lut 262024
 

Przyznam, że wieszczenie zagłady i powszechnego zniewolenia, które odbywa się we wszystkich prawie, „poważnych” portalach już mnie porządnie znudziło. Musimy zachować jakąś higienę mózgu, bo oszalejemy. Ja, od jakiegoś czasu, słucham sobie podcastów Cezarego Pazury, tych starszych i tych całkiem nowych. I jestem na przemian zadowolony, zdziwiony, a momentami rozczarowany tym co mówi pan Cezary.

Zacznijmy od tego, że zachowuje się on inaczej niż większość społeczności internetowej, która – korzystając z tego, że od przeciwników ideowych dzielą ją mile całe – wyklina, odgraża się, pluje i zapowiada srogą zemstę, a także zagładę tym wszystkim, którzy ośmielają się mieć inne zdanie. Czasami też szydzi w niewyszukany sposób. Cezary Pazura, zapewne dlatego, że jest zawodowym aktorem, potrafi wyrazić swoją niechęć do bliźnich w sposób nie tylko kulturalny, ale także przebiegły. To jest, jak sądzę, wynik doświadczeń aktorskich i garderobianych, czyli stałego przebywania w środowisku ludzi, którzy się nie znoszą i konkurują ze sobą na wszystkich dostępnych im obszarach. No, ale nie mogą przy tym złapać za krzesło i prać się po łbach, nie mogą nawet zapowiedzieć takiej akcji. I to bywa, chyba, dość frustrujące. No, ale jak ktoś kończył szkołę aktorską, nie z taką frustracją sobie poradzi. I Cezary Pazura sobie radzi. Czasem mówi coś takiego, że otwieram usta ze zdumienia i myślę sobie – że też na to nie wpadłem…to i tak można dosrać tym gamoniom! No, ale jest też Cezary Pazura dzieckiem swojej epoki i środowiska, które tu, w naszych okolicach, na blogerskich mokradłach, nie cieszy się dużą estymą.

Wyznam, że nie oglądałem żadnego filmu z Cezarym Pazurą w momencie, kiedy film ten wchodził na ekrany. Niektóre obejrzałem dopiero niedawno, a to dlatego, że moje dziecko je oglądało i tak mu się te filmy podobały, że w co drugim facecie na ulicy widział Pazurę i wołał – ty, ojczul, pa, jaki podobny do Pazury…! Ja na to pukałem się w czoło i mówiłem mu, że to szklarz z Bałtyckiej, którego przecież znamy, a nie żaden Pazura. W dodatku szklarz nosi okulary i ma haczykowaty nos, a Pazura ma płaski i nie ma szkieł. Nic nie pomagało. Dziś mu trochę przeszło, bo ile można się gapić na Cezarego Pazurę, ale za to ja postanowiłem podsłuchać tych podcastów.

Powyżej pewnego poziomu pan Cezary się nie wzbije. To jasne, ale też bezpieczne i mało kłopotliwe. Zdaje on sobie bowiem sprawę z tego, co pani Ewa nazwała tu wczoraj pierwszą zasadą psychologii – wyżej krzyża nie podskoczysz. I on to wie. Ograniczenia te nie są może za bardzo dolegliwe dla jego fanów, ale mnie już trochę dręczą. Kiedy bowiem pan Cezary opowiada o kolejnym swoim koledze aktorze, który jest znakomity, doskonały, profesjonalny i cudowny, a kończy to jakąś pointą, że wcale jednak nie…Już ziewam. Wam się jednak może to spodobać.

Najbardziej mi się spodobało, jak powiedział, że na jeden z jego ślubów, a żenił się trzy razy, matka przyszła w czarnej sukni. Wszyscy się od razu domyślają, o który ślub chodzi, że nie o ten ostatni, z którego pan Cezary ma trójkę dzieci, ani też chyba o ten pierwszy, o którym mało wiadomo. Pomyślałem, że człowiek trzyma dystans i potrafi opowiedzieć swoim fanom o pomyłkach życiowych i błędach w sposób, który różni się od standardowego wylewania pomyj w różnych pudelkach czy kozaczkach. Bo Cezary Pazura ma fanów, jak każdy aktor. I on postanowił o tych fanów zadbać, a zrobił to poprzez podcast. Oczywiście, reklamuje tam perfumy, które produkuje jego żona, ale niby dlaczego ma tego nie robić?

Z gawęd Cezarego Pazury wynika, że najbardziej na świecie chciał o zostać aktorem. I to jest niby jasne, ale ten fakt dociera do nas dopiero, kiedy zobaczmy jaki dorobek ma Cezary Pazura. To jest niesamowite ile tych ról i rólek jest. No, ale jak się chce być aktorem to się gra, jak się chce być pisarzem to się pisze i nie ogląda na nic. Proste. Kłopot w tym, że każdy mniej więcej zdaje sobie sprawę z tego, że to za mało. I konieczne są, żeby grać i żeby pisać, jakieś dodatkowe poświęcenia. Nie wiem na czym dokładnie polegały poświęcenia Cezarego Pazury, ale on ciągle gada o Kwaśniewskim i śmieje się z jego wpadek. W wiki zaś piszą, że w 2000 roku poparł oficjalnie Kwaśniewskiego w wyborach. Piszą też, że potem żałował i dokonywał jakichś ekspiacji publicznych. Normalnie, jak to aktor, najpierw weźmie taki za coś pieniądze, a potem hamletyzuje, że nie chciał…

Zresztą, cóż to jest za grzech, poprzeć Kwaśniewskiego dwadzieścia lat temu? Dziś mamy Kołodziejczaka, Grodzkiego, Tuska i Hołownię…Kwaśniewski przy nich to sympatyczny lamus co i kawał opowie i publicznym beknięciem się za bardzo nie przejmie.

No, ale wracajmy do poświęceń. Z tego, co tam widać w biogramie pana Cezarego brał on może nie wszystkie role jak leci, ale takie, które publiczność mogła zaakceptować jako swoje. I to była dobra strategia, która przyniosła pożądane efekty. Dziś co prawda pan Cezary nie gra już w filmach, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem, ale za to może zająć się swoimi wielbicielami, których ma masę. Nie tyle co Stanowski, ale też sporo. I to też jest dobra strategia.

Zainteresowania i sympatię Cezarego Pazury lokowane są w osobach i twórczości, którą my tutaj zwalczamy i z której drwimy. Reklamuje, na przykład, Cezary Pazura, pisarza Żulczyka. Jego książki leżą na stole, w czasie nagrania. To jest środowiskowy przymus, mam wrażenie, że nie opłacony, ale taki dokonywany z uprzejmości, bo pan Cezary rzeczywiście uważa, że Żulczyk to dobry pisarz. Chwali się też znajomościami z innymi aktorami, takimi, co to zostali na naszym blogu może nie wklepani w ziemię, ale na pewno wizerunek ich nieco przemodelowaliśmy. I to jest dla mnie, człowieka bądź co bądź spostrzegawczego, rzecz niepojęta. Siedzi ten Pazura przed kamerą, bez charakteryzacji, pokazuje wszystkim, jak w jednej sekundzie zmienić się z Pazury w Wajdę, z Wajdy w pijaka pod sklepem, z tego pijaka z kolei w pretensjonalnego i aspirującego studenta szkoły teatralnej. I to wszystko na oczach zdumionych widzów. Potem zaś idzie do garderoby i chwali się tam znajomością z Karolakiem. Z Karolakiem!!!!!!!!!? Z człowiekiem, którego nawet jak by pomalowali na różne kolory, to wszystkie dzieci na ulicy wołałby za nim – o, Karolak, Karolak! A nie dość, że z nim, to jeszcze z Jachimkiem!!! I to jest coś, co mnie, kochani, zdumiewa, albowiem po czymś takim otwarcie wątpię, we wszystko co na temat aktorstwa jako zawodu, wykształcenia i umiejętności zaprezentowania siebie, opowiada Cezary Pazura. I myślę też, że gdyby nie ten podcast, który ma tylu subskrybentów, on zwyczajnie, już dawno by zwariował, albo zrobił coś jeszcze gorszego, na przykład rozwiódł się z tą Edytą.

Poprzez niektóre odcinki tego swojego podcastu, Cezary Pazura zaprzecza wtajemniczeniom, o których opowiadał wcześniej i które – jak sugerował – doprowadziły go do miejsca, gdzie jest. To oczywiście nie przeszkadza fanom, ale dla niektórych widzów jest dobrze widoczne i poważnie rozczarowujące.

lut 252024
 

Do najinteligentniejszych, najbardziej zdecydowanych i skutecznych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po polskiej ziemi należy zaliczyć towarzysza Ignacego Rosenfarba, który pod koniec życia był głównym dowódcą Służby Ochrony Kolei. Trudno sobie wyobrazić lepszą nagrodę za wierną służbę i właściwe wypełnianie obowiązków. Synekura, spokój, cisza, a jednocześnie do dyspozycji tysiące ludzi pod bronią, którzy strzegą infrastruktury krytycznej. Aż strach pomyśleć z jakimi propozycjami przychodzili poważni ludzie do towarzysza Rosenfarba, kiedy ten pełnił swoją odpowiedzialną służbę. I jakie zaufanie musieli mieć doń towarzysze radzieccy. Nieprzekładalne na żadną walutę. Niestety towarzysz Rosenfarb zmarł bardzo młodo i zdecydowanie za wcześnie. Jego idea jest jednak ciągle żywa. Jak pamiętamy był on gorącym zwolennikiem przejęcia przez Gwardię Ludową wszystkich symboli AK, zjawił się nawet w tym celu w Oblęgorku, w towarzystwie obstawy, żeby zaprezentować rodzinie Henryka Sienkiewicza, nowy krój munduru Gwardii Ludowej, który, nie licząc detali był jeszcze szykowniejszy niż mundury przedwojenne. No i, jak nas informują Internety spotkał się on z ciepłym przyjęciem rodziny, która zapewne nigdy nie zapomniała tej wizyty. Nie wiemy w jakich okolicznościach zmarł towarzysz Rosenfarb, ale nie można wykluczyć, że były one dramatyczne. Nie każdemu bowiem podobały się pomysły towarzysza w trudnych latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Potem przyszła kolej na ich eksploatację, kiedy okazało się, że towarzysze radzieccy i przyjaciele Ignacego Rosenfarba nie potrafią jednakowoż zrobić nad Wisłą nic, co choć trochę przypominałoby kołchoz i należy grać inaczej.

No, ale ja akurat uporczywie wracałbym do tej wizyty u Sienkiewiczów, która obfitowała w różne konsekwencje. Takie, na przykład, że książki Henryka Sienkiewicza nie zostały usunięte z bibliotek, jak książki innych autorów. Choć były przecież w wymowie arystokratyczno-burżuazyjne. No, ale talent i masa dzieł przytłoczyły towarzyszy. Lepiej było Sienkiewicza zagospodarować niż próbować go unieważnić. To było też chyba niemożliwe, ze względu na sławę przedwojenną i nagrodę Nobla.

