

Teraz istotna kwestia – czy możliwa jest sprzedaż ciuchów bez tego całego cyrku? No i sprzedaż tych ludzi, bo nimi też się handluje. Zapewne tak, ale nie za ceny, które zostały przewidziane dla tych produktów. Mamy tu więc w istocie próbę narzucenia ekstra cen na jakieś śmieci. Tak to należy odbierać i w ten sposób należy też traktować książki naszych współczesnych geniuszy. Jako element organizacji dystrybucji. Kolejnym etapem tej organizacji będzie ubranie w ciuchy z filmu sześciu profesorów i dyskusja o książce Twardocha w TVN czy Polsacie. W całym tym programie tkwi jednak pewien hak, którego oni nie są w stanie dostrzec. Otóż target do którego kierują swoją gawędę, mam tu na myśli zarówno tych z reklamówki, jak i Sipowicza oraz Damięcką, ma głęboko w plecach to kim była Marlena Dietrich, a także jak wyglądała Warszawa przez II wojną światową.

Na jedną osobę jeszcze chciałbym zwrócić uwagę. Występuje w tym programie człowiek nazwiskiem Jerzy S. Majewski. Dokładnie pamiętam pana Majewskiego z początków jego kariery, czyli z początku lat dziewięćdziesiątych. Pamiętam, bo kilku moich kolegów ze studiów zastanawiało się, czy nie zostać tak zwanym warsawianistą. To jest ktoś, kto łazi po mieście w towarzystwie kamerzysty lub sam i opisuje jak ciekawe i niezwykłe są fasady kamienic, a także jakie niesamowite historie kryją się w przeszłości miasta. Jasne jest, że to fucha, której nie może dostać każdy. Żeby być warsawianistą piszącym stałe felietony w gazowni, trzeba być przynajmniej czyimś bratankiem. Bo to jest stała, nieźle płatna praca, a książki, które z tych felietonów powstają, nie muszą wcale nikogo interesować, a i tak maja zapewnioną dystrybucję. No i Jerzy S. Majewski został włączony, co nie powinno nikogo dziwić, w promocję nowej serii ciuchów. Jest w końcu firmą, obecną na rynku od ponad trzydziestu lat.

Nie trzeba wcale przyjmować do wiadomości istnienia wymienionych osób, szczególnie jeśli człowiek nie jest wydawcą czy autorem. Oferta rynkowa jest bowiem szeroka. No, ale ominięcie ich jest trudne, bo prędzej czy później ktoś w towarzystwie zacznie opowiadać o tych łachach, książkach i filmie. I trzeba będzie zająć jakieś stanowisko. Z mojego punktu widzenia sprawa wygląda tak – cała ich aktywność, to znakomity sposób, żeby stworzyć własny system dystrybucji i własną, komunikację wokół swoich produktów. Tym łatwiej można to zrobić, że te produkty są już na rynku. Oczywiście respons nie będzie taki sam, albowiem nie mamy do dyspozycji mediów, a Tomek nie jest grafikiem analogowym. Rysuje w komputerze. No, ale Hubert i Rafał jakoś dają radę. Może więc coś na tej ich dętej histerii zarobimy.

Dziękuję za uwagę. Muszę naprawdę odpocząć.

wrz 232020
 

Nagle w powietrzu zrobiło się gęsto od tematów. W zasadzie nie wiadomo co wybrać, dlatego też lekko się zabezpieczając przed narastającą we mnie wściekłością i histerią napiszę dziś znów o książkach. Nie wiem czy wiecie, ale salon Empik w Domach Centrum został zamknięty już jakiś czas temu. To jest coś tak kuriozalnego i absurdalnego jednocześnie, że brakuje słów na stworzenie jakiegoś, powierzchownego nawet opisu. To jest klęska postulatu zwartego w słowach „kaganek pod strzechy”. Ja się już z kaganka śmiałem, ale trochę półgębkiem. Teraz zaś mamy przed oczami klęskę firmy, która dla wielu Polaków była pewnym symbolem. Empik to była kiedyś pełna kultura, szpan, można było tam pójść, za darmo przejrzeć komiksy i napić się kawy. Studenci i uczniowie uciekający z lekcji i zajęć spędzali długie godziny w Empiku porozkładani na podłodze. Nikt im nie przeszkadzał, nikt ich nie przepędzał i wszystko było okay. Dziś największego empiku w Polsce nie ma, a w tych mniejszych mamy stosy książek napisanych przez autorów, którzy chwalą się tym na okładkach, że ich książki są dostępne wyłącznie w Empiku. To jest po pierwsze kłamstwo, po drugie katastrofa. Kłamstwo jest widoczne tutaj https://bonito.pl/k-189452231-pokora, a katastrofa niebawem przyjdzie.

No, ale można tym ludziom palcem wskazywać do czego doprowadzili, a oni będą się nadal głupkowato uśmiechać i udawać, że wszystko jest w porządku. Nie jest, bo książka znika z przestrzeni publicznej i staje się z tygodnia na tydzień coraz mniej ważna. Ja nie biję na alarm, tylko to wskazuję, bo dam sobie radę, bez sprzedawania wyłączności, bez lokowania swoich produktów w „największej sieci”. Titanic tonie i nic tego już odwrócić nie może.

Są jednak tacy, którzy ten trend, zabójczy przede wszystkim dla nich samych, próbują zawrócić kijem, jak wariat Wisłę.

Ja chciałbym dziś wskazać kilka paradoksów promocyjnych, które decydują o tym, że rynek książki umiera. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego autorzy akademiccy godzą się promować literaturę popularną. To jest moim zdaniem niezwykłe, porównywalne jedynie z sytuacją, kiedy Kazimierz Deyna, w końcu piłkarski profesor, specjalista w dyscyplinie bardzo szczególnej, zgodził się firmować swoim nazwiskiem, jakieś rozgrywki amerykańskiego szajsu udającego piłkę. Czym się to skończyło, wszyscy wiemy – śmiercią Kazimierza Deyny, który nie zrozumiał, że nie chodzi tam o kopanie piłki, ale o kopanie dołów dla tych, co nie uregulowali swoich zobowiązań ze sponsorem w przewidzianym terminie.

To samo widzę, kiedy dostaję link, w którym Sławomir Cenckiewicz wychwala nową książkę Twardocha. To jest jakiś taki poziom niezrozumienia rzeczy oczywistych, do którego ja, nawet gdybym wspiął się na stołek, nie sięgnę nigdy.

Pojęcia, które opisują zjawiska zwane literaturą, aby być adekwatne, muszą pochodzić z języka marketingu, w dodatku modyfikowanego w sposób szczególny. Nie mogą to być pojęcia z zakresu historii literatury i sztuki XX wieku, bo nie oddają one w najmniejszym stopniu intencji twórcy. Ja zaś, człowiek, który otarł się o dość szczególną specjalizację, patrzę na pokolenie naukowców, humanistów, o kilka lat młodszych od siebie i takich w moim wieku z rozdziawionym dziobem. To jest niepojęte, że ludzie ci nie rozumieją. Mogę zasugerować dlaczego nie rozumieją, ale to nie zmniejszy mojego zdziwienia. Otóż oni, w czasach, kiedy normalny człowiek prowadził tak zwane życie towarzyskie i przeżywał różne fascynacje emocjonalno-wizualne, przygotowywali się do roli mędrców. I dziś, kiedy ich w tych rolach obsadzono, wygłupiają się w zasadzie bez przerwy. Bo nie rozumieją i nigdy nie rozumieli, że jest czas refleksji i czas zabawy. Mieszanie zaś tych porządków prowadzi wyłącznie do cholernych kłopotów. Powiem tak, czas zabawy, dla większości z nas minął bezpowrotnie i dobrze jest zdać sobie z tego sprawę.

No, ale wracajmy do promocji. Autorzy akademiccy promują autorów popularnych, ale nie promują siebie nawzajem. A wydawnictwa naukowe wydają książki aż furczy. Nie ma ich jednak ani w Empiku, ani w hurtowniach na Kolejowej i Zwrotniczej, ani nigdzie, poza allergo i sklepami tych właśnie wydawnictw. Poza tym nikt ich nie promuje i nikt o nich nie mówi. Poza mną oczywiście, człowiekiem, który był swego czasu najgorszym studentem, nudził się na wykładach, z wielu uciekał i nie miał w sobie nic, co zapowiadałoby, że będzie kiedyś autorem i wydawcą. O co chodzi? O skręcenie i zdefasonowanie ambicji. Tak zwani ludzie nauki zostali zdeprawowani grantami i oni się w zasadzie swoich książek wstydzą. No i boją się, że jak wyjdą z nimi na rynek, to ten rynek ich zje. Poza tym chcieliby być fajni i poczuć trochę luzu i klimatu. I nie baczą przy tym wcale, że dla większości z nich czas zabawy minął, a to co proponuje im sponsor autorów popularnych to wejście do pułapki na szczury, lub jak kto woli propozycja, by powiesili się na kupionym od niego sznurku. Ja może zalinkuję tę wypowiedź Cenckiewicza

https://twitter.com/Cenckiewicz/status/1308294449613529089

Nie rozumiem skąd ten entuzjazm? Czyżby w Gdańsku też zamknęli Empik i Sławomir Cenckiewicz był skazany tylko na pocztę?