Popatrzmy teraz na tę sprawę inaczej. Jeśli towarzysz Rosefarb podbił serca rodziny Henryka Sienkiewicza i, w pewien sposób, zawłaszczył dla władzy ludowej Oblęgorek, to można też rzec, że potomkowie Lewisa Namiera, w podobny sposób – wszyscy rozumieją, że symboliczny – zawłaszczyli Wolę Okrzejską. Dziś już bez żadnych obaw, bo każdy był wcześniej ostrożny, można mówić, że Lewis Namier to stryjeczny dziadek braci Kurskich, a Gaon z Wilna to ich praprzodek. Jacek Papis-Rosenbaum umieszcza na twitterze zdjęcia, gdzie widać, jak stoi przy popiersiu Gaona w Wilnie i podpisuje to właśnie tak – prapraprapradziadek braci Kurskich.

Mamy więc już dwa istotne symbole, na których opiera się wielki obszar znaczeń czytelnych w Polsce. I teraz zastanówmy się czy one są w jakiś sposób czytelne także gdzie indziej? Zapewne tak, ale nie tak, jak sobie wyobrażamy. Czyli – przyjmijmy takie założenie – kiedy żył towarzysz Rosenfarb i mówił on z innymi towarzyszami o Sienkiewiczu, to słowa te znaczyły coś innego niż nam się zdaje. Wyrazy: Potop, Ogniem i mieczem, Oblęgorek, Połaniecki, pryncypał, miały dla tego środowiska inne, o wiele cięższe znaczenie. Tak samo jest ze środowiskiem zagranicznych profesorów, których starszy z braci Kurskich zwoził, tak słyszałem, do Woli Okrzejskiej, by im pokazywać miejsce narodzin autora i myśliciela tak wybitnego jak Lewis Namier.

Widzimy więc, że można używając języka polskiego i pojęć, jakby to powiedział Piotr Semka w rozmowie z Antonim Macierewiczem – arcypolskich – prowadzić całkowicie antypolski dialog. I nikt się nie pokapuje. Bo niby jak? Czy ktoś był z tym Rosenfarbem w Oblęgorku w roku 1943? No nie. A czy ktoś chodził z tymi profesorami z Oksfordu po parku w Woli Okrzejskiej? Też nie. O czym więc gadać? Można ująć rzecz jeszcze inaczej: większość Polaków dziś w ogóle nie rozumie Sienkiewicza, nie utożsamia się z jego bohaterami i szuka jakichś innych sposobów na porozumienia kulturowe. Jakich? Nieważnych, słabych, o charakterze lokalnym, nie rokujących i niezrozumiałych w żadnym innym miejscu poza Polską. Dających jednak jakieś satysfakcje i konsolidujących wspólnotę. Wokół czego? Głównie wokół podcastów i telewizji. Laskowik, Cezary Pazura, to jest oferta dla ludzi ambitnych. Jest też oferta dla mniej ambitnych, są to patostreamy i głupie filmy, na których widać faceta jak sobie przykłada zapalniczkę do gołego tyłka. Potem jest eksplozja i tak zwana beka. W ten sposób komunikują się Polacy dzisiaj i to daje wszystkim wiele satysfakcji. Pozostaje jednak pewien niedosyt i wielu próbuje wrócić do starych, nieco już zapomnianych narracji. No, ale one mają już innego gospodarza i żadnego powrotu nie ma. Jest wręcz tak, że wszystkie ambitne, porzucone przez nas gawędy, natychmiast zostają przejęte i zaczynają służyć do komunikacji bynajmniej nam nie przyjaznej. Nawet Nobel już nikomu nie może przeszkadzać, bo dostała go Tokarczuk, osoba pozbawiona słuchu literackiego i całkowicie niesamodzielna do tego.

Wszelkie istotne, a to znaczy robiące dobre wrażenie i gwarantujące sukces narracje są w zasadzie poza nami. Co zostało? Patostreamy, jak wspomniałem i narracje rzewne. Te zaś zawsze są oszukane, o czym nigdy nie należy zapominać. Narracje rzewne rozpleniły się ostatnio niesłychanie i wszędzie mamy te dziecięce śpiewy, teledyski wojenne, gdzie odziani w archaiczne, bynajmniej nie szykowne, mundury panowie z brzuszkami żegnają się ze swoimi zapłakanymi dziewczynami. To wszystko ma budzić ducha. Czyli co robić? Tego do końca nie wiemy, ale możemy się domyślać. Wczoraj trafiłem na wypowiedź pana Zakajewa, jednego z bohaterów filmu „Reset” powiedział on, że jeśli Polska nie będzie pomagać Ukrainie, też zostanie ogarnięta wojną. Doprawdy? Przypomniałem sobie ten cały „Reset”, pokazywali tam takiego charakterystycznego pana z wąsami, który dużo mówił o patriotyzmie, Polsce i ratowaniu Zakajewa z rąk Tuska. On też był arcypolski. W końcu Zakajew się uratował bez jego pomocy. No i zastanowiłem się, że to jest jednak trochę dziwne. Robią demaskatorski film, który nie ma żadnych konsekwencji, poza tym, że pokazują ciągle Lecha Kaczyńskiego i nagrania ze Smoleńska, przeplatane wstawkami, których nikt nie rozumie, bo prowadzący nie potrafią ich widzowi wyjaśnić. Ciągną to w nieskończoność, dochodzi do przegranych wyborów, główni źli pokazani w tym filmie wracają na swoje stanowiska, a na koniec okazuje się, że prof. Cenckiewicz to kolega Kosiniaka-Kamysza.

Wiadomo też było i jest nadal, że jedyny rząd, który chciał pomagać Ukraińcom to rząd Morawieckiego. Z obecnym rządem sprawa nie jest tak oczywista, a Zakajew mówi, że powinniśmy pomagać Ukrainie. Czyli komu konkretnie? Holdingom? Oligarchom? Ilu z nich jawnie współpracuje z Moskwą? Ilu historyków ukraińskich jawnie współpracuje z Moskwą i jest przez Moskwę finansowanych? To jest jeszcze lepsze pytanie. Oni bowiem, czego możemy się domyślić z niektórych wypowiedzi prof. Nowaka, nie przyjmują do wiadomość naszej wersji historii i w ogóle nie chcą o niej dyskutować. Mamy przyjąć ich wykładnię dziejów i się zamknąć. To zaś przypomina czasy, sprzed uaktywnienia się towarzysza Rosenfarba, czyli czasy niezrozumienia całkowitego.

Wobec takich okoliczności nic nas nie zwalnia z obowiązku samodzielnego dociekania prawdy. Kiedy bowiem tego zaniechamy, a tak już bywało, dochodzi do sytuacji następującej – elitarne narracje zostają przejęte. Naród jest szykowany do wojny, ale o tym nie wie, albowiem zajmuje się porównywaniem genitaliów pod wierzbą rosochatą, co daje mu mnóstwo satysfakcji. O strategiach zaś rozmawiają – jawnie – wyłącznie zdrajcy. Mają oni różne kostiumy na sobie i różnie modulują swoje wypowiedzi. Jeden jest przebrany za kogoś, kto mógłby uchodzić za bon vivanta w latach czterdziestych, inny za żołnierza, jeszcze inny za profesora. Nie zmienia to najważniejszego – to są kostiumy, a oni wszyscy są zdrajcami. Im bardziej arcypolsko lub choćby tylko przekonująco wyglądają tym większa jest ich zdrada. My dzisiaj jesteśmy w trakcie procesu destylacji. Powstaje nowy rodzaj komunikacji, a w tym całym procesie destylacji chodzi o to, żeby oddzielić idiotów i entuzjastów od zimnych drani. Tym ostatnim przekaże się cały zestaw gadżetów, który upodobni ich do husarii, lotników z dywizjony 303, czy kogo tam chcecie. Dlatego na miejscu każdego z Was mili czytelnicy dobrze bym się zastanowił, zanim zaangażowałbym się z głową i uszami w te prezentacje. No, ale co kto lubi. Ja nikogo nie wychowam. A i sam jestem już wystarczająco stary, żeby się za wychowywanie nie zabierać. Miłej niedzieli.

lut 242024
 

Dawniej żyli ludzie, którym się zdawało, że świerzb atakuje człowieka wtedy kiedy dotknie on stopą pewnej wodnej rośliny, z białymi kwiatkami, wystającymi nad wodę. Nie pamiętam, jak ona się nazywała. Sam takich ludzi pamiętam. Byli tacy, którzy myśleli, że księżyc jest z sera, a także, tacy co uważali, że grając w szachy o mistrzostwo osiedla będą mogli wygrać z Bobym Fisherem. I kiedy już wydawało się, że wszystkie te idiotyzmy, pretensje i histerie mamy za sobą, wrócił z Ameryki Jacek Kurski, którego imię wielu członków PiS wymawia z czcią. Nie dość, że wrócił, to jeszcze popadł w zamyślenie i zaniósł do prezesa tajny raport o przyczynach porażki PiS w wyborach, który napisali jego dawni współpracowicy. Tajny, kapujecie…? No i od razu wszystkie gazety przedrukowały obszerne fragmenty tego raportu, żeby podnieść sobie sprzedaż. Bo jak tajny, to wiadomo…Wszystko w atmosferze demaskacji ostatecznych i nie pozostawiających złudzeń. I co my znajdujemy w tych obszernych, demaskatorskich fragmentach? Jak łatwo się domyślić wszystko co sami tu pisaliśmy od dawna i czego nam pisać zabraniano, bo – uwaga – jeszcze będzie dobrze, nie można zapeszać, dajmy im szansę. Dziś Kurski, który jest największym szkodnikiem w całym PiS, jeśli nie liczyć tych, co się jeszcze nie ujawnili, ale za chwilę dadzą o sobie znać, demonstruje ile rozumie z otaczającej go rzeczywistości. No ile? Tyle ile wskazałem na początku. Kiedy mu jednak ktoś życzliwy powiedział na ucho jak jest, zaczyna wołać – to nieprawda! Księżyc nie jest z sera! Choć wcześniej tak właśnie opowiadał. – To nieprawda – świerzb nie ma nic wspólnego z małymi, białymi kwiatkami – choć wcześniej się przy tym upierał. – To nieprawda – już ciszej – że chciałem wygrać z Aliechinem! Tylko tak żartowałem! Po czym spisuje te swoje spostrzeżenia i idzie do prezesa, który od kilku dobrych lat mieszka w wieży z kości słoniowej zbudowanej na powierzchni księżyca, w całości składającego się z holenderskiego Masdamera. A prezes mu mówi – Jacek, teraz to przesadziłeś.

W raporcie tym, który przygotowali ludzie Kurskiego pozostawieni przez niego w TVP napisane jest, że niepotrzebnie puszczali cały czas fur dojczland, to wcale nie było dobre. Czyli, jak możemy wnioskować, odbywało się to na polecenie centrali, bo gdyby było inaczej, nikt by przecież tej bredni nie powtarzał dzień w dzień. No, ale – mogę się mylić – czy to fur dojczland nie zaczęło się czasem jeszcze za prezesury Kurskiego? Kurski zauważył też krecią robotę Przemysława Herburta, prokurenta TVP w czasach PiS. To znaczy jego ludzie ją zauważyli i wpisali to do tajnego raportu dziś, kiedy już wszyscy wiedzą kim był ten pan i jaką rolę odgrywał. Dlaczego nikt się nie zorientował wcześniej i nie doniósł o tym prezesowi? To jasne, bo księżyc na którym prezes mieszka w swojej wieży, jak za bardzo zbliży się do słońca, to ten ser, z którego jest zrobiony mięknie staje się plastyczny i nogi w nim grzęzną. Przez to nie można było poinformować prezesa, że ktoś spokojnie sobie przejmuje TVP, kiedy kampania trwa w najlepsze.