Jestem przekonany, że Sławomir Cenckiewicz nie bierze pieniędzy za promocję Twardocha, ale to go stawia w jeszcze gorszej sytuacji. Spróbuję wyjaśnić dlaczego. Twardoch, mniemam, że nie sam, ale wespół z jakimś działem promocji, odgrzał stary bardzo, komunistyczny kotlet, który był obsmażany raz cicho, raz głośniej przez cały PRL i trochę później. To co nam zaprezentował, jest kontynuacją drogi twórczej Leona Kruczkowskiego, sławnego autora dramatu „Niemcy”, wielokrotnie wystawianego we wszystkich teatrach Polski, pokazywanego także w Teatrze Telewizji. To co zrobił Twardoch, ma jednak pewną istotną modyfikację. On zmienił tytuł dramatu Kruczkowskiego z „Niemcy” na „Polacy”, a środek zostawił ten sam. Maszynka działa tak, że pobudzeni treścią książki musimy, jak za czasów Kruczkowskiego zastanawiać się z mądrymi minami skąd też mógł się wziąć w kulturalnym narodzie ten całym faszyzm, ho, ho, tak, tak…I to właśnie proponuje nam Cenckiewicz, co stawia go w sytuacji mocno dwuznacznej. I nie chodzi tu już o wybory ideowe, ale o tak zwane fiksum dyrdum.

Prócz modyfikacji istotnej, omówionej wyżej, Twardoch – raczej nie on, ale ktoś kto mu doradza – dokonał także pewnego liftingu, który dla Cenckiewicza i profesorów w jego wieku może wydawać się odkryciem, albo wręcz przygodą. W rzeczywistości jest próbą sprzedania samochodu Syrena 105, z kartą gwarancyjną mercedesa beczki – bo to wie pan, taka stylówa. Chodzi mi o grafikę Georga Grosza, którą widzimy na okładce. Nie ma w niej nic z przekory, ani nawet podpuchy. Użyli tej grafiki dokładnie z taką samą intencją, z jaką zrobił to Grosz, czyli promując komunistyczne kłamstwa. My w nie łatwo wierzyliśmy, albowiem dotyczyły one stosunków w Niemczech, a każdy Polak łatwo i bez zastanowienia da sobie wmówić, że Niemiec to zdeprawowany zbrodniarz. Całe zaś państwo niemieckie wyglądało, a pewnie i dziś wygląda jak ta grafika. No, ale Twardoch zmienił tytuł dramatu Kruczkowskiego i napisał go bez podziału na role,  o czym warto w tym miejscu przypomnieć. Ekscytowanie się więc twórczością Grosza, komucha i deprawatora, kolaborującego z Brechtem, jest w tym kontekście nie na miejscu. Nie przystoi nawet gospodyni domowej czytającej poradniki, a co dopiero profesorowi uniwersytetu.

Cenckiewicz i inni akademicy pragnący istnieć w świecie treści popularnych nie rozumieją tego i nie rozumieją nigdy, że fascynacje niemieckim ekspresjonizmem; Groszem, Kokoschką, Egonem Schiele, grupą Die Brucke, to jest pewien stały motyw odżywający wśród młodzieży zainteresowanej wizualizacjami idei politycznych i obyczajowych. Jedna moja koleżanka powiedziała nawet kiedyś, że połowa studentów Instytutu Historii Sztuki w Warszawie wygląda tak, jakby ich narysował Schiele, to znaczy, jakby co tydzień musieli się stawiać w gabinecie wenerologa, żeby sprawdził on jakie spustoszenia poczynił syfilis w ich organizmach od ostatniej wizyty. Powiem Wam, że coś w tym było. Te fascynacje odgrzewa się co jakiś czas i one dla ludzi, którzy w młodości trawili głupio czas na naukę, stanowią pewne odkrycie. Tak jest z Twardochem i tak jest z Cenckiewiczem. Trudno przypuścić, by twórczość tak politycznie zaangażowana, jak ten cały Grosz i jego koledzy, nie ujawniała się współcześnie bez podtekstu politycznego, by była akcentem wyłącznie rozrywkowym. Tak z pewnością nie jest, bo nigdy tak nie było. Jej uwodzicielski, deprawacyjny i kokieteryjny charakter jest pułapką na ludzi, którzy nie rozumieją co to jest promocja i jakimi prawami się rządzi.

Jeśli mi nie wierzycie, przypomnę może, że jeszcze w latach 80 wystawiano w Teatrze TV sztuki Franka Wedekinda (kto pamięta kim on w ogóle był? Na pewno nie Twardoch z Cenckiewieczem). Mam trzewiczki z mysiej piczki, takie same rękawiczki – to fragment wiersza starego dobrego Franka, który też się kumplował z Bertoldem Brechtem. Ach, jakie to inspirujące i ciekawe, a poza tym, nie ma już znaczenia żadnego poza rozrywkowym. Twardoch zaś pisze swoje książki z najczystszą intencją, chce byśmy my – Polacy – na nowo i głębiej przemyśleli swoją historię. Tylko dlaczego namawia nas do tego za pomocą niemieckich grafik ilustrujących stosunki panujące w Republice Weimarskiej? Pewnie z tego samego powodu, z jakiego zamyka się Empik, zamiast zmienić ofertę z idiotycznej na sensowną. Powód jednego i drugiego jest zawsze ten sam – żeby nie było niczego.

wrz 222020
 

Proszę Państwa, zacznę od konferencji w Kazimierzu Dolnym, która – mam nadzieję – dojdzie do skutku. Niestety nie będzie na niej prof. Andrzeja Nowaka, który nie mógł, choć bardzo się starał, zgodzić tego terminu z innymi swoimi zajęciami. Naszym gościem będzie za to prof. Anna Filipczak Kocur, autorka książki „Skarbowość Rzeczpospolitej w latach 1587-1648”. Pozostały skład zostaje bez zmian. Pozostaje mieć nadzieję, że rząd nie podkręci potencjometru z pandemią i będziemy mogli wszyscy wysłuchać wykładów.

Doznałem dzisiaj olśnienia, które nie ucieszyło mnie wcale. Oto, jak wszyscy dobrze wiedzą, książki Michała Radoryskiego, zostały przygotowane z myślą o tym, by znaleźć się na rynku poza internetowym. To znaczy, mają być one dostępne w hurtowniach. Dziś wszedłem na stronę hurtowni, gdzie jest wysłałem i zorientowałem się, że są one tam sprzedawane w detalu, tak samo jak w moim sklepie. Do tego jeszcze znalazły się one także w księgarni Bonito, która nie jest żadną księgarnią internetową, ale ekspozyturą hurtowni z ulicy Kolejowej. Nie przeszkadza mi to wcale, albowiem ceny ustawione są tak, bym na tym nie stracił. Niestety, zapaść na rynku, która wydusiła księgarnie jak kraj długi i szeroki, spowodowała, że hurtownie przejęły funkcję detalistów, narzucając przy tym wydawcom rabaty właściwe dla rynku hurtowego, którego już nie ma w Polsce od dłuższego czasu. To jest pułapka, której hurtownie nie rozumieją, bo na razi wszystko jest świetnie. Hurtownia wykorzystuje sytuację na rynku, za którą nie jest przecież odpowiedzialna. Jej właściciele zareagowali po prostu na odmienne warunki i na tym zarabiają. Sam bym tak robił. No, ale….nie wszyscy, ale część wydawców już sprzedaje samodzielnie. Mali wydawcy nie mają szans na to, by zaistnieć bez hurtowni, chyba, że połączą swoją działalność z jakąś inną, na przykład z prowadzeniem bloga o modzie, zdrowiu, albo czymś jeszcze. No, ale to jest droga przez mękę, jak wiemy. Jeśli wydawcy zaczną sami sprzedawać i promować swoje produkty w sieci, hurtownie zaczną się dusić, tak jak dwa lata wcześniej księgarnie. Pośrednik przestanie być potrzebny, bo wydawca będzie niczym właściciel taniej jatki mięsnej w Lubartowie za cara, na miejscu się szlachtuje, kawałkuje i sprzedaje na sztuki i kilogramy. Po co gdzieś wozić? Po co pośrednik…? No, ale na razie jest jak jest. Ja mam specjalną ofertę dla hurtowni, nie wszystkie moje książki się tam znajdują i uważam, że jest to polityka słuszna. Czas pokaże czy miałem rację.

Jako wydawca mam następujący cel: wypełnić rynek produktami, na których będę zarabiał, ale których nie będę musiał firmować własnym nazwiskiem. Stąd właśnie wziął się Michał. To jest pomysł twórczy, tani i wart zachodu. O wiele łatwiej bowiem zarabia się na książkach pastiszach i polemikach z wydawcami, którzy ładują ciężkie pieniądze w promocję propagandystów zwanych pisarzami, takich, jak Twardoch, Mróz czy Bonda, a także polemikach z nimi samymi, niż na kreowaniu, bez pieniędzy, siebie samego, czy innych autorów. To jest w przypadku mojego wydawnictwa niewykonalne z przyczyn oczywistych – medialne polemiki i promocje są ustawkami, o czym nie raz już mówiliśmy. I dopiera się do nich osoby wyznaczone i przeszkolone. Nie ma sensu w nich uczestniczyć, bo chodzi tam tylko o to, by ten czy ów oszust wypowiedział zadane mu przez zleceniodawce kwestie. Jedyną więc uczciwą misją, uczciwą wobec czytelnika, jest polemika z tymi opiniami poprzez szyderstwo. Jeśli mamy do dyspozycji zdolnego autora, który potrafi zrealizować się w formule preferowanej przez rynek, niech to będzie kryminał albo fantastyka, nie ma na co czekać. Trzeba wydawać i patrzeć co się będzie działo.

Ktoś może powiedzieć, że niepotrzebnie o tym mówię, bo można mi podkraść pomysł. Po pierwsze nie jest tak łatwo napisać coś „w podobie”, po drugie, próba powtórzenia tego numeru, natychmiast spowoduje, wzrost zainteresowania i sprzedaży moich produktów. Tak to wygląda i nie chce być inaczej.

Następna w kolejności książka Michała będzie nosić tytuł „Zbigniew Nienacki vs Umberto Eco”. Michał już zaczął czytać książki pana Eco, uważnie, od deski do deski, jak to on, bez żadnego pomijania wątków i dłużyzn. Męczy się z tym okropnie, ale napisał już jeden rozdział nowej powieści, która – mam nadzieję – będzie jeszcze lepsza niż pierwsza. Odgraża się także, że kolejnym superbohaterem cyklu będzie Erich von Daeniken.

Wróćmy do handlu hurtowego. Jeśli on nie istnieje, co jest łatwe do zaobserwowania gołym okiem, to znaczy, że wskaźniki sprzedaży gwiazd literackiego firmamentu są wyssane z palca, żeby nie powiedzieć gorzej. Podobnie jest ze stanami magazynowymi podawanymi przy konkretnych tytułach na stronach hurtowni i księgarni bonito. Nie są autentyczne. Mi to nie przeszkadza, niech sobie będą jakiekolwiek. Nie ja je ustawiam i nie ja wprowadzam w błąd czytelników. Rodzi się jednak pytanie, czy menedżerowie poszczególnych autorów puszczają te wskaźniki na żywioł, czy negocjują konkretną wysokość nakładu, która wyświetla się przy tytule? Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że do takiego, pardon, gównozjadztwa jeszcze nie doszło.

Sprzedaż detaliczna, a istnieje tylko taka, wyklucza wskazywane ilości upłynnionych egzemplarzy książek Mroza i całej reszty. Niech im tam idzie na zdrowie i niech zawalają tymi gniotami meblościanki w segmentach na strzeżonych osiedlach, ale my musimy mieć świadomość, że to jest dęte. No i służy promocji. Ciekawe jak długo? Do chwili, kiedy hurtownie nie zaczną się dusić. Potem coś z tym ambarasem trzeba będzie zrobić.

Nie twierdzę, że jestem ostatnią nadzieją białych, ale przyszłość handlu książkami, to autorzy potrafiący ogarnąć sprzedaż, będący stale w kontakcie z czytelnikami. Oby było ich coraz więcej. Tylko taka bowiem formuła gwarantuje, że przybywać zacznie pisarzy z rzeczywistymi zainteresowaniami i pasją, a ubywać zacznie kanciarzy, którzy robiąc doktorat u Łazarskiego z komputeryzacji biur w korporacjach pisać będą o sobie per „doktor prawa”.

Na dziś to tyle. Mam parę spraw na mieście.

wrz 162020
 

Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę fakt, ile egzemplarzy Komisarza Zdanowicza i Nienackiego vs Dickensa poszło do hurtowni. Mógłbym przecież podnieść ceny nominalne na wszystkie produkty, władować to na rynek i patrzeć co miesiąc jak dywidendy spływają na konto. Wtedy nie musiałbym wynajmować biura, bo po dwóch miesiącach okazałoby się ile może liczyć realny dodruk każdego tytułu. Taki, żeby się sprzedał. Od razu kazałbym to wysyłać do hurtowni i byłbym wolnym człowiekiem. Nie płaciłbym czynszu, ani opłaty za prąd i gaz, nie musiałbym kosić trawy na podwórku i mógłbym, na przykład, zatrudnić się w jakimś aspirującym wydawnictwie na stanowisku dyrektora programowego. Co miesiąc nowy, świeży grosz, a do tego jeszcze forsa ze sprzedaży, którą kreują inni. Ja zaś przychodzę do pracy na 8 godzin, chroniony przez kodeks i wychodzę, mając wszystko w nosie. Do tego jeszcze jestem człowiekiem legendą, który stworzył coś z niczego, czy swoje własne wydawnictwo. I ustawił je tak, że ono hula samo, niczym perpetuum mobile, a ja mogę dorabiać, albo wyjechać na wakacje do Toskanii, jak mi się zachce. I tam popijać kawę pod ciasteczko niczym jakiś Szczepan Twardoch. Tymczasem co ja robię? Poświęcam wieczory na czytanie książek, do których nikt poza mną nie zagląda. Potem piszę z rana notkę na blogu, która generuje coraz mniej odsłon, albowiem powoli okazuje się, że jednak nie zawładnę światem, a wobec tego, nie ma najmniejszego sensu, by zwracać na mnie uwagę. Nie ma, bo są zwyczajnie lepsi, którzy poruszają ciekawsze tematy. Taki, na przykład, bloger spirito libero, zastanawia się, czy wybuchnie wojna NATO z Rosją o Białoruś. I to jest ekscytujący temat, podobnie, jak kwestia czy covid istnieje czy też jest zmyślony. Ludzie, którzy zabawiają publiczność wpisami lub podcastami o takiej tematyce, generują naprawdę wiele odsłon, a ich popularność rośnie. Dlaczego ja się tym nie zajmuję? Zamiast demaskować Twardowskiego, albo pisać o produkcji tekstyliów w dawnych czasach, mógłby coś tam ględzić do kamery i podawać numer konta. Mógłbym stworzyć cały, spójny przekaz oparty na kontrowersji i zarabiać na tym, niczym nie przymierzając Dariusz Rosiak, sławny autor książki o Stanisławie Supłatowiczu, który, po wyrzuceniu z Trójki, nagrywa podcasty, gdzie opowiada, że Orban i Trump to faszyści i kasuje za to 50 kawałków miesiąc w miesiąc. Gra jest naprawdę warta świeczki, a tematy, które poruszamy na SN z dnia na dzień tracą na wartości i nikogo nie ekscytują. Nie mówiąc już o książkach, które są drogie w produkcji, pochłaniają masę czasu i interesują coraz mniej osób. Magazyn jest ich pełen i coraz trudniej myśli mi się o tym, że zaplanowałem wydanie kolejnych i one gdzieś muszą znaleźć swoje miejsce. Poza tym coraz trudniej zajmować stanowisko, określając się jako autor konserwatywny i prawicowy. Publiczność jawnie opowiada się po stronie takich gwiazd jak Monika Jaruzelska czy Magda Ogórek, w końcu kandydatka na prezydenta z ramienia SLD. Nikt nie ma oporów jeśli idzie o występy u pani Moniki, a chodzą tam wszyscy antykomuniści i wszyscy konserwatyści. Taka wizyta jest wyznacznikiem prestiżu, a nie tak zwaną siarą. Pani Monika robi, jak twierdzą niektórzy z komentatorów dobry program, nie ma więc co się boczyć i wymyślać idiotycznych argumentów przeciwko niej. Coraz trudniej jednak wskazać kto jest tym mitycznym komunistą, przeciwko któremu występujemy. Wychodzi na to, że najgorszy komunista to Kaczyński.