Aha, byłbym zapomniał, Jacek Kurski zadbał, by nadać swojemu raportowi odpowiednią dramatykę (nie poprawiać, specjalnie tak napisałem). Są w nim rozdziały, które autor zatytułował tak oto: Zdrada, małe błędy PiS, nie było fali, tąpnięcie w bastionach…Być może się mylę, ale w mojej ocenie są to oznaki poważnego zaburzenia i silnie działającego mechanizmu wyparcia. Ten zaś z kolei służy do tego, by zwalać z siebie odpowiedzialność na innych.

Do rzeczy, które jest jeszcze śmieszniejsze niż ten cały raport, bo nie można niczego doczytać do końca, żeby nie wyskoczyła człowiekowi przed oczami reklama z gębą Ziemkiewicza albo Lisickiego, pisze iż finalne wnioski są takie: dużych błędów nie było, zdecydowały błędy w przekazie. Żeby sformułować taką myśl, średnio rozgarnięty komentator, potrzebuje godziny, bo tyle zajmie mu obejrzenie dwóch wydań wiadomości. Ludzie Kurskiego, siedząc w telewizji, widząc co tam się dzieje, i obserwując procesy decyzyjne, w cztery miesiące po wyrzuceniu ich z roboty, napisali tajny raport, którego najważniejsze punkty Internet mieli od 16 października, czy od momentu kiedy okazało się, że ciasteczek, niestety, nie będzie. Omawiając te kwestie, cały czas mamy w pamięci opinie wypowiadaną przez współpracowników prezesa, którzy mówią, że nie lubi on i nie rozumie Internetu. Może dlatego, że widząc, jak autorzy w sieci, popierający jego formację, drwią z Tuska i jego akolitów, zastanawia się, dlaczego jego ludzie, których wybrał osobiście, takich rzeczy nie potrafią?

Autorzy raportu wskazują kto jest winien porażki – Czabański i Lichocka, bo oni rozmontowali zwycięską machinę TVP, którą stworzył Kurski. I jeszcze Matyszkowicz jest winien, albowiem jego obwinia Jacek Kurski o to, że stracił posadę prezesa, choć zdecydował o tym Jarosław Kaczyński. I to jest właśnie zdumiewające najbardziej. Widząc, co robi Kurski, prezes zdejmuje go ze stanowiska i mianuje na ten stołek Matyszkowicza, którego największą zasługą było to, że był prymusem w szkole i wziął udział w olimpiadzie filozoficznej. I jeszcze do tego ją wygrał. No i mianowanie tego całego Herburta, który, jak pisze Bussines insider: wymknął się poza siedzibę spółki na miasto, skąd zabrał do swego samochodu służbowego szefa bezprawnej rady nadzorczej Piotra Zemłę i nielegalnego prezesa Tomasza Syguta, których przed godz. 11 przemycił do podziemnego parkingu TVP przeznaczonego wyłącznie dla zarządu i jego gości. Odbyło się to w tajemnicy i poza widokiem zajmujących budynek i broniących go przed wrogim przejęciem posłów PiS. Zemła i Sygut zostali przewiezieni przez Herburta windą na 10. piętro do gabinetu prezesa TVP.

Cóż tu rzec? Wypada tylko zacytować Lenina – kadry decydują o wszystkim. A propos kadr – minister pułkownik zdymisjonował zarząd Polskiej Fundacji Narodowej. Co chyba leży uznać za okoliczność szczęśliwą.

Autorzy raportu, a pewnie i sam Kurski w zasadzie nie cofają się przed niczym. Piszą, że Pereira zdradzał objawy swoistego ADHD, a do tego jeszcze krytykują uznawane do niedawna za fantastyczne, programy – Jak oni kłamią i te inne, z kategorii demaskatorskich. Tylko jednego nie skrytykowali, zadrżała im ręka – nie ruszyli filmu Reset, który jest wszak matką wszystkich klęsk i jego trujący wpływ na komunikację będzie odczuwany jeszcze długo. Ten aspekt rzeczywistości jest jednak zbyt skomplikowany, by współpracownicy Kurskiego mogli go zrozumieć. A o samych twórcach filmu to w ogóle szkoda gadać.

Mamy więc taką oto sytuację, przez osiem lat rządów PiS ustalono skąd się bierze świerzb, z czego jest zrobiony księżyc, a także kto jest najlepszym w partii szachistą Posługując się tą widzą zbudowano media i kampanię, nie słuchając żadnych głosów z zewnątrz, bo mąciły one czystość przekazu. Kurski brał w tym udział. Kiedy się okazało, że wszystko szlag trafił, próbowano się ratować półśrodkami, nic to nie pomogło, bo tamci ministerstwo cenzury nazwali ministerstwem kultury, ministerstwo sprawiedliwości przemianowali na areszt główny, a telewizję na karcer. I nikt nawet nie mrugnął. Księżyc zaś nadal, uporczywie nie chciał być z sera. Tak, jak Kurski nie chce przyjąć do wiadomości, że nie nadaje się do niczego. Jego ruchy zaś zmierzają do najgorszego – do przejęcia władzy w partii. Żeby to osiągnąć gotów jest na wszystko. Myślę nawet, że jego determinacja jest tak duża iż nie można wykluczyć trasy koncertowej po kraju. Pan Jacek będzie gościł w każdym mieście i dawał show składający się z piosenek Kaczmarskiego przy akompaniamencie gitary i najśmieszniejszych żartów, które zapamiętał z czasów kiedy był prezesem TVP. Żarty się skończyły, szykujcie się.

lut 232024
 

Oglądając występy analityków na YT, szczególnie tych propagujących wiedzę wojenną i ekonomiczną, dochodzimy do wniosku następującego: Polska może istnieć tylko jako rosyjska/sowiecka kolonia, albo jako zaplecze środowisk żydowskich. Innych formuł i funkcji dla Polski nie przewidziano. One są nawet nie do wyobrażenia. Myślę wręcz, że opcja sowieckiej/rosyjskiej kolonii też jest już przeszłością, bo przy ewentualnej okupacji nie uchowa się tu nic. Wszystko zostanie zdewastowane, albo wywiezione wraz ze wszystkimi ludźmi, także z Leszkiem Sykulskim i Grzegorzem Braunem, i wyrzucone gdzieś w step pod Uralem. No, ale miejmy nadzieję, że do podobnych rzeczy nie dojdzie i obie grupy nacisku i wpływu dalej będą tu uprawiały swój folklor, ku uciesze kolejnych roczników młodzieży coraz bardziej skretyniałych. Dyskusje zaś pomiędzy nimi wypełnią czas znudzonym emerytkom, które w drżeniu oczekiwać będą na kolejny występ swoich idoli. Ci zaś dwa razy na tydzień przygotowywać będą taką pigułę argumentów za i przeciw, że nie będzie się można od ich wygłupów oderwać. Obecność tego schematu w naszym życiu świadczy, że podbój się dokonał i ma on charakter totalny. Nikt nie jest w stanie nawet pomyśleć, że mogą istnieć jakieś inne formuły obecności Polski i Polaków w politycznej i fizyczne rzeczywistości. Każdego szczerze i w sposób nieskłamany bawi codzienne dokonywanie wyboru między Żydem a chamem, ustrojone w coraz to nowsze, lepsze i silniej zmodyfikowane narracje podawane przez coraz młodszych i lepiej przygotowanych mędrców. Łączy ich i demaskuje jedno – ich działalność nie jest za dobrze opłacana, a stąd wynikają ciągłe prośby o pieniądze kierowane do widzów, a także kontakty z legalnymi, ciągle, władzami kraju, które – poprzez ustanowione przepisy – mają obowiązek finansować występy tych osób. Obowiązek, bo nawet jeśli ludzie ci są zwykłymi amatorami, zawsze znajdą dojście do jakiegoś strumienia gotówki. Jeśli zaś są patentowanymi profesorami, albo pracownikami wyższych uczelni, dawanie im pieniędzy to jest wręcz przymus. Odbywa się to na zapleczu, nikt tego nie widzi, więc problemu nie ma. No, a poza wszystkim jest legalne.

Istotą podboju jest zawłaszczenie przez wroga wszystkich pojęć, którymi posługuje się naród. Dotyczy to również tworzonej na bieżąco mitologii narodowej, a także hierarchii, do których naród aspiruje. Mamy więc fałszywych polityków, podstawionych poetów, niedorobionych sportowców i aktorów, którzy uważają, że ich zawód wyklucza dyskusje o postawach, albowiem jak człowiek umie zagrać muła, nie powinien dokonywać moralnych wyborów i być z tego tytułu oceniany.

Wszystko czego byśmy się nie dotknęli zostało spreparowane po wojnie, większość zaś preparatów powstała w dobrej wierze. Paweł Jasienica w dobrej wierze napisał swoje książki, które czytały pokolenia całe Polaków. Zbigniew Herbert w dobrej wierze nabierał kolegów i koleżanki na swoją rzekomą akowską przeszłość. W dobrej wierze zaczynali tworzyć pisarze kolejnych pokoleń. W złej wierze działali filmowcy. Ich się nie da usprawiedliwić niczym. Zresztą, żadne usprawiedliwienia nie wchodzą w grę, albowiem nie ma żadnych schematów spoza epoki podboju, do których moglibyśmy się odnieść. One muszą być dopiero stworzone. Podój bowiem trwa zbyt długo, byśmy mogli odwrócić jego skutki. Stąd tak ważna jest twórczość dzisiaj i tak ważne jest trwanie w prawdzie rozumianej jako zgodność deklaracji z wykonywanymi czynnościami. Niech więc mnie nikt nie próbuje nawet przekonywać, że ten cały Artur Bartoszewicz, którego jest coraz więcej we wszystkich kanałach ma jakieś intencje. Piszę „jakieś” bo obok szczerych intencji człowiek ten nigdy nawet nie stał.

Ludziom działającym według paradygmatów narzuconych przez wroga wydaje się, że czynią dobrze, albowiem nic innego czynić nie mogą. Nie widzą żadnych innych poza narzuconymi przez obcych narzędzi. Nie mają też innych skojarzeń niż te, które pochodzą z kapownika agitatora i nie rozumieją innych komunikatów. Wszystko trzeba im tłumaczyć ogródkami, a do prawdy przykładają kryteria ilościowe. To jest aż nazbyt dobrze widoczne. Prócz kryteriów ilościowych – ilość odsłon, subskrypcji, ilość lajków – prawdę określa także stopień zaangażowania jej głosiciela w działalność markującą naukę, czyli w akademickie formaty propagandowe. Te zaś pochodzą ze sfery kultury lub ekonomii. Mamy jeszcze szamanów wojskowych, ale oni się raz po raz kompromitują. Żołnierz bowiem nie jest od gadania, ale od działania. Kiedy zaś każe mu się mówić i powtarzać jakieś banały, wyłoży się bardzo szybko.

Co innego krytycy sztuki, ekonomiści lub historycy, oni mogą się realizować w nieskończoność i w nieskończoność, to znaczy do momentu kiedy jedna ze stron opisanych na wstępie nie zyska ostatecznej przewagi, uprawiać swoją propagandę. Przy wsparciu amatorów, którzy są koniecznym, drugim garniturem aktywności propagandowej. Co się stanie, gdy nastąpi przesilenie i jedna z formuł istnienia Polski zyska przewagę? Będzie cenzura. W zasadzie na wszystkie treści, albowiem nie będzie już potrzeby, by dopuszczać kogokolwiek do głosu. Cieszmy się więc tym co mamy, póki jest czas.