Zwróćcie też uwagę, że zasugerowane rozwiązanie zadowoliłoby wszystkich. Ja zniknąłbym na dobre, to znaczy przestałbym być rozpoznawalny, ale na rynku byłby moje książki. Publiczność zasiliłaby podcasty prawicowych myślicieli lansujących się u Moniki Jaruzelskiej, bo czegoś w końcu słuchać trzeba i kogoś trzeba oglądać. Do moich książek ustawiłaby się kolejka innych ludzi, którzy ich jeszcze nie znają, a ci co je znają poszukaliby może jakichś świeższych wrażeń. Tych zaś nie może zabraknąć, zwłaszcza, że wszyscy autorzy, z profesorami uniwersytetów włącznie uważają, że nie ma już możliwości, by promować swoje publikacje inaczej niż przez nagrania umieszczane w sieci. To słuszne spostrzeżenie, ale przełożenie go na praktykę, powoduje, że publiczność dostaje tak zwanej głupawki i nie wie już kogo oglądać i kogo słuchać. Samo przejrzenie, nawet pobieżne, nagrań największych sław, to jest wyczyn, bo zajmuje po kilka dni, a gdzie jeszcze znaleźć czas na odsłuchiwanie polemik. To jest obłęd. Dlatego właśnie lepiej się wycofać, a zostawić na rynku swoje produkty. To ma także tę zaletę, że nie będę musiał kreować sprzedaży, to znaczy pisać tekstów, które są promocją książek. Będzie musiał robić to ktoś inny. Nie będę też musiał ogłaszać zbiórek na swoją działalność, choć przecież robię te podcasty i mógłbym, jak na przykład Rosiak czy telewizja Wrealu. Będę wreszcie jak ten Daleniecki z powieści „Noce i dnie”, który wydzierżawił Serbinów i czerpał zeń wielkie dochody, a potem go w cholerę sprzedał i zamieszkał w Monte Carlo zostawiając na lodzie rodzinę Niechciców. Ja mogę nawet więcej, mogę sobie dalej po cichu coś pisać i ładować to, co napisałem na rynek, nie pisząc przy tym codziennie bloga. Bo i po co? Gromada szaleńców, która usiłuje się lansować na książkach sprzedawanych w sieciach, gromada menedżerów manipulujących segmentami, stwarza niesłychane wprost możliwości dla kogoś takiego jak ja. To jest wielkie pole do popisu, a hurtownie wezmą wszystko. Ludzie mają już dosyć książek Kamila Janickiego typu „Najsławniejsi seryjni mordercy II RP”. Potrzeba nowych formatów, a ja mam ich aż nadto. Doszedłem bowiem do tego momentu, że wymyślam formaty i lekko, bez wysiłku, umieszczam je na rynku. Jest tych formatów kilka, a ja w każdej chwili mogę stworzyć nowy. I co najważniejsze, jestem sam za siebie odpowiedzialny i nie muszę tej nowej przestrzeni, w której się znalazłem, dzielić z nikim. Nie muszę się martwić o innych autorów, ani o to, czy moi współpracownicy zarabiają na moich książkach czy nie. Nie muszę się martwić o rabaty, nie muszę nawet prowadzić firmy. Mógłby, kiedy tylko bym zechciał, swobodnym wzbić się lotem i zniknąć wszystkim z oczu. Pokusa jest naprawdę duża. Minęło w końcu 11 lat uporczywej pracy, czas może skonsumować jakiś jej owoc.

Tym bardziej, że gołym okiem widać, jak następuje konsolidacja rynku. I to nie tylko po wizytach konserwatywnych publicystów u Moniki J. Oto portal niezalezna.pl lansuje takie gwiazdy literackiego firmamentu, jak Masłowska, albo Twardoch.

https://niezalezna.pl/351717-jesien-pelna-nowosci-wydawniczych

O tym, że lansują Dukaja i wypisywane przez niego pretensjonalne idiotyzmy, nie trzeba nawet wspominać. Dukaj napisał książkę o tym, że Stach Wokulski pojechał do cesarza Japonii, by na bazie wynalazku prof. Geista, czyli metalu lżejszego od powietrza, zbudować flotę, która zniszczy rosyjskie imperium i uwolni Polskę. Pracami kieruje oczywiście pan Ochocki. I to wszystko idzie serio i jest lansowane. Cóż to oznacza? No tyle, że zbliżamy się do granic ludzkiego poznania i wszyscy zaczynają płakać i marudzić, jak małe dzieci na wycieczce szkolnej do obozu koncentracyjnego. Nic nie rozumieją i chcą, żeby było jak dawniej. To znaczy, chcą wyciągać pozytywne i trwałe wnioski z formatu, który dawno temu wymyślili socjaliści, a potem go zamienili w kanon lektur szkolnych. I my teraz mamy wszystkie wrażenia z tych lektur przeżywać na nowo, jako dorośli ludzie. I jeszcze – to najistotniejsze – ekscytować się tym wspólnie w sieci. To jest właśnie wynikiem i przyczyną słabnięcia portalu Szkoła nawigatorów i mnie samego, jako autora. Stajemy się coraz mniej zrozumiali i zaczynamy zwyczajnie przeszkadzać. Nie przeszkadzać w sposób inspirujący, ale nużyć. Lepiej więc to przerwać zawczasu. Ja mam już nowy plan na życie i całą swoją działalność, więc dla mnie problem istnienia bądź nie istnienia w sieci maleje w tempie geometrycznym. Tym szybciej im więcej osób ma coś do powiedzenia na temat historii, prawicy, Kościoła i tradycji i wpuszcza to do sieci. Tak zwany prawicowy konserwatyzm został w pewnym momencie sformatowany jako wyścig, następnie zaś ścigający, kiedy się już porządnie zmęczyli po przebiegnięciu 200 metrów, podmienili na wizji swoje rzeczywiście istniejące osoby, na hologramy. I teraz my widzimy, że oni się nadal ścigają, a wielu im kibicuje, tymczasem oni odpoczywają w klubowych fotelach. Publiczność jest zadowolona, bo chodzi w gruncie rzeczy o to, by kiwać się ciągle w rytm tych samych melodii. To znaczy, w naszym przypadku, by afirmować tak zwaną polskość i jej sukcesy z przeszłości. Nikt ich nie potrafi wyraźnie wskazać, a jeśli już to czyni, to w taki sposób, jak robią to dzieci malujące wiosenną łąkę – paćka to wielką ilością nierozrobionych farb. O tym, by zapracować na jakikolwiek sukces realny nikt nie myśli, bo wszak uczestniczymy wszyscy w przedsięwzięciu rozrywkowym. No i widzimy coraz wyraźniej, że przestaliśmy decydować o czymkolwiek, co tego przedstawienia dotyczy. To znaczy ja nie, powyższe dotyczy Was. Ja mogę decydować nadal i ważę właśnie jedną z istotnych życiowych decyzji. Potrwa to jeszcze trochę, bo muszę wydać parę rzeczy. Potem zaś właduję cały nakład św. Ludwika na rynek podwyższając cenę, w końcu jestem jedynym dystrybutorem. Do tego Socjalizm i śmierć i wszystkie inne żywiołki drobniejszego płazu.

Muszę się znaleźć w takim miejscu, gdzie nie będzie podcastów, płatnych po 50 kawałków miesięcznie, gdzie nie będzie dyskusji pomiędzy nieudacznikami udającymi myślicieli politycznych, gdzie będzie dużo miejsca dla mnie i nikt nie będzie mógł w łatwy sposób, tak jak się to dzieje dzisiaj, ani niczego mi podkraść, ani mnie naśladować, ani udawać, że znalazł moje książki przypadkiem w śmietniku. Miejscem tym jest rynek, gdzie – biorąc pod uwagę słabość, wtórność, biedę z nędzą i służalczość, a także nieumiejętność pisania różnych autorów – mógłbym zająć naprawdę bardzo dużo miejsca, przy minimalnych kosztach własnych. Tak finansowych, jak i czasowych.

Czasem przychodzi tu ktoś, żeby mnie zapytać dlaczego nie wchodzę w żadne sojusze, albo nie zbieram pieniędzy na swoją działalność pozawydawniczą. Odpowiadam na tę drugą kwestię – czasem próbowałem zbierać, ale zawsze pojawiał się ktoś, kto – ignorując podobne zachowania innych gwiazd sceny publicystyki konserwatywnej – zarzucał mi żebranie. Bardzo mnie to krępowało. Sojuszy zaś nie zawieram, bo nie mają one dla mnie żadnej wartości. Jeszcze się nie zdarzyło, by ktokolwiek przedstawił mi ofertę naprawdę korzystną, to znaczy taką, z której nie wynikałoby, że mam kogoś lansować za darmo, a on potem, jak już zostanie posłem albo zrobi karierę w mediach, uściśnie mi w nagrodę rękę na wizji. Nikt nie może mi zaproponować niczego, czego nie mógłbym zrobić sam, w dodatku lepiej. Mam też głębokie przekonanie co do tego, że trzeba wydawać książki i podnosić znaczenie treści tych książek. Ważnych książek o istotnej treści. Nie będą ich lansować profesorowie uniwersytetu, nawet jeśli byłby to ich książki. Większość bowiem tych osób lansuje siebie, w najgorszych możliwych formułach, a w przypadkach najbardziej skrajnych, pokazują się oni publicznie, po to, by zasugerować na wizji, że jeszcze im staje. Nie będę wymieniał nazwisk tych osób, a na pewno nie uczynię tego dzisiaj. Taki więc sport wyczynowy, jak podnoszenie znaczenia istotnych treści interesuje mnie jeszcze i tylko to trzyma mnie przy blogowaniu. Coś tam poplanowałem i chcę to zrealizować. Nie dla sławy i zysku bynajmniej, ale żeby zostało. Zysk mogę wypracować bez bloga, poprzez sprzedaż rynkową, a sławy w Polsce żadnej zdobyć nie można. Jeśli zaś ktoś tak uważa wpada w bardzo głupią pułapkę.

Pokusa jest jak powiadam wielka, a nagrodą będzie ocean wolnego czasu, uwolnienie się od kosztów i spore zyski. No i brak konieczności pokazywania się publicznie.

Jak podejmę decyzję, dam znać parasolowi i od zamknie cały interes, ale uprzedzę Was o tym wcześniej, nie martwcie się.

wrz 072020
 

Dostałem dziś z rana link z informacją o tym, jakie seriale wejdą do telewizji na jesieni. Zaskoczeń raczej nie było, prócz adaptacji prozy trójki najwybitniejszych współczesnych twórców literatury popularnej czyli Mroza, Bondy i Twardocha, mamy w zasadzie same obrazy feministyczne o tym, jak kobiety przejmują kontrolę nad swoim życiem i całym światem.

Każdy zapewne się domyśla, że produkcje te są częścią większego projektu, którego nazwa brzmi „Jak wykorzystać wzmożone wariatki, żeby przypieprzały za pół darmo”. Oficerem zaś wdrażającym założenia projektu w życie, jest dobrze nam znany z prozy historycznej i uwspółcześnionej pan Behemot. Jego postać jest raczej niewidoczna dla uczestniczek projektu, ale unoszący się na tym wszystkim odór krwi i siarki wskazuje jasno, że nie może to być nikt inny. Kim są bohaterki seriali feministycznych, podkreślających kluczową rolę kobiety w mechanizmach obracających ten świat? Są to albo manipulantki, które rozwalają życie innych, dla ich dobra rzecz jasna, albo morderczynie. Mieści się to oczywiście w pewnej tradycji, dlatego jest tak łatwe w dystrybucji i w zasadzie nikogo nie trzeba przekonywać by jeden czy drugi serial o labilnej emocjonalnie, ale w gruncie rzeczy szlachetnej morderczyni, obejrzał. Ojej, byłbym zapomniał, jest jeszcze trzeci rodzaj bohaterek, są nimi szlachetne policjantki z rozwalonym życiem osobistym, które próbują naprawić i wyprostować życie innych osób. Jak widzimy motyw prostowania i naprowadzania jest kluczowy dla zrozumienia o co w tym chodzi. O przymuszenie ludzi do zmiany swojego życia. Nie o zaproponowanie im zmiany, ale o przymuszenie ich do jej dokonania. Innej funkcji te seriale nie mają. Nie jest to produkcja rozrywkowa, albowiem nie można nazwać rozrywką całkowitej wewnętrznej rozwałki, którą czuje każdy kto obejrzy choć pięć odcinków jakiegokolwiek serialu. Nie tylko podkreślającego szczególną rolę kobiet.

Jak to już zostało wielokrotnie powiedziane na tym blogu produkcja rozrywkowa służy nakręcaniu spirali emocji. Kłopot w tym, że mają owe seriale także funkcję propagandową, a to oznacza, że muszą wskazywać na inne emocje niż przyrodzone i towarzyszące człowiekowi w naturalnej drodze od narodzin do śmierci. Choć może wyraz „naturalny” nie jest właściwy, albowiem to co uważamy za naturalne, jest po prostu nawykiem stworzonym przez kulturę, w której się wychowaliśmy. Seriale dla ludożerców prezentowałby inny rodzaj wrażliwości i inne emocje byłyby w nich dewastowane. Tytuły też miałby inne, na przykład takie „Po czemu porcja rosołowa!”, albo „Flaki z olejem II, sezon 7”.

Funkcja produkcji serialowych została zmieniona na naszych oczach właściwie, ale myśmy tego nie zauważyli. Żeby ową podmianę dostrzec, trzeba wrócić myślą do takich seriali jak „Lalka” czy „Noce i dnie”. Moje dziecko zaczęło właśnie oglądać serial „Lalka”, ja zaś od razu przypomniałem sobie jaką funkcję pełnił on w moim życiu. Istotną. Oto w okolicznościach kiedy moimi emocjami i emocjami rówieśników rządziły fobie szkolne, z którymi nikt nie mógł sobie poradzić, w okolicznościach stałego właściwie zagrożenia i różnych dziecięcych obaw, serial „Lalka” był rodzajem terapii. Zasiadałem przed telewizorem na półtorej godziny i wyciszało mnie to oraz uspokajało całkowicie. Niestety emitowano ten serial raz z w tygodniu jedynie, w niedzielne popołudnie. Dziś, produkcje, które nie służą celom terapeutycznym, ale czemuś wręcz przeciwnemu można oglądać na okrągło. I niech ktoś powie, że to nie jest wynalazek szatana.

Produkcje, w których prezentowana jest szczególna rola kobiet i ich nadzwyczajne zalety, są oczywiście najgorsze. Nie ma bowiem wątpliwości co do tego, że za każdą ostentacyjną kokieterią wobec osób z emocjonalnymi deficytami, kryje się nieszczera, wręcz podła intencja. Nie mówię, że wszystkie kobiety mają deficyty emocjonalne, ale seriale służą także do wywoływania tych deficytów. Podobnie jak cały przemysł filmowy od początku swojego istnienia. W zasadzie źle postawiłem tę kwestię. Przemysł filmowy, a dziś serialowy, to jedynie część operacji polegającej na wykorzystywaniu emocji istot słabszych, pogubionych lub dotkniętych jakąś niezdrową ambicją. Kobiety są naturalnym celem tych zabiegów, albowiem różnią się od mężczyzn wrażliwością i oczekiwaniami.

Jeśli przypomnimy sobie pewną szczególną postać, która występuje w II tomie Baśni socjalistycznej, przyjdzie nam zastanowić się czy od samego początku, w ową manipulację wpisany był handel żywym towarem. Nie mówię od razu o masowym sprzedawaniu przewrażliwionych osób do sieciowych domów publicznych. Choć od tego się przecież zaczęło. Pamiętacie doktora Wacława Radeckiego, prawda? Tego co ukradł wagon cukru z bocznicy w Pruszkowie i opylił go pokątnie. Tak, tego samego, którego ciotka wiki nazywa pionierem polskiej psychologii, człowieka w niesławie uciekającego do Argentyny najpierw, a potem do Brazylii. W ramach prac Towarzystwa Naukowego Warszawskiego założył on koło psychologiczne, w którym prócz niego, były same dziewczyny. Potem niektóre z tych dziewczyn umieścił w burdelach i wziął za to pieniądze. Zdobył sławę, rozgłos i opinię człowieka niezwykłego, który odkrywa przez ludźmi tajemnice ich duszy. I wszystkim wszystko sztymowało, albowiem czas był taki, kiedy kobiety wkraczały na arenę dziejów w nowych zupełnie rolach. Tak im się przynajmniej wydawało. I tylko Radecki, stary oszust, a także ludzie, którzy wynajęli go jako pośrednika – Fajfer Dratwa i Ludwik Die Schwarce Schyje Tannenbaum – tak pięknie opisani przez Michała Radoryskiego w jego nowej powieści wiedzieli co się tak naprawdę święci.

Radecki musiał w końcu przenieść się ze swoją działalnością za ocean, a to za sprawą pewnego ziemianina, który ożenił się z panią, będącą wcześniej pod przemożnym wpływem pana Wacława. Ona to, ze łzami w oczach wyznała mu, do jakich to serialowych scen doprowadziła ją znajomość z pionierem polskiej psychologii. Małżonek, słysząc to, załadował rewolwer i wyruszył wprost do siedziby Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, by omówić z doktorem Wacławem Radeckim te, jakże poważne kwestie. Nie poszło mu łatwo, ale w końcu udało się zmusić Radeckiego do emigracji.

Takie jest źródło współczesnych produkcji serialowych, w których podnosi się rolę kobiet i ich szczególne walory, wśród których wrażliwość i empatia plasują się na czołowych miejscach. W przeciwieństwie do ludzi, którzy mogli obcować z Radeckim i systemem przezeń reprezentowanym, my dzisiaj nie wiemy, gdzie dokładnie rezydują panowie kręcący tym interesem, czyli Fajfer Dratwa i Die Schwarce Schyje. Z całą pewnością jednak są w pobliżu i kiedyś się ujawnią.