Dlaczego nie zmobilizują się żadne środowiska, które by zaproponowały coś innego? Bo od roku 1944 wszystkie grupy aktywujące się w sferze komunikacji, od poetów począwszy, poprzez filmowców, naukowców, artystów estrady, aż po cyrkowych clownów były spenetrowane. To zaś oznacza, że każdy indywidualny sukces był efektem kolaboracji. Ludziom zaś, którzy nie mieli szans na żaden sukces proponowano, by ekscytowali się sukcesami zbiorowymi – mistrzostwami w piłce nożnej, festiwalami piosenki i temu podobnymi idiotyzmami, które zostały w pewnym momencie boleśnie zweryfikowane przez rynek. Dlatego dziś nie mamy nawet tych nędznych podniet, które tak rozgrzewały serca za komuny. Nikt nie pozwoli polskim piłkarzom niczego wygrać, nikt nie pozwoli polskim piosenkarzom na żaden sukces, a o aktorach to w ogóle zapomnijcie. Pozostała jedynie ekscytacja przeszłością, którą uprawiamy w różnych formułach wszyscy.

Za każdym razem kiedy przekonujemy się w okolicznościach drastycznych, że podbój się jednak dokonał, próbujemy podnosić się z kolan. I za każdym razem czynimy to według schematu narzuconego przez najeźdźcę. Za każdym też razem korzystamy z podsuniętych przezeń narzędzi i formuł. Nie rozumiemy jednak, że to jest błąd strategiczny. Nie mamy bowiem się do czego odwołać. Najprościej byłoby – w sytuacji kiedy nie ma cenzury – odwołać się do własnego talentu i jakichś umiejętności niestandardowych. To jednak, wobec totalnej kontroli rynku, wymaga przede wszystkim stworzenia targetu czyli wychowania publiczności, a dopiero potem realizacji różnych planów. Można to robić także równolegle, jak my tutaj, ale to się nie sprawdza w wielu dziedzinach.

Po 15 latach prowadzenia bloga widzę, jak niewiele osiągnęliśmy. Dziś dokładnie tak, jak 15 lat temu ludziom się wydaje propagując postawy uznawane za godne naśladowania dojdziemy do czegoś więcej niż iluzje. Znów zaczyna się słuchanie i produkcja rzewnych piosenek, znów mamy te same retrospekcje i te same ekscytacje. Czym? Dawnymi sukcesami sportowymi, dawnymi filmami, dawnymi czasami, które także należą do okresu podboju. Ich zasób zaś jest ściśle kontrolowany. Dlatego wydawnictwo klinika języka już od dawna nie kroczy tą drogą, dlatego wydajemy inne książki, pozornie nie rokujące na sukces, ale jednak ważne.

Myślę, że jako zbiorowość nie mamy szansy wyjść z tego obłędu. Możemy tylko próbować przedzierać się gdzieś w małych grupach. Jeśli zaś chodzi o modus operandi, dobrze jest zacząć od wykreślenia granic działania, a także nazwania rzeczy po imieniu, co mam nadzieje udało mi się dziś już na samym początku. Na dziś to tyle.

Informuję, że zostało mi już tylko 20 egzemplarzy książki „Handel wołami w Polsce”. Dodruku na razie nie będzie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/handel-wolami-w-polsce/

lut 222024
 

Zajmujemy się tu ostatnio klasyfikacją teksów pisanych. Kolega Pioter, albo ktoś pod jego tekstem, już nie pamiętam, napisał, że są dwa rodzaje literatury – sprawozdawczość i propaganda. Z tym, że sprawozdawczość to znikomy procent tekstów pisanych, a reszta to propaganda. To bardzo uwodzicielska i myślę, że prawdziwa definicja.

Nieco mimo tych rozważań postanowiłem napisać coś, o czym już tu kiedyś wspominałem, czyli o reportażu i jego konfrontacji z legendą. Jak to udowadnia Pioter, legenda nie była nigdy zmyśleniem, ale służyła do kolportażu informacji zaszyfrowanych, a także do straszenia, poprzez nadawanie jej bohaterom cech boskich. Ktoś powie, że to nie legenda, ale mit. Podział na mit i legendę jest podziałem fałszywym i nie mający racji. Legenda to zmodyfikowany mit, tyle, że w micie wszystko było prawdą, ale napisaną tak, by nikt się nie zorientował, że to prawda, a legendzie było tylko trochę prawdy. Mówi się, zwykle z kretyńskim uśmiechem, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy. Oczywiście, że jest. Jakiż by bowiem był powód powtarzania i kolportowania legend, gdyby nie było w nich prawdy? Bez prawdy są to wyłącznie rozwlekłe i nudne ględzenia. No, ale ponieważ jest tam prawda, warto się nimi interesować, bo to znaczy, że do czegoś służą. Najważniejszą legendą świata chrześcijańskiego była Złota legenda, która wznawiana jest do dziś. Świat niechrześcijański postanowił pozbyć się legend, albowiem nie pasowały one do  nowych formuł zarządzania, które oparte były na specyficznym rodzaju prawdy, często określanej słowem – życiowa. Ta prawda życiowa, to po prostu opis degradacji jednostek następującej pod przymusem lub w wyniku podstępu, jakie wobec nich stosuje wroga chrześcijańskiemu duchowi i Złotej legendzie władza. Najpełniejszym wyrazem „prawdy życiowej” jest nowa formuła literacka, która została zaimplementowana ludzkości w chwili kiedy do upadku chyliły się zreformowane, niemieckie monarchie, czyli przed rokiem 1914. Chodzi oczywiście o reportaż. Co to takiego? To są same kłamstwa, napisane w takich sposób, żeby czytelnik uwierzył, że jest tam sama prawda. Reportaż jest kolportowany masowo i w tym także jest jego siła. Legenda nigdy nie miała takich zasięgów, była rozprowadzana, że się tak wyrażę, ogniskowo – można to rozumieć dosłownie, poprzez fakt, że ludzie siedzieli przy ogniu i słuchali legend. Można też określić ten sposób kolportażu, jako gniazdowy, tak jak mamy gniazdową produkcję, na przykład książek – legendę kolportowano poprzez gniazda rodzinne. Reportaż był dostępny wszędzie, a skoro był dostępny należało stworzyć gwiazdy reportażu. W tym celu zebrano najbardziej zdeprawowanych i zaburzonych kłamców, nie mających żadnych zahamowań i oporów, a następnie podsunięto im instrukcje dotyczące tego co i jak mają pisać. Najważniejszym dowodem na to, że mam rację, jest książka, w komunizmie obowiązkowa lektura wszystkich dziennikarzy, zatytułowana „Klasycy dziennikarstwa”. Jej autorem jest, wielokrotnie tu wspominany, Egon Erwin Kisch.

Powtórzmy – o ile w legendzie jest ziarno prawdy, a mit jest samą prawdą, ale napisaną tak, by nikt się nie zorientował, a każdy uwierzył, o tyle w reportażu są same kłamstwa. Jest to jedno wielkie zmyślenie od początku do końca. Czy to znaczy, że nie ma uczciwych reportaży? Są, ale wyróżniają je dwie cechy, których nie można znaleźć w reportażach pasujących do mojej definicji. Pierwszą jest ogromna objętość, drugą zaś nikła ilość edycji. Tak jest, na przykład, z wielkim, siedmiotomowym chyba reportażem z czasów wojen domowych w Brazylii, zatytułowanym „Sertony”. Na jego podstawie Mario Vargas Llosa napisał swoją powieść „Wojna końca świata” dając tym samym, po raz kolejny dowód, że nie ma dobrej literatury, bez pamiętników i relacji bezpośrednich. Czyli bez wspomnianej tu już na początku sprawozdawczości, stanowiącej ułamek procenta wszystkich produkcji literackich. Ona jednak musi być ukryta przed oczami profanów, albowiem autorzy wynajęci przez opresyjne organizacje, przeinaczając jej treść, tworzą propagandę.

„Sertony”, które są jednym z arcydzieł brazylijskiej literatury mają zaskakująco mało wydań i są w zasadzie zapomniane. Świat o nich nie słyszał i nikogo ten tekst nie interesuje, choć wielu ludzi deklaruje chęć poznania historii egzotycznych krain. To kolejna brednia, która prowadzi ich wprost ku werbunkowi, w wyniku którego stają się reporterami, lub, jak kto woli, reportażystami. Każdy bowiem kto deklaruje chęć poznania obcych krain, domaga się w istocie czegoś innego – zwolnienia go z odpowiedzialności za czyny i dania gwarancji bezkarności.

W Polsce mieliśmy tak zwaną polską szkołę reportażu. Celowo nie piszę tego z wielkich liter. To była grupa osób wynajęta do masowego kolportowania kłamstw, deprawowania ludności i degradowania jej we własnych jej oczach. Teksty należących do niej autorów były szczególnie popularne wśród studentów i uczniów klas maturalnych, którzy uważali, że w ten sposób się wyróżniają na plus spośród rówieśników. Tymczasem ich mózgi poddawane były obróbce, w zasadzie nieodwracalnej. Ludzie do dziś wierzą, że Kapuściński to świetny autor, choć całość jego twórczości zmieściłaby się w dwóch tomach wspomnianego tu dzieła pod tytułem „Sertony”, a może nawet w jednym. Pod koniec życia pan Kapuściński wpadł na pomysł, na który Llosa wpadł dużo wcześniej, że aby stworzyć dzieło wielkie, należy mieć dobry wzór, pochodzący z segmentu o nazwie „sprawozdawczość”. I napisał swoje „Podróże z Herodotem”, które były, jak wszystkie jego poprzednie książki, zbiorem słabych i pretensjonalnych kłamstw. No, ale były trochę obszerniejsze niż wcześniejsza produkcja i dawały złudzenie, że są czymś innym. To samo dotyczy innych autorów z polskiej szkoły reportażu, w tym Krzysztofa Kąkolewskiego, który nie wiedzieć czemu uchodzi za człowieka poza wszelką krytyką.

Powtórzmy – jeśli coś ma około 200 stron objętości  formacie A5 nie jest reportażem. Jest streszczeniem sprawozdań podanym w oszukanej oprawie, po to, by wzbudzić emocje i zaufanie czytelnika. Kłamstwo takiego reportażu jest kłamstwem totalnym, to znaczy, że każdą postać, każde wydarzenie należy interpretować odwrotnie niż to sugeruje autor. Dlaczego te niby reportaże są zwykle takie krótkie? Bo są pisane pod przymusem – fizycznym, finansowym, emocjonalnym. A taka sytuacja nie sprzyja rozwojowi narracji, przeciwnie powoduje, że autor, zamknięty w klatce własnej nieszczerości, chce jak najszybciej skończyć dzieło i mieć tę mękę już za sobą. Zwykle nie idzie mu to łatwo, stąd otaczające reporterów legendy o tym, że pisząc swoje dzieła „rzeźbią oni w słowie”. Już kiedyś z tego szydziliśmy, ale nie zaszkodzi przypomnieć. Nie ma żadnego rzeźbienia w słowie. W gównie można sobie porzeźbić i tym właśnie zajmowała się polska szkoła reportażu. Słowo, jako tworzywo ma inną strukturę i charakter, jest płynne i granulowane jednocześnie. Za owym rzeźbieniem w słowie, czyli samogwałtem na prawdzie, wrażliwości i własnych emocjach, ukrywa się intencja zleceniodawcy. Ta jest zawsze ponura i nieuczciwa wobec czytelnika. Masowy kolportaż jednak uniemożliwia ludziom właściwą ocenę, a legendowanie autorów tych reportaży staje się dopełnieniem całego obrazu tragedii. Ludzie, sami z siebie kolportują kłamstwa zawarte w reportażach, a teraz jeszcze będą nimi katowane dzieci, bo czołowi reportażyści gazowni, znajdą się w kanonie lektur. Postaci zaś tych autorów zostaną przeniesione w sferę mitu. A na pewno zostanie podjęta taka próba. Zwykle odbywa się to za pomocą decyzji administracyjnych i sądów. Przygoda ta jeszcze przed nami, ja zaś kończę na dziś, albowiem muszę finalizować pracę nas książką o porwaniu Jana Kazimierza, królewica polskiego…

lut 212024
 

Dwa dni temu prof. Andrzej Nowak, opublikował taki oto tekst

https://portal.arcana.pl/Glos-starego-wyborcy-z-mysla-o-mlodszych,4646.html

Wywołał on jakaś tam reakcję, ale nie taką, jaką wywołują bąki puszczane przez youtuberów czy gwiazdy twittera. W zasadzie merytorycznie próbował się do tego materiału odnieść jedynie minister Gliński, który powiedział coś w rodzaju – musimy się jednoczyć wobec zagrożenia, a nie zaczynać rozliczenia w tak trudnym momencie. Ja się oczywiście zgadzam z prof. Nowakiem, choć nie bardzo wierzę, że to minister Czarnek jest lekiem na całe zło. Poza tym wiem na pewno, że ludzie zgromadzeni wokół Jarosława Kaczyńskiego prędzej zatopią cały kraj niż zrezygnują choćby z pół metra przestrzennego swoich wpływów. I nie chodzi bynajmniej o to, że oni są złośliwi, albo podli, choć pewnie i tacy się zdarzają. Oni są zwyczajnie ślepi. No i ktoś im, niestety, stale i konsekwentnie obniża horyzont. Reakcje samego prezesa na to, co dzieje się wokół są nieadekwatne. Cóż to znaczy? Prezes wychodzi na ulicę i protestuje, albowiem nie ma innych narzędzi wpływu. To jest dla nas, wyborców, bardzo niekomfortowy widok. Mam na myśli obserwowanie tego zjawiska i słuchanie co oni tam w czasie tych demonstracji mówią. Jeśli zaś chodzi o tekst prof. Nowaka nie jestem w stanie wytłumaczyć nikomu, spoza ścisłego, naszego kręgu, że pozostanie on wołaniem na puszczy. Wszyscy bowiem uważają, że wystarczy wypowiedź profesora, żeby polityka wewnętrzna PiS ulegał zmianie. Nie ulegnie, albowiem partia jest tak samo dziedzicem komunistycznych patologii, jak wszystkie inne partie w Polsce i dokładnie to widać w decyzjach kadrowych. Pół Internetu zastanawia się od wczoraj, jak to jest możliwe, że na listach PiS znalazła się Monika Pawłowska, która zamierza przejąć mandat po pośle Kamińskim? Wszak wcześniej była u Biedronia, a jej ciotka to działaczka SLD? Nie ma w tym nic dziwnego i nadzwyczajnego. Ludzie, którzy znajdują się w sejmie i w partii, są, według naszych standardów, kompletnymi degeneratami. To powoduje, że nie cofną się przed niczym, żadna decyzja im nie straszna, albowiem priorytetem jest utrzymanie się na stołku i partyjne handelki. Prezes o tym wie i usiłuje żonglować stanowiskami, mandatami i rozgrywać jakoś całą tę patologię. To jest działanie beznadziejne, bo prowadzi do tego, że patologie polityczne stale się pogłębiają. I nie zasłoni ich jeden prof. Nowak, zwłaszcza, że nie ma już na to ochoty, sam to napisał. Prezes jednak nic innego nie potrafi, a myśl o tym, że do partii zaciągnie się niekontrolowaną ilość ludzi, którzy mają jakieś pomysły jest mu wstrętna. No i prawdopodobnie on w ogóle nie rozumie po co miałby coś takiego firmować. Można przecież, a jest to o wiele bezpieczniejsze, wystawić na front ludzi, którzy w swojej naiwności, albo wyrachowaniu, bo tylko te dwie cechy wchodzą w grę, będą udawać ideowych działaczy z pomysłami. I z tej myśli wyewoluował Oskar Szafarowicz, który ma przymus fotografowania się ze wszystkimi ważnymi osobami w PiS. Ostatnio zrobił sobie zdjęcie z Tobiaszem Bocheńskim. Jeśli sytuacja będzie się dalej rozwijać w ten sposób Bocheński nie zostanie prezydentem Warszawy, ale ludzie, którzy doprowadzą do jego klęski nie wezmą na siebie odpowiedzialności, bo niby dlaczego…To Bocheński będzie winien, bo okazało się, że jednak nie sprostał zadaniu. Taki jest mechanizm – klika, bez pomysłów, planu i zdecydowania, decyduje kto jest bohaterem, a kto zdrajcą i nieudacznikiem. Skupia na sobie coraz więcej nienawiści i coraz bardziej irytuje wszystkich, ale jest przekonana, że to co czyni, odbierane jest przez tłum pozytywnie. I nie ma się już doprawdy co ochrzaniać i dawać im jakichś szans czy wierzyć w ich dobre intencje. W TV Republika, po staremu, jak w TVP Info za PiS, występuje Senyszynowa i zapraszają tam Mariana Kowalskiego, który jest – według nich reprezentantem narodu. W tym czasie Stanowski, który doinwestował swój kanał ogromnymi kwotami, ma prawie takie same zasięgi jak oni. I nikomu nie da się wyjaśnić, że zasięgi nie mają tu żadnego znaczenia. Tak, jak nie miały znaczenia przed wojną samoloty dwupłatowe broniące polskiego nieba. Nie mają, bo ośrodki kolportowanie informacji istotnych są poza krajem. Jak w tym wszystkim ma się odnaleźć prof. Nowak? No i co zrobić z jego postulatami?

Kadry decydują o wszystkim, jak powiedział klasyk. A jakie mamy kadry każdy widzi. To są ludzie, którzy przepłacają za wszystko, po to by zrobić wrażenie na wieśniakach. Tak można by ująć ich politykę syntetycznie. Ziobro zapłacił Roli, o czym już pisałem, ale nie tylko pieniądze wchodzą w grę. Od wczoraj sieć zapełnia się zdjęciami niejakiej Izy Pek, którą na tych fotografiach widać w towarzystwie prezydenta Andrzeja Dudy. Nie wiem z jakiego czasu pochodzą te zdjęcia, ale chyba są stare. Nie ma to jednak znaczenia. Pani Pek bowiem to kochanka posła Pięty, najbardziej konserwatywnego posła PiS, który przed laty skompromitował się właśnie przez znajomość z nią. Dziś osoba ta powraca i zaczyna opowiadać, że chce być pisarką. I zapewne będzie, a wszyscy rzucą się na jej produkcję, bo będą się chcieli dowiedzieć, czy z prezydentem też spała. Oczywiście rozumiemy, że reakcje tłumu są niezależne od nas, niezależne są one nawet od prezesa. Ale, na litość, po się ma media właśnie, żeby te reakcje stymulować. Przypomnę, że w czasach kiedy PiS rządził telewizją, nagrodzili tam autora książki o Lolku Skarpetczaku w krainie wyobraźni. W czasach kiedy każde dziecko ma smartfona!!! Firmował to Piotr Gliński, który dziś wzywa prof. Nowaka do opamiętania i chce byśmy się jednoczyli. Wokół kogo i czego, że spytam? Posłanki Pawłowskiej, ten całej Izy Pek, czy może wokół Skarpetczaka? Niech się minister Gliński sam z nimi jednoczy i weźmie sobie do pomocy Oskara i Mariana, oni są reprezentatywni dla narodu, jeden reprezentuje młodzież, a drugi spracowaną klasę robotniczą. Normalnie jak w 1968. Brakuje tylko, żeby ktoś, specjalnie dla prezesa, zaaranżował jakieś demonstracje pod oknem z okrzykami – syjoniści do Syjamu. Nie ma końca temu obłędowi. Coraz bardziej jednak widoczna jest metoda. Jej założeniem najważniejszym jest to, by naród dostosował się do wyobrażeń polityków na jego temat. Powiem krótko – a gówno. Nie będzie tak, a na pewno nie tutaj. Bo tu potrafimy sobie wymyślić swoje własne zabawy i mamy swoje własne puzzle.

Niech cały komuszy pomiot czynny bez przerwy w polityce i podszywający się pod dawno zamordowanych bohaterów, bawi się w swoje gry, niech Monika Jaruzelska dyskutuje z Mellerem o wolności słowa i niech wskazują, że Olszański, były zomowiec jest dla niej największym zagrożeniem. Nas to nie powinno zajmować. Widzimy bowiem, że od roku 1944, do dziś, żaden polityk, nawet najbardziej patriotyczny nie traktuje tu nikogo podmiotowo. I każdy doskonale wie, że można udać i zagrać wszystko i każdego. Wczoraj puściłem tu link do starego filmu „Ostatnia droga komendanta Ponurego”. Film ten bardzo mnie wzruszył, kiedy oglądałem go dawno, dawno temu. Nie wiedziałem wtedy kim jest biskup Gulbinowicz, który celebrował nabożeństwo żałobne, a potem został kardynałem. Myślałem, że oto wreszcie coś się zmienia. Nic się nie zmieniło, także później. I widzimy, też, że dziś również nie ma szans na zmianę. Mówi nam o tym prof. Nowak. Mamy przed oczami ciągle tych samych ludzi, wywodzących się z tych samych środowisk, którzy z coraz większą niechęcią przebierają się – specjalnie dla nas – za osoby, którymi nie są i nigdy nie były. Kiedy im się znudzi, albo kiedy dorosną ich dzieci i wnuki, wróci cenzura, taka, jak za Stalina. Sądy już się do tego przymierzają. I nikogo to nie obejdzie, albowiem Monika i Marcin, dalej będą dyskutować w poważnych programach publicystycznych o potrzebie wolności słowa.

Treści, którymi ekscytuje się motłoch nie będą cenzurowane, ograniczy się jedynie te istotne. Jakie to będą treści, już my tutaj się o tym dowiemy pierwsi. Nikt jednak nie wstanie i nie ujmie się za nami. O tym możecie zapomnieć. Zbyt wielka bowiem będzie ekscytacja spowodowana nowymi demaskacjami Izy Pek. No i ilością lajków zdobywanych przez Stanowskiego i Republikę. Uklepywanie gruntu pod triumf kolejnego pokolenia komuny – nie żadnej tam postkomuny, ale wprost komuny – trwa w najlepsze.