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

wrz 052020
 

Niedawno liczba tych, którzy chcieli, a nie mogli wzrosła…

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

Za cudowną zupełnie przypadłość uważam moją niechęć do przebierania się w coś i za kogoś. Wyglądam, jak wyglądam, jak to określił ostatnio jeden z komentatorów – jak niezły żul – i tego nie zmienię. Tak już zostanie, a będzie pewnie gorzej. I zmian tych nie zaniecham poprzez kokieterię, ale dlatego, że zdaję sobie doskonale sprawę z faktu, że na rynku treści dzisiaj produktem nie jest książka, film, czy cokolwiek innego, ale autor. I każdy z autorów został przymuszony, bo nie wierzę, że wszyscy są takimi durniami, do tego by podkreślać swoje walory, bądź deficyty, które mają w efekcie zwiększyć zainteresowanie i sprzedaż. To jest ciekawa droga, na którą nie wejdę nigdy. Będę za to obserwował ludzi, którzy po niej idą, bo to jest – jak powiedział Złomek w pierwszej części filmu „Auta”, w scenie z traktorami na polu – kupa śmiechu.

Dewaluacja książki jako produktu, poprzez umieszczenie jej w dyskontach spożywczych i śmietnikach tam stojących spowodowała, że cała uwaga działów promocji skupiła się na autorach. Poza tym od czasów Piotra Abelarda i sporu o uniwersalia dominuje wśród dystrybutorów propagandy przekonanie, że treść nie jest ważna, bo łatwo ulega zapomnieniu, nie zawsze jest zrozumiała, a czasem bywa nudna. Najważniejszy zaś jest autor. I byłoby to prawdą, gdyby nie zasada opisana tu wczoraj – z chwilą, kiedy uwierzymy, że imponderabilia są tylko nazwami, które wypowiadamy, natychmiast zamieniają się one w śmieci. To samo jest z autorami. Ich wyniesienie to w istocie degradacja, której nie może zapobiec w żaden inny sposób, jak tylko poprzez pozorowaną kreację, polegającą na tym, że uwagę odbiorcy odwraca się od treści (cały czas mówimy o książkach) a skupia na wąsach autora. W dzisiejszym świecie mechanizm ten działa nie tylko w przypadku autorów, ale także polityków, urzędników i ludzi mediów. I teraz seria przykładów. Nie wiem w jakim celu szatany wyciągnęły z pawlacza Dorotę Masłowską, całkiem już zapomnianą wariatkę, która przez jakiś czas udawała pisarkę, posługując się dobrze w pewnych środowiskach znaną metodą – jak mi ktoś powie dzień dobry, to odpowiem kurwa mać i zrobi się szum. Nie jest to zresztą za bardzo istotne, bo pani Masłowska wyłożyła się już na samym początku nowego etapu swojej kariery ujawniając się jako projektantka kontrowersyjnych koszulek. To jest naprawdę ciekawe i inspirujące – pisarka, która nie umie pisać, nie potrafi zwrócić na swoje książki uwagi czytelnika, będzie projektować koszulki. Podczas poprzedniej próby, a było to chyba z 10 lat temu, Masłowska próbowała śpiewać. Też nie wyszło. Widzimy jednak, że jest przymus, by Masłowską co jakiś czas pokazywać. Bez względu na stopień zdewaluowania tego o czym ona opowiada. Dlaczego? Mniemam iż ludzie, którzy zdewastowali rynek treści, w imię krótkoterminowych zysków, stale malejących, a także w imię rzekomych sukcesów propagandowych, coraz bardziej wyszydzanych, nie mogą już znaleźć nikogo, kto by Masłowską zastąpił. No, ale ona się już nie nadaje na inspirację dla nowych pokoleń, bo jest za stara. Co robić? Najlepiej byłoby zlikwidować rynek książki w Polsce. No bo jak im się nie udało, to nikomu nie może się udać. Kłopot w tym, że uczeni radzieccy wynaleźli internet i jak nasi kreatorzy mód nie zaproponują czegoś dla miejscowej ludożerki, zrobi to ktoś inny. Mamy więc sytuację przymusową. Oni muszą coś robić, a nie mają kim. Nie mogą też promować treści, bo uznali już dawno, że to jest kłopotliwe, pełne pułapek i zwyczajnie za trudne. Trzeba promować autorów. To zaś możliwe jest dziś realnie tylko w jeden sposób – poprzez sąd. Żadne inne mechanizmy promocyjne nie działają, a niebawem i ten przestanie działać, bo świat realny jednakowoż istnieje i jak ktoś nie umie pisać, nie potrafi opowiadać ciekawych historii i zaaranżować w towarzystwie kawału z pointą, to po prostu nie umie i nic tego nie zmieni, ani nominaliści, ani Piotr Abelard, ani sędzia Tuleya, ani nawet Sopocka Gala Kabaretowa. Po prostu nic. Masłowska właśnie zaczęła demontować ostatnie narzędzie promocji, które może tych ludzi jeszcze jakoś utrzymać na powierzchni. Idzie do sądu, bo tygodnik Dobry Tydzień opisał ją jako dobrą katoliczkę, która pobłądziła, ale wróciła na łono Kościoła. Jest to ponoć kłamstwo i Masłowska będzie się z tego powodu sądzić. Mam nadzieję, że nikt jej nie powstrzyma. Mam też nadzieję, że rozprawę poprowadzi jakiś sędzia celebryta. Jeśli tak się stanie, jest już po nich. Potem zostanie im już tylko zmiana płci, dwa razy do roku.

https://kultura.onet.pl/ksiazki/dorota-maslowska-przykladna-katoliczka-moj-wizerunek-zostal-zhakowany/h2jmrdy

Czym się kończy promowanie Twardocha i Mroza już pisałem – chodzeniem w lipcu w zimowych łachach. Teraz popatrzmy czym się kończy promowanie Terlikowskiego przez media katolickie, masońskie, żydowskie i jakie tam chcecie.

https://www.youtube.com/watch?v=obmfdl_OOCM&feature=youtu.be

Jak widzimy, impreza, której śmiało można nadać tytuł „Pomóż Monice wejść do polityki” trwa w najlepsze i wprzęgnięci w nią zostali wszyscy. Widzimy też, że pani Monika, dokładnie rozumie, że w jej zamiarach na nic się nie przydadzą autorzy celebryci z lewicy, bo oni są po prostu śmieciami z Biedronki. Istnieją tylko wtedy kiedy się o nich pisze i mówi, potem znikają. Liczą się tylko autorzy prawicowi, ale z nimi jest ten kłopot, że chcieliby już tylko konsumować swoją sławę, chcieliby być rozpoznawalni i podziwiani. Chętki te zaś wykluczają jakąkolwiek pracę z treścią trochę bardziej skomplikowaną niż napisy w dworcowej toalecie. Autorzy prawicowi chcą więc tej samej sławy, którą mają Twardochy, Mrozy i Bondy. Innej nie znają i nie rozumieją. To jest naprawdę niezwykłe, pragnienie by znaleźć się w dyskontowych śmieciach i jeszcze tam wciągnąć Monikę Jaruzelską. No, ale okay, artysta robi co chce, nawet jeśli jest artystą tylko z nazwy. I nikt nawet nie pomyśli, że można zachowywać się inaczej.

Myślę, że czeka nas ciekawe bardzo widowisko. Jego efektem będzie ogłoszenie, nie wiem kto to zrobi, może Masłowska, może jakaś inna pańcia, że w dniu takim to, a takim, skończył się w Polsce przymus czytania książek i oglądania czegokolwiek poza kreacjami autorów. Nastąpi to już niebawem. Jak zaraźliwa jest ta mania, możecie zobaczyć tutaj. Oto pan, który jest kierownikiem prac wykopaliskowych na polu bitwy pod Grunwaldem. Nie wiem doprawdy co powiedzieć.

https://twitter.com/froscinsky/status/1301283307121004544?s=19

A to z kolei nie jest wcale doktor Szuman z powieści Bolesława Prusa pod tytułem Lalka

https://brandsit.pl/maciej-swirski-przewodniczacym-rady-nadzorczej-pap-tomasz-gizinski-zastepca-agnieszka-glapiak-sekretarzem/amp/?__twitter_impression=true

Sami dobrze wiecie kto to jest i nie ma doprawdy potrzeby dodawać tu żadnego komentarza. Może poza tym, że czasem człowiek ów opowiada iż wywodzi się z książąt Rurykowiczów. Czekam kiedy zacznie mówić, że świetnie prowadzi lokomotywę parową i potrafi naprawić silnik samolotu, a w pisarstwie przewyższył już dawno Masłowską, ale tego nie ujawnia, żeby nie zdewastować rynku swoją totalną i zniewalającą prozą.