W sieci zaś latają takie oto filmy, które podbijane są przez idiotów lub agentów, piszących, że podnoszą one w nich dumę narodową, a także uczą patriotyzmu dzieci.

https://www.youtube.com/watch?v=I53jV1p5slw

https://www.youtube.com/watch?v=DzZiRyW7f-E

Na ewentualne protesty, że muzyka piękna i wszystko takie wzruszające, odpowiadam – pokażcie to Monice Pawłowskiej i jej ciotce. Ich reakcja będzie właściwą miarą skuteczności tej produkcji. Brakuje tylko Oskara Szafarowicza, który by to zapowiadał w TV Republika.

Schemat operacyjny, który tu omawiamy od kilku dni jest taki – wtajemniczona jest egzekutywa. Ona decyduje o tym, jakie narzędzia propagandy i walki są stosowane. Ona też decyduje kto umrze, a kto będzie żył. O tym, kto będzie zabijał również ona decyduje, ale w porozumieniu – tajnym – z wrogiem. Nie można bowiem toczyć wojny nie porozumiewając się z wrogiem za plecami tych, którzy przeznaczeni są na stracenie. Poza tym ich krew też jest potrzebna, żeby cementować sojusze. Jeśli ktoś próbuje zdemaskować ten schemat zostaje nazwany zdrajcą i zabity. Tak to wyglądało dawniej. Dziś zaś po prostu się o kimś takim nie mówi. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że dawne czasy mogą wrócić. Walka klas bowiem zaostrza się w miarę jej prowadzenia. Im mniej zaś szans na tajne porozumienia tym większy popyt na zdrajców i tym zacieklejsze starcia. Ten etap dopiero przed nami, bo PiS odkrywa, z niejakim zdumieniem, że tamci nie chcą się już porozumiewać. Chętnych zaś na wskazywanie błędów w działaniach egzekutywy przybywa. Pierwszy odważył się prof. Nowak.

No, a co z nami? My jesteśmy anomalią, która ujawniła się w salonie24 piętnaście lat temu, ku nieopisanemu zdziwieniu egzekutywy. Po czym, po chwilowym stuporze, w jaki wprawiliśmy egzekutywę, zostaliśmy zmarginalizowani, albowiem okazało się, że jest cała masa ludzi, którzy w bardzo przekonujący sposób potrafią udać blogerów i pisarzy. No, a później pojawiły się kanały na YT i ich monstrualne zasięgi. Kto by się więc przejmował, jakimiś anomaliami, kiedy Stanowski dogania Republikę, a oba kanały mają takie subskrypcje, że głowa może rozboleć od samego patrzenia.

No nic, robimy daje swoje, w przekonaniu, że to Bóg jest po naszej stronie, a egzekutywa, w tych działaniach, które podejmuje teraz, musi sobie radzić bez niego.

 

lut 202024
 

Jak wszyscy się zapewne domyślają, nie mam pojęcia o uwiarygodnianiu agentów, a wszystkie moje spostrzeżenia na ten temat pochodzą z Netflixa. Okoliczność ta jednak nie powstrzyma mnie przed wygłaszaniem opinii na temat tego uwiarygodniania.

I tak oto obejrzałem sobie ostatnio film pod tytułem „Sprzymierzeni”. Reżyserował to Robert Zemeckis, a grał w tym Brad Pitt. Od razu widać było, że reżyser na planie nie miał wiele do powiedzenia, a rządzili scenarzysta z producentem. No i oni wymyślili, że dla filmu szpiegowskiego zakończonego samobójstwem najlepsza będzie formuła z ramoty pod tytułem „Miłość, szmaragd i krokodyl”. To znaczy dużo biegania bez sensu, dużo strzelania bez sensu, kawałek pustyni i trupy faszystów. No i tak to mniej więcej leci – ona i on spotykaj się w Casablance, żeby zastrzelić niemieckiego ambasadora. Ona jest tam pierwsza, a on przyjeżdża z pustyni, gdzie go zrzucili z samolotu. Oboje funkcjonują w środowisku ludzi rządu Vichy. Film nie jest zbyt długi i trzeba w nim pomieścić różne horrenda. Nie ma krokodyla, co uważam za wartość dodaną, ale jest seks i to niestety psuje wiele. Do tego jeszcze na początku, jakiś Niemiec, orientuje się, że Brad Pitt to jego znajomy z Paryża. Spotkali się tam obaj w celi przesłuchań, Brad siedział mokry na krześle, a Niemiec tłukł go pejczem. No i teraz, w tej Casablance, jeden przy jednym stoliku z fikcyjną żoną, a drugi przy stoliku obok z prawdziwą gazetą. Ten poznał tamtego, a tamten tego. Tamten poszedł zadzwonić tak, żeby nikt nie zauważył, ale ten to zauważył od razu i poszedł za nim. Tamten dzwoni z budki i prosi o połączenie z policją Vichy – jakby Gestapo nie było w Casablance – a ten go za łeb i dusi. Tamten się wyrywa, ale nie z Bradem Pittem te brunnery. Tamten już uduszony, z oczami na wierzchu, a Brad mu – dla niepoznaki – pakuje palcem do gardła kawałek pizzy czy co oni tam w tej Casablance jedzą…Potem odchodzi do fikcyjnej żony, a wcześniej mówi do słuchawki, że ktoś się tu czymś zadławił, żeby pogotowie przyjechało.

Później jadą na pustynię postrzelać, ogarnia ich burza piaskowa, jak siedzą w samochodzie i robią ten seks. Już wiemy, że będą kłopoty, ale nie wiemy jeszcze jakie. Trzeba jeszcze załatwić, żeby Brad wszedł na imprezę do ambasadora, bo nie ma zaproszenia. Idą do jakiegoś Szwaba w białym mundurze, który ma hopla na puncie pokera, obnaża rzecz jasna przed nimi te swoje deficyty, i coś tam wraz z Bradem robią z kartami, jakieś wróżby czy przekładaniec. W wyniku tego Brad dostaje zaproszenie, ale musi się uwiarygodnić. Ponieważ jest przedstawicielem firmy wydobywającej fosfaty – tak to jest przetłumaczone, choć powinno być fosforyty – ma napisać na kartce wzór tego fosfatu. No i pisze i już jest wiarygodny. Potem jest przyjęcie, gdzie ma się odbyć zamach. Wszyscy uśmiechnięci spacerują w kieliszkami wina, gra muzyka i nagle coś wybucha w mieście, Hitlery – za zwykle – zaczynają latać bez ładu i składu, jak kury z odciętymi głowami – a Brad i jego fikcyjna żona, przewracają stół, wyjmują skądsiś broń i prażą do wszystkich eleganckich gości. Najpierw zaś zabijają ambasadora. Potem uciekają przez pustynię w samochodzie, a on prosi ją o rękę i ona się zgadza. A to nawet nie jest połowa filmu, więc coś nam tu już zaczyna śmierdzieć.

Potem widzimy tajną kwaterę służb, w których pracuje Brad. Widzimy też napis na rękawie jego stalowego mundury. – CANADA – brzmi ten napis. Od razu czujemy się lepiej i jeszcze bardziej lubimy Brada Pitta. Przychodzi on do swojego szefa, żeby mu oznajmić, że się żeni z agentką. Tamten jest przeciw, ale co może poradzić na miłość, kiedy jest tylko nędznym generałem brygady, kierującym jednostką specjalną? Nic przecież. No i Brad i jego fikcyjna żona biorą ślub. Ona staje się żoną prawdziwą, a potem rodzi im się dziecko, też prawdziwe. Fakt ten podkreślony jest poprzez okoliczności porodu, który dokonuje się podczas nalotu Niemców na Londyn.

Wszystko idzie dobrze, ona ma swoje życie, bo dziecko jeździ co rano do sympatycznej starszej niani, on zaś chodzi do pracy w jednostce specjalnej. Wieczorami jest oczywiście seks, a rano śniadania. Nagle okazuje się, że ona  chce urządzić przyjęcie dla swoich przyjaciół intelektualistów. On się zgadza, nie pytając, skąd do cholery, w bombardowanym Londynie wzięła jakichś intelektualistów, kiedy jest przecież urlopowaną na macierzyńskim agentką?

Przyjęcie dla intelektualistów się zbliża…aha, byłbym zapomniał…oboje hodują kury. Takie białe kurczaki. Za domem mają kurnik z klatkami. Co rano są świeże jajka. To jakiś symbol zapewne, ale moja wrodzona ślepota nie pozwoliła mi się zorientować jaki dokładnie. I kiedy przyjęcie jest tuż, tuż, on zostaje wezwany do centrali, a tam jakiś łysy jegomość bez krzty poczucia humoru mówi mu, że jego żona jest agentką niemiecką. Wszystko było ukartowane, to Niemce zaplanowali zamach na ambasadora w Casablance, albowiem ten był dysydentem. Niesamowite! Nie dość, że w Maroku nie ma Gestapo, to jeszcze Hitlery działają tak sprawnie, że likwidację człowieka działającego na ich własnym terenie i mającego jakieś wąty do Adolfa załatwiają za pomocą brytyjskiego agenta, Kanadyjczyka, w stopniu podpułkownika, którego – o cudzie – Anglicy zrzucają na pustyni pod Casablanką! A można go było przecież udusić poduszką, albo kawałkiem pizzy sprowadzonej w tym celu specjalnie z Palermo. Takie to były czasy.

No ale nic, trza się zastanowić co robić. Łysy jegomość, w obecności bezradnego wobec miłości dwojga ludzi z pustyni generała brygady, mówi, że zadzwonią do Brada, podadzą fałszywy meldunek, a on go zostawi na biurku. Jest piątek, w sobotę ma być przyjęcie, jeśli w poniedziałek okaże się, że w przechwyconych komunikatach jest ten meldunek, Brad będzie musiał zastrzelić swoją ukochaną osobiście. Jeśli tego nie zrobi ludzie łysego zastrzelą i ją i Brada. Robi się naprawdę nerwowo, a tu jeszcze przed nami przyjęcie z intelektualistami. Zdziwiłem się niewąsko kiedy zobaczyłem co scenarzysta z producentem rozumieli pod pojęciem „intelektualista”. Oto pokazują nam londyński dom, gdzie nie ma miejsca na nic, nie ma się jak obrócić z kieliszkiem, jak człowiek usiłuje się zamknąć w kiblu to kolana wystają na zewnątrz, a w domu tym jest pełno pijanych marynarzy, jakichś kurewek i żołnierzy w stopniach od szeregowego do podoficera. Aha, byłbym zapomniał – Brad ma siostrę, która żyje w związku lesbijskim z jakąś skrzypaczką czy kimś podobnym. No i one tam, całkiem na widoku robią różne seksy, a żaden z obecnych wojskowych nie protestuje. I to jest motyw stały. Aha, jeszcze wcześniej jest cena w pubie. Grupa tajnych pracowników MI6 obmacuje się nawzajem, a jeden sierżant sięga łapą pewnej damie aż do podwiązek. To się trochę kłóci z naszym wyobrażeniem brytyjskiej obyczajowości w latach czterdziestych, zwłaszcza, że pamiętamy iż Alan Turing za swój homoseksualizm został skazany na chemiczną kastrację i popełnił samobójstwo, a było to w roku 1954.

Prócz szeregowych, marynarzy, lesbijek, dziwek i wszelkiej swołoczy, wśród intelektualistów jest również dziwny pan z przyklejoną brodą udający staruszka. Gada on na stronie z żoną Brada, a kiedy ten pyta co to za jeden? żona mówi, że to sprzedawca biżuterii. Nie wiemy skąd się wziął na tym przyjęciu, ale wśród tej całej bandy tylko on wyglądał na intelektualistę, z tym, że widać było iż jest ucharakteryzowany. Do tego zjawia się tam jeszcze generał brygady, który mówi do Brada – chodźmy do kurnika. I nie jest to żaden szyfr. Oni rzeczywiście tam idą, a wszystko przez to, że Brad chciał się dowiedzieć, swoimi kanałami, czy ta żona rzeczywiście kapuje. Pojechał na lotnisko, dał pilotowi lecącemu z misją do Dieppe, zdjęcie poślubionej sobie kobiety, które oderwał z grupowej fotografii stojącej na szafce i powiedział, że ma się on z tym zdjęciem zgłosić do szefa Resistance. Jest on co prawda znanym alkoholikiem, ale może ją rozpozna i powie co i jak. Niestety, generał w kurniku opieprza Brada za samowolkę, albowiem pilot czekał aż pijak z Dieppe obejrzy zdjęcie, przez co opóźnił odlot i Hitlery go zestrzeliły. – Tak nie może być – mówi surowo generał. Jak się jednak domyślamy Brad ma go w dupie. W tym momencie dochodzi, moim zdaniem do zakrzywienia continuum czasoprzestrzennego, albowiem za dużo rzeczy się dzieje między piątkiem, kiedy Brad odbiera fałszywy meldunek, a poniedziałkiem kiedy dochodzi do ostatecznej demaskacji. Brad postanawia bowiem, że sam poleci do Francji znajdzie wiecznie pijanego szefa Resistance i dowie się od niego czy żona jest agentką niemiecką. I rzeczywiście leci. Okazuje się, że szefa Resistance nie ma, bo Niemce go zamknęły w areszcie. Spił się i robił jakieś burdy. No, ale co to jest za przeszkoda dla Brada? Naprędce montuje on grupę szturmową, zdobywa więzienie – a wszystko w jeden niedzielny wieczór, dlatego o tym zakrzywieniu continuum napisałem – wchodzi do celi i pokazuje pijanemu Francuzowi zdjęcie. Przyznam od razu, że ze wstydu nie mogłem na to patrzeć. Żona oglądała i mówiła mi co się dzieje na ekranie, a ja stałem z boku z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami. Pijak nic nie może sobie przypomnieć, w końcu jednak mówi, że ta prawdziwa agentka MI6 umiała grać na pianinie. To jest gwóźdź do trumny miłości Brada Pitta i jego zapoznanej w Casablance, podczas zamachu na ambasadora, żony.

Brad wraca do Londynu, jest poniedziałek rano, mgły nadciągają znad Tamizy, a on mówi do niej – graj Marsyliankę! Ona się ociąga, ma łzy w oczach, w końcu mówi, że nie umie. On, wyraźnie wkurzony, postanawia zabrać ją i dziecko, porwać samolot i udziec do Szwajcarii, czy też Paragwaju. Czyli tam gdzie są punkty przerzutowe i cele ucieczki Hitlerów i ich rodzin. – Może Brad też jest agentem? – zastanawiamy się Ona wyznaje mu wszystko i oboje postanawiają, że ich miłość pokona wszelkie przeszkody. No, ale zanim uciekną trzeba jeszcze zlikwidować siatkę szpiegowską. Okazuje się, że składa się ona z dwóch osób – sympatycznej niani, do której ona woziła co rano córkę urodzoną podczas nalotu oraz gościa, co się przebierał za staruszka jubilera. Brad załatwia oboje w ciągu kilku minut. Porywają potem samolot i usiłują odlecieć. Jednak na lotnisku już jest generał brygady, co zaprosił Brada do kurnika. Pas startowy zablokowany, nie wiadomo co robić. Brad wychodzi i zaczyna dyskutować z generałem. Jego żona tymczasem, siedzi w samochodzie i słucha. Widać jednak, że już coś zdecydowała. Zostawia dziecko, wysiada z auta i strzela sobie w głowę. Potem przyjeżdża łysy i patrzy z wyrzutem na generała, ten zaś, żeby ostatecznie umyć od wszystkiego ręce, woła wskazując palcem na Brada – to on, to on, to on ją zastrzelił! Łysy uśmiecha się i wszyscy są szczęśliwi, albowiem sprawiedliwości stało się zadość. Na koniec jest jeszcze seria scen rwących serce, kiedy to pojawia się cień matki, która zostawiła w szufladzie list do córki, w przeczuciu najgorszego. Córka ma go przeczytać kiedy będzie już dorosła. I tu mamy koniec. Myślicie, że to wszystko wyssane z palca brednie? To popatrzcie teraz na inną historię.

Jan Piwnik, po ukończeniu pięciu zasadniczych kursów dywersyjnych w Londynie i awansowaniu na stopień porucznika, został zrzucony pod Skierniewicami jako cichociemny. Razem z nim skakał kapitan Niemir Stanisław Bidziński. Samolot, którym przylecieli musiał awaryjnie lądować w Szwecji, gdzie został spalony przez załogę. Ta zaś, została z tej Szwecji ewakuowana przez nie wiadomo do końca kogo. Kiedy Piwnik lądował, na ziemi czekały na niego różne osoby, w tym Emilia Malessa, w której – za sugerują opisy – od razu się zakochał. Ona zaś z w nim, co zrozumiałe. Jej losy opisane zostały przez Marię Weber, w książce wydanej w roku 2013 przez oficynę Rytm. Ojciec Malessy był urzędnikiem skarbowym, a kolega Piwnika, kapitan Bidziński także w urzędzie skarbowym przed wojną pracował. Emilia Malessa nosiła nazwisko po mężu, ale nie wiadomo dokładnie kim był ten mąż. Kiedy zobaczyła Piwnika od razu o tamtym zapomniała. Przez co oboje musieli się zdecydować na konwersję i wzięli ślub w zborze kalwińskim. Malessa nie była byle kim, kierowała bowiem w AK działem łączności zagranicznej w dziale łączności o kryptonimie „Zagroda”. Wszystko tam działało sprawnie, ale doszło do dwóch spektakularnych wsyp. Docent wiki podaje, że za jedną stało NKWD, a za drugą Gestapo. Ta druga miała miejsce w roku 1943 albo 1944. Jakby tego było mało, szpieg czynny w oddziale Piwnika – Jerzy Wojnowski – Motor, zdradził Gestapo adres Malessy. Ta jednak, ostrzeżona przez sąsiadkę, uciekła. Motor zaś został likwidowany na mocy wyroku wydanego przez „Nila”.

Cezary Chlebowski pisze, że Malessa poznała Piwnika tuż po jego lądowaniu, tak jak to opisałem wyżej. Zdradził mu to ponoć „Nurt” – Eugeniusz Kaszyński. Piszą o nim jednak, że był schizofrenikiem. Inna wersja mówi, że Piwnik poznał Malessę trzy dni po zrzucie, a jest jeszcze trzecia wersja, według której stało się to w marcu 1943. Nie wiemy czy przed wsypą czy po wsypie „Zagrody”, też przecież datowanej różnie. W każdym razie ślub odbył się na Lesznie w Warszawie, w kościele ewangelicko-reformowanym w końcu listopada 1943. Już w grudniu 1943 doszło do zdrady Motora i ujawnienia adresu Malessy.

W styczniu 1944 AK odwołało Piwnika z wszystkich pełnionych funkcji dowódczych i wysłało go pod Nowogródek, gdzie zginął w czerwcu 1944. I jak to opisuje Cezary Chlebowski, kazał przed śmiercią powiedzieć rodzinie, że umiera jako Polak, a także pozdrowić Góry Świętokrzyskie. A jako kto miałby umierać, aż się chce zapytać w tym miejscu?

Malessa podczas Powstania trafiła do tak zwanego III rzutu konspiracyjnego, to znaczy nie brała udziału w walkach i miała się nie ujawniać. Wraz z majorem Kazimierzem Bilskim miała odbudować centralę „Zagrody”. Jednak – z przyczyn nieznanych – ujawniła się wraz z nim. Pracowała w łączności powstańczej, została wyróżniona Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, a także awansowana do stopnia kapitana. Po wojnie znalazła się w Krakowie, gdzie odtwarzała struktury AK. Była członkiem I Zarządu WiN. W październiku 1945 poprosiła o zwolnienie jej z obowiązków i zakończenie działalności konspiracyjnej. Takie zwolnienie uzyskała. Obowiązki zdać miała 5 listopada 1945 roku, ale już w październiku została aresztowana. Przesłuchiwał ją Różański, który obiecał jej – tak podaje docent wiki – że jeśli zdradzi nazwiska osób I komendy WiN, o już przypilnuje, żeby żadna z tych osób nie została aresztowana. Malessa ufając w słowo honoru Różańskiego podała mu nazwiska. Kiedy jednak okazało się, że wszyscy zostali aresztowani, rozpoczęła strajk głodowy, w proteście przeciwko tej haniebnej decyzji. Po trwającym miesiąc procesie – 3 stycznia – 4 luty 1946, została skazana na dwa lata więzienia, ale już następnego dnia ułaskawił ją Bolesław Bierut. Jak pisze wiki, natychmiast podjęła próbę interwencji, w sprawie uwolnienia aresztowanych kolegów. Kiedy jej się to nie udało, popełniła samobójstwo, albowiem środowisko AK ją odrzuciło.

Cezary Chlebowski zaś napisał, że była ona zauroczona Różańskim. A zresztą, najlepiej zacytować, to co jest w wiki:

Kontrowersje wywołuje relacja między Malessą a Różańskim. Zdaniem historyka i publicysty Cezarego Chlebowskiego Malessa była zauroczona Różańskim i dlatego zeznawała na niekorzyść członków WiN[35]. Podobne zdanie wyrażał żołnierz Zgrupowań Partyzanckich AK „Ponury” Zdzisław Rachtan ps. „Halny”. Chlebowski choć negatywnie odnosił się do relacji pomiędzy Malessą a Różańskim zwrócił uwagę, że wydarzenie to nie może być pretekstem do wyrażenia złego zdania o Malessy. Odmienne stanowisko wyrażał Zdzisław Rachtan, który w 2009 roku bezskutecznie próbował zablokować inicjatywę odsłonięcia na cześć Malessy tablicy pamiątkowej w Wąchocku[36]. Według historyka Andrzeja Przewoźnika, zauroczenie Różańskim było plotką dyskredytującą Malessę[37]. W 1984 roku Józef Rybicki stwierdził, że Malessa była ofiarą przemyślanego planu MBP. Po uświadomieniu sobie popełnionego błędu, Malessa miała świadomie odebrać sobie życie[35]. Pogląd Rybickiego podzielił historyk Marian Marek Drozdowski podkreślając, że nie tylko Malessa załamała się podczas śledztwa[38]. W spektaklu telewizyjnym Słowo honoru Malessę przedstawiono jako osobę, która zbyt łatwo uwierzyła Różańskiemu[37].