Aha jeszcze jedno to jest Margot…to znaczy chciałem powiedzieć Magot…a zresztą, czy to nie wszystko jedno?

https://www.google.com/imgres?imgurl=https://www.medianauka.pl/biologia/grafika/ssaki/big/magot-4.jpg&imgrefurl=https://www.medianauka.pl/magot&tbnid=1zgCjsiVeABkIM&vet=1&docid=O5DOjmeo5d92aM&w=800&h=536&hl=pl-PL&source=sh/x/im

sie 262020
 

Mam wrażenie, że tak, choć coś się jednak zmienia. Nie na tyle niestety, by z tego powodu otwierać szampana. Oto na profilu Jacka Bartosiaka, najbardziej chyba zatroskanego o bezpieczeństwo naszego kraju, widnieje taki oto wpis.

https://twitter.com/BBS41316041/status/1298300280455548929

Jak widzimy, niewiele brakowało, by nasze tutejsze, sztandarowe hasło zostało wpisane do sztambucha pana Jacka, a on nawet by przy tym nie mrugnął. Cóż to bowiem jest, jakaś tam blogosfera, w porównaniu z jego poważnymi badaniami, przemyśleniami, publikacjami i wnioskami? Nic. Betka po prostu. Tam na dole ktoś, jakiś entuzjasta pana Bartosiaka, dołączył garść cytatów jego autorstwa. I patrząc na to zdanie, które kiedyś pojawiło się w mojej głowie w trakcie lektury wspomnień Wojciecha Kossaka – władza może być tylko święta albo tajna – a potem na te cycaty z Bartosiaka (nie poprawiać), myślę sobie – zupełnie jak Bach w sztuce „Kolacja na cztery ręce” pytający Haendla – panie, ale jak można? Jak można pisać tak nędzną muzykę? To jest nie do wyobrażenia. Mam na myśli ten poziom komunikacji z odbiorcą. To jest coś strasznego w sensie podstawowym, bo ów sposób przekazywania myśli po prostu czytelnika degraduje. Wypełnia jakieś jego deficyty, ale go degraduje. Dlaczego tak właśnie jest? Odpowiedź mam gotową i ona jest niestety banalna. Ludzie tacy jak Jacek Bartosiak, nie sprzedają treści, oni sprzedają siebie. Gdyby nagle pan Jacek zaczął śpiewać jakieś kuplety, niewiele by się zmieniło w postrzeganiu go przez publiczność – ot kiedyś mówił, a teraz śpiewa…o co chodzi? Najważniejsze, że jest dostępny w tym samym paśmie co zawsze i możemy się pokiwać w rytm jego słów. Reszta się nie liczy.

Metoda pana Jacka Bartosiaka, została twórczo zmodyfikowana i rozwinięta przez posłów Konfederacji. Już wiadomo, przy okazji, kto będzie następcą Mikkego na skrajnej prawicy. Z pewnością nie Grzegorz Braun. Będzie to Konrad Berkowitz. Który tym się od Brauna różni, że wpisuje się w ten sam zakres fal, co Bartosiak, tyle, że jeszcze może zaśpiewać i zatańczyć. Jako gwiazda medialna jest więc cenniejszy niż Braun, który wchodzi w pewnym momencie w rejestry niesłyszalne przez znerwicowanych i szukających odpowiedzi na jakieś pytania korpoludków. Berkowitza zrozumieją wszyscy, bo on, nawet jak się pogubi, zawsze przypomni sobie jakiś mizoginiczny żart o dupie i będzie wesoło. Tak, jak na przykład tutaj

https://twitter.com/KonradBerkowicz/status/1297647528175964164?s=20

Wszyscy są zadowoleni i wiedzą o co chodzi. Rząd źle rządzi, a Berkowitz chce to poprawić i wie, że to wcale nie jest trudne. Ponadto, w czasie kiedy on będzie tańczył, panowie Mentzen i Dziambor będą częstować ludzi piwem, kupionym za swoje pieniądze. Jak to zwykle czynią wolnościowcy. Najważniejsze bowiem, to znaleźć wspólny język z wyborcami. Ci zaś słuchają tylko tych piosenek, które już znają. Nie ma więc mowy o tym, by śpiewać jakieś inne. No, czasem ktoś tam, nie posiadający nazwiska, bałaknie coś w blogosferze i można o tym wspomnieć. Tyle, że to są marginalia, bez wpływu na pracę silnika. Najważniejsze jest, by cała sala śpiewała z nami.

Słowo o pracy silnika. Trudno znaleźć formację odznaczającą en masse mniejszą skutecznością niż ta cała Konfederacja. Fakt, że weszli do sejmu, ma takie samo znaczenie, jak wejście do sejmu Samoobrony i tak samo się skończy. Walka, którą ci ludzie prowadzą jest w istocie walką o indywidualne kariery polityczne w innych niż Konfederacja ugrupowaniach. I to ma swoją mechanikę, sznyt i koloryt. I jest bardzo dobrze rozpoznawalne.

Co tymczasem słychać z drugiej strony, gdzie także przecież są ludzie sławni, posiadający nazwiska, a wymienianie tych nazwisk to celebracja sama w sobie i prawdziwe, małe misterium. Oto okazuje się, że sławne jak nie wiem co Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, chce opuścić grupa literatów. Nie mogą się oni bowiem pogodzić z tym, że Stowarzyszenie wzięło od Glińskiego jakieś grosze na wydanie kilku tomików wierszy. To jest doprawdy niezwykłe. Ministerstwo Kultury i jego agendy finansują wydawanie tomików wierszy, pisanych przez osoby, których nie rozpoznaje nikt. Przypuszczam, że nawet bliscy sąsiedzi mieliby kłopot z identyfikacją ich jako autorów. No, ale oni są przecież poetami, literatami…Skąd się wzięli? Jak to skąd? Z komuny. Nie ma innego źródła talentów przecież niż komuna i jej struktury, które wymagały od pisarzy i poetów posłuszeństwa, lojalności i wierności. Z PiS-em jest o tyle łatwo, że rząd obecny nie wymaga od autorów niczego. Świadom zapewne, że to, co określa się zwykle mianem soft power nie ma najmniejszego znaczenia i jest kolejną modą przybyłą z Ameryki. Tam zaś służy temu, by gracze polityczni nie powyrywali sobie tchawic i żołądków w czasie debat i dyskusji. U nas, cała ta miękka sfera komunikacji, jest bez znaczenia. To tylko niewielkie budżety, które muszą być rozdysponowane. No i to właśnie się czyni.

https://www.onet.pl/?utm_source=poczta.wp.pl_viasg_kultura&utm_medium=referal&utm_campaign=leo_automatic&srcc=ucs&pid=d88f3c69-8af2-45d9-b01d-a503e95f3d9b&sid=bf78661f-61f7-40de-becc-94f65255b9ae&utm_v=2

Kto odszedł? Sami najlepsi: Kral, Tokarczuk, Rudnicki i Kronhodl. Dwóch ostatnich nie znałem do dzisiaj, pierwsza nie napisała niczego od pięciu lat, a druga to osoba zaburzona. Prezeska zaś tego dziwnego stowarzyszenia mówi, że chce wydawać literaturę niskonakładową, a do tego potrzebne są dotacje. Mam wrażenie, że znajdujemy się w centrum jakiegoś obłędu. Ludzie wydający literaturę niskonakładową, powinni to robić za własne pieniądze, jak ja na przykład, i adresować swój przekaz do wąskiej grupy pewnych odbiorców. Dotacje są na pokrycie części kosztów literatury wysokonakładowej, która ma stać się wizytówką kraju i nadawać charakter całej społeczności mówiącej po polsku. To co mówi pani prezeska jest fałszywe, bo ona w rzeczywistości chce powiedzieć iż ludzie, którzy wyszli z komuny, a mają jakieś pozycje i ambicje, chcieliby istnieć jako literaci, albowiem to nobilituje. Nie każdy może być niemieckim szpiegiem jak Twardoch. A więc mili faszyści i homofobi z PiS-u, wyskakiwać z kasy, bo nie będzie kultury. Ci co dostaną pieniądze od zagranicznych fundacji, albo mają resortowe emerytury, jak pan Kronhold na przykład, utrzymają się jakoś. A reszta? Tragedia. I jeszcze istnieje podejrzenie, że ten cholerny rząd chce dzielić ludzi według jakichś fałszywych zasad. A podziały prawdziwe przebiegają inaczej. Oczywiście, że inaczej. Podziały prawdziwe przebiegają tak, by nikt absolutnie, kto ma coś w głowie i potrafi napisać jakiś składny kawałek nie został nawet zauważony przez literatów ze stowarzyszenia. Całe szczęście dla nas uczeni radzieccy wymyślili internet i możemy spać spokojnie, w przeciwieństwie do nich.

Popatrzmy jeszcze na listę tegorocznych kandydatów do nagrody Nike

https://kultura.onet.pl/ksiazki/nagroda-literacka-nike-2020-znamy-finalistow-lista-nazwisk/plwzhje

Moim zdaniem należałoby ich wszystkich wysłać na jakieś zajęcia z papieroplastyki, za karę, że zgodzili się na takie okładki.

Niestety nie mam dobrej pointy do tego tekstu. Napiszę więc jeszcze raz: wszyscy ci ludzie nie są sprzedawcami i promotorami treści, choć chcą za takich uchodzić. Oni są sprzedawcami siebie, dlatego tak uważają, by nie wymieniać żadnych innych nazwisk, poza tymi, które znajdują się w kanonie stworzonym dawno temu przez czerwonych.

Aha, byłbym zapomniał – Maria Janion umarła.

sie 192020
 

Byłem wczoraj poważnie zdumiony niektórymi komentarzami dotyczącymi nowej książki Michała Radoryskiego. Mam na myśli te, które w jakiś sposób odnosiły się do funkcji rozrywkowej takich dzieł i ich recepcji społecznej. Zdumienie moje było tym większe, że przecież od wielu już lat dyskutujemy tutaj nad tym propagandowym i medialnym oszustwem, jakim jest proza kryminalna w Polsce. I na to przychodzą ludzie, którzy rozpoczynają dyskusję o jakości. Proszę Państwa, postaram się dziś raz jeszcze opisać mechanizm pułapki, w którą wpadamy za każdym razem kiedy sięgamy po tak zwaną współczesną powieść kryminalną.

Najpierw jednak zacytuję list jednego z czytelników, który otrzymałem wczoraj

System praktycznie już nic poza kryminałami nie drukuje. Na Onecie dział książka przestał istnieć nie licząc cyklicznych wypocin Twardocha. Teraz będą kręcić serial na podstawie Bondy. Taplają się w sadzawce ale i to wysycha. Gdyby nie Gliński to kto wie, może by coś grubiej padło.

To jest bardzo lapidarny, ale słuszny opis sytuacji. Jeśli zaś jest on słuszny, nie można serio rozmawiać o postulatach, które wydawcy znanych nam dobrze autorów i oni sami zadeklarowali. One są oszustwem. Nie można, serio rzecz traktując, zrobić z kryminału gry miejskiej, bo to będzie wyglądało tak, jakby urządzić dzieciom wycieczkę do burdelu, w celu zapoznania ich z najnowszymi wzorami fototapet, które tam wiszą na ścianach. Nie można porównywać tej prozy, ani żadnej innej współczesnej prozy z Edgarem Allanem Poe i domagać się, by porównanie to zainicjowało dyskusję o książkach, bo to byłoby tak, jakby ktoś na spotkanie Vittoria Corleone z Lucą Brasim i rodziną Tataglia wpuścić profesora Śpiewaka i Magdalenę Środę.

Wczoraj przekonałem się, że wielu czytelników żyje w permanentnym złudzeniu, które nie pozwala im odbierać świata w całym jego bogactwie. Ujmę to tak – Michał Radoryski nie po to napisał kryminał, żeby dołączyć do tej bandy, ale po to, by zainicjować powstanie innej oferty. Drastycznie się od tej, wielokrotnie tu omawianej, różniącej. Próby umieszczenia jego książki w jakiejś znanej hierarchii czy to książek czy to autorów prozy kryminalnej, są skazane na niepowodzenie i spowodują rozczarowania. Nie o to bowiem chodzi. Nie o to idzie, żeby wespół z tamtymi urządzać rynek. Tamci bowiem nie mają zamiaru niczego urządzać. Im obiecano, że będą jedynymi liczącymi się graczami na tym rynku, którzy pobierać będą wynagrodzenie dające im satysfakcję. Żeby taki system stworzyć trzeba wyeliminować z rynku wszystkich innych, albo zmarginalizować ich tak, by popiskiwali tylko jak małe myszki gdzieś w kącie. No, ale organizatorzy tej hucpy nie rozumieją jednego – w prawdziwej propagandzie, skutecznej, masowej i działającej pod ciśnieniem, a proza kryminalna to propaganda, nie zapominajmy o tym nigdy, nie można wyeliminować gry rynkowej. Można ją ustawić, zafałszować, można forować swoich i dawać im nagrody, ale do tego musi być tło, czyli hierarchia innych, także istotnych autorów, z którymi promowanych przez system, służby, żydów, czy kogo tam chcecie, geniuszy, można porównać. U nas, ponieważ czytelnik jest otoczony powszechną pogardą, nikt się w takie subtelności nie bawi. Ma być Twardoch, Bonda i Mróz i tyle. No i Miłoszewski rzecz jasna. Koniec. Jest jeszcze inny kłopot. Na rynku amerykańskim czy brytyjskim, jak się pompuje autora, a on się potem okaże durniem, narkomanem, zboczeńcem, albo wszystkim tym naraz, to robi się smród, którego wietrzenie trwa lata całe. I to wietrzenie ma sens, bo ono uwiarygadnia rynek. U nas, każdy ze sławnych autorów może pierdzieć, rzygać, nie myć się przez miesiąc i bekać. I nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby otworzyć okno, albo kazać mu iść do łazienki. Bo i po co. W końcu czytelnik to bałwan. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do ludzi ustawiających tę sytuację traktuje to wszystko serio. A skoro tak, to właśnie zasłużył na to, by traktować go jak durnia. Dlaczego czytelnik traktuje to serio? Bo wierzy w misję literatury, a także we własną inteligencję, a co za tym idzie, wierzy, że kogo jak kogo, ale jego nikt w trąbę nie zrobi. Ponadto chce wreszcie być traktowany poważnie i poczuć się doceniony. To jest manifestacja deficytów, które znają dobrze wszyscy matrymonialni oszuści. Tłumaczę to od lat, ale na koniec zawsze ktoś wpisze komentarz, taki jaki się tu pojawił niedawno – na ironii daleko nie zajadę. Właśnie na ironii zajedziemy najdalej, bo system, z którym mamy do czynienia przede wszystkim wyłącza i unieważnia ironię. Potem zaś kieruje ją, w bardzo prostych rejestrach, ku swoim przeciwnikom. Do czego jest ten system? Do dewastacji jakości, do dewastacji sacrum i do dewastacji człowieka, z którego – obiecując mu złote góry, albo złotą papierośnicę, albo cudowne skrzypce – robi kretyna. Macie codziennie podawane tysiączne przykłady ironii stosowanej przeciwko Kościołowi. Macie te coraz głupsze żarty z księży, z liturgii, ze wszystkiego. Macie wreszcie te literackie intrygi, które w sposób, nie podstępny wcale, ale durnowaty, szydzą z tradycji z postaw moralnych, z sacrum. I wielu z Was chce to traktować serio? Bez ironii?! Bo to taka rozrywka, a do tego coś, co stymuluje Waszą samoocenę? Coś, co można przywołać w towarzystwie, albo porównać z czymś innym i wskazać na jakość albo jej brak?! Czyście poszaleli?! Jak możecie pozwolić na to, by wyłączono w was poczucie ironii? Jak możecie pozwalać na to, by traktować serio prozę Krajewskiego, Mroza, Bondy czy Twardocha?!

Ja wiem jak. Odpowiedź jest bardzo prosta – traktujecie to serio, bo z tego są pieniądze. I nie rozumiecie, że te pieniądze nie są oferowane za jakość, ale za skurwienie. Jak możecie więc, pogodzić tę dręczącą wielu z Was myśl, z oceną moralnych postaw autorów, bohaterów, wydawców? Jak chcecie to zrobić, bez ironii? Jeśli będziecie próbować, choć raz, już jesteście po tamten stronie i już zaczynacie bronić swoich, dokonanych pod wpływem bardzo ciemnych impulsów, wyborów. Na koniec zaś mówicie – ale porozmawiajmy poważnie. Co to znaczy poważnie? To znaczy z tym znanym dobrze z wielu występów, czy to polityków, czy gwiazd medialnych, prorockim zaśpiewem. Ciężko mi to pisać, bo czuję się, jakbym został przymuszony do tłumaczenia pointy żartu. Przymus, by wobec prowokacji zachowywać się serio jest czymś najgorszym. Więcej – możemy mieć całkowitą pewność, że każdy kto ta robi, każdy kto przemawia z namaszczeniem i odnosi się do meritum zaproponowanej przez prowokatora dyskusji jest albo z nim w z mowie, albo jest głupszy od posła Szczerby, co w sumie na jedno wychodzi.

Nie po to Michał napisał tę książkę, byśmy tu rozmawiali poważnie. Wybijcie sobie to z głowy. Poważnie, to możecie porozmawiać z facetem, co rozsyła po sieci informacje, że Macierewicz za pomocą terytorialsów, będzie rozstrzeliwał Polaków odmawiających zaszczepienia się na covid. Znajdźcie tego gościa, niech Wam zorganizuje seminarium, zamówcie kamery i w ich świetle odbębnijcie ten fantastyczny panel, który uczyni z Was prawdziwe sławy, otoczone czcią i powagą. Ja tutaj, mam do zaproponowania wyłącznie rozrywkę.

A oto okładka nowej książki Michała Radoryskiego.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/komisarz-zdanowicz-i-ponczochy-guwernantek-juz-wkrotce/

I nowy fragment tekstu