W październiku 2010 roku radny Prawa i Sprawiedliwości Wojciech Starzyński zaproponował nadanie imieniem Emilii Malessy ronda na skrzyżowaniu ulic Potockiej i Gwiaździstej na Żoliborzu. Pomysł skrytykował dziennikarz Gazety Wyborczej Jarosław Osowski podkreślając, że Malessa współpraca z MBP i jej odpowiedzialna za aresztowanie żołnierzy WiN. Na prośbę Zespołu Nazewnictwa Miejskiego Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej wydał opinię, według której nie było żadnych przesłanek do „podważania szlachetności i bezinteresowności Emilii Malessy”. Propozycję nadania rondu im. Emilii Malessy odrzucili radni Żoliborza na drodze głosowania

Wiecie nad czym się zastanawiam? Czy to czasem nie polscy historycy napisali ten scenariusz do filmu Zemeckisa „Sprzymierzeni”, wszystkie okoliczności na to właśnie wskazują.

lut 192024
 

Od czytania laurek na temat bohaterskich postaw leśników w czasie II wojny światowej, może człowieka rozboleć głowa. Nie ma chyba gorszego pomysłu na propagowanie wiedzy o lasach i leśnikach w czasie wojny niż publikacja broszurek typu: Leśnicy w okresie II wojny światowej na Kielecczyźnie. Połowę tej broszury zajmują opisy wyczynów Hubala, znaczną część kawałki poświęcone Powstaniu Styczniowemu, do tego jeszcze fragmenty dotyczące czasów dawniejszych i gospodarki leśnej od średniowiecza do odzyskania niepodległości. To co pozostaje, poświęcone jest działalności leśników w walce z okupantem. Są to historie tragiczne i nie dające nadziei. No, ale to one właśnie są elementem procesu wychowawczego, jakiemu poddaje się dzieci i młodzież, by uwrażliwić ją na sprawy związane z walką o niepodległość. Osiąga się w ten sposób efekt odwrotny od zamierzonego, ale to nikomu nie przeszkadza, albowiem istotnym celem takiej działalności jest zagospodarowanie emocji lokalnych działaczy i badaczy historii, którzy chcą wreszcie zrobić coś pożytecznego i zmusić kogo się da do czytania swoich produkcji, najlepiej decyzją administracyjną.

Sprawa ta nie dotyczy tylko leśników, ale całej problematyki wojennej w ogóle, leśnicy są tu tylko odpryskiem tendencji ogólnych. Wszystko zaś zaczyna się od intencji. Najczęściej fałszywej. I jest gorsze niż działalność oszustów matrymonialnych podszywających się pod amerykańskich żołnierzy na przepustce. Każdy, kto działa ze złą intencją, ale potrafi zdobyć się na odrobinę kokieterii, może w Polsce pisać i mówić o II wojnie światowej co mu się podoba. Byle tylko wskazał na poświęcenie jakie było udziałem narodu i jego pojedynczych jednostek. Po takim zabiegu może już wszystko. Może kłamać, przeinaczać fakty, wskazywać zdrajców tam gdzie ich nie ma, albo wręcz robić z nich bohaterów. I nikogo to dziwić, ani zastanawiać nie będzie, albowiem napisał lub powiedział kilka ciepłych słów o naszych chłopakach…A wiecie, jakie to jest ważne, prawda? No więc to w ogóle nie ma znaczenia, albowiem wszyscy traktują zmarłych i pomordowanych instrumentalnie. Poza ich rodzinami, ale to też nie jest takie pewne. Całe przedstawienie zaś polega na tym, że żywi, ustawieni w jakąś hierarchiczną piramidkę, gwarantowaną przez do końca nie wiadomo kogo, każą wierzyć czytelnikom, że to oni są tymi martwymi bohaterami. No, może nie do końca, ale prawie…albowiem ze swadą i znawstwem opisali ich losy. Takie działania oceniam jako głupkowate, kokieteryjne i nieskuteczne. W Polsce zaś mamy całą tradycję publicystyczną i autorską, którą można by określić jako kreowanie nieskuteczności. Da się to skrócić do jednego wyrazu – pozerstwo. Kiedy jednak to pozerstwo ma w tle pomordowanych i zakopanych gdzie popadnie biedaków, staje się narzędziem politycznego wpływu, a wcześniej licznych emocjonalnych szantaży. Znamy to ze szkół i późniejszych naszych aktywności, z jakichś pogadanek, zlotów patriotycznych i temu podobnych imprez. Wobec tego, co opisałem: nieskuteczności, kokieterii i pozerstwa, chciałbym dziś zaproponować inną metodę opowiadania o czasach II wojny światowej. Zamiast o bohaterach lub zdrajcach opisanych, jako bohaterowie, porozmawiajmy o zdrajcach najbardziej autentycznych i prawdziwych, w dodatku wywodzących się z grupy zawodowej, która – w całkowicie błędnym, żeby nie rzec obłąkanym przekonaniu – znajduje się poza wszelką krytyką dotyczącą kolaboracji. Porozmawiajmy o leśnikach…

W przywołanej tu pracy, a także w Wikipedii przeczytać możemy, że policję niemiecką i gestapo sprowadził do śpiącego Michniowa leśniczy z Zagnańska, volksdeutsch Berthold Jekl. Pan ten, w czasie kiedy zbliżała się ofensywa radziecka wyjechał spokojnie do Kielc, a następnie ewakuował się wraz z armią niemiecką. Potem, jak piszą we wspomnianej broszurce, mieszkał w okolicach Hamburga i działał na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Chciał też ponoć wrócić do Polski, ale władze się nie zgodziły. Jak mogły się zgodzić? Wszak Herr Jekl, gdyby tylko się tu zjawił natychmiast zacząłbym mówić, a rzeczy, które by popłynęły z jego ust mogłyby zachwiać najświętszymi, wypracowanymi przez całe lata Polski Ludowej narracjami dotyczącymi oddziałów partyzanckich. Oto czytamy:

Leśniczym leśnictwa Gózd był Berthold Jäckel (Jaekel, Jackel). Z pochodzenia był Niemcem. Z dniem 1 listopada 1937 roku przeniesiony został do nadleśnictwa Zagnańsk, obejmując leśnictwo Gózd. Stanowisko to sprawował również prawie przez cały okres okupacji. Ten okres pracy zapisał raczej negatywnie w historii tutejszego leśnictwa, jak i regionu przyczyniając się m.in. w 1943 roku do śmierci wielu osób. Władysław Okoń, w okresie okupacji Weteran Walk o Niepodległość  nadleśniczy w nadleśnictwie Bliżyn, w swych wspomnieniach na temat leśniczego Jäckela pisze: Objąwszy nadleśnictwo Bliżyn w 1938 roku miałem w leśnictwie Zbijów znajomego leśniczego, z pochodzenia Niemca, o nazwisku Jaskel. Po zajęciu Polski przez Niemców podał się on za Niemca, opuścił stanowisko leśniczego u mnie i jako znający polskie stosunki leśne oraz kielecką ziemię – został od razu specjalnym doradcą dyrektora lasów. Z początkiem okupacji został reichsdeutschem (lub volksdeutschem) a obaj jego synowie Konrad i Hubert, wówczas kilkuletni lub kilkunastoletni, należeli do Hitlerjugend. Longin Kaczanowski w opracowaniu Zagłada Michniowa pisze: Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że do rozpracowania wsi [Michniów] posłużyły gestapowcom meldunki konfidentów „Motora”, może Twardowskiego z Orzechówki, być może volksdeutscha Jekla [raczej Jäckela] (leśniczego z Zagnańska), który z nocy 11 na 12 lipca prowadził niemieckie oddziały leśnymi drogami pod Michniów. Potwierdza to również Cezary Chlebowski: Nocą z 11 na 12 lipca oddziały żandarmerii, gestapo i SS otoczyły kompleks lasów wokół Michniowa silnym pierścieniem. Niemców prowadził dobrze znający ten teren leśniczy, volksdeutsch Jekiel. Z leśniczówki Gózd w Jęgrznach Berthold Jäckel wyprowadził się z rodziną do Kielc pod koniec 1944 roku, a później wyjechał z wycofującym się okupantem do Niemiec. Po wojnie mieszkał w Hamburgu i działał (prawdopodobnie) w polsko-niemieckim pojednaniu. Chciał wrócił do Polski, ale władze polskie się na to nie zgodziły.

To jest dość zaskakujące, żeby nie powiedzieć zdumiewające, bo w przypisie do informacji na temat Jekla, znajdującej się w Wikipedii czytamy:

Pewne światło na genezę pacyfikacji rzuca sprawozdanie Bogdana Ostachowskiego ps. „Puer”, sporządzone na potrzeby powojennego procesu Dowódcy SS i Policji w dystrykcie radomskimSS-Brigadeführera Herberta Böttchera. Ostachowski twierdził, że por. „Ponury” już kilka dni po akcji bojowej w rejonie Łącznej i Berezowa (2/3 lipca 1943) otrzymał od Władysława Materka wiadomość, iż Niemcy rozpracowali część struktur konspiracyjnych w Michniowie (Materek miał uzyskać tę informację od niemieckiego konfidenta z Orzechówki, niejakiego Twardowskiego). Z tego powodu część sztabu „Kuźni” przeniesiono do Suchedniowa oraz usunięto ze wsi wszystkie kompromitujące materiały. „Ponury” miał także opracować plan obrony Michniowa. Tymczasem na tydzień przed pacyfikacją w Michniowie pojawił się ppor. Jerzy Wojnowski ps. „Motor”. Przebywając we wsi uzyskał m.in. informację, że skrzynkę kontaktową konspiracji przeniesiono z domu Materka do domu gajowego Władysława Wikły. Patrz: Kaczanowski 2013 ↓,

Twardowski z Orzechówki ostrzegł Materka,  a ten poinformował „Ponurego”. Jan Piwnik zaś – Ponury – planował nawet obronę Michniowa, ale się rozmyślił? Wysłał za to do wsi Jerzego Wojnowskiego, który następnie został oskarżony o zdradę i rozkazem generała Fieldorfa stracony. Dobrze wszystko układam, czy nie? Coś mi się chrzani w mojej biednej głowie? Longin Kaczanowski, pisze, że jeden zdrajca to mało, musiało być tych zdrajców więcej. Wymienia wśród nich Twardowskiego z Orzechówki. No więc jeszcze raz – Twardowski powiedział Materkowi, a Materek Piwnikowi. Co powiedział? No, że wieś zostanie spalona, że jest dokładny plan, a Niemcy mają listy proskrypcyjne z nazwiskami osób przeznaczonych do zabicia, a nawet datami ich urodzin. I wyobrażacie sobie, że nikt tych ludzi nie ostrzegł?! Nieprawdopodobne! Myślę więc, że Herr Jäckel, działając w polsko-niemieckim pojednaniu nie miał sobie nic do zarzucenia, a jego prośba o pozwolenie na powrót do Polski była szczerą prośbą człowieka, który zrobił wszystko co mógł, ale wyszło jak wyszło. No i on, po latach zupełnie nie wie, dlaczego tak się stało. I pomyślcie teraz – jakie to szczęście, że oni wszyscy już nie żyją.

Historia pana Jäckela to jest jednak nic, w porównaniu z historią nadleśniczego z Biłgoraja pana Müllera. Był to człowiek wielce zasłużony dla lokalnej społeczności, służył nawet w legionach Józefa Piłsudskiego i miał jakieś zasługi na polu bitwy. Do tego był szefem straży porządkowej w Biłgoraju, powołanej właśnie na wypadek wojny. Zamiast jednak pilnować miasta i porządku, sprowadził, za pomocą radiostacji, niemieckie samoloty, które to miasto obróciły w perzynę. Pan nadleśniczy został schwytany, wraz z dwoma przebywającymi w jego domu Niemkami i po krótkim, doraźnym procesie stracony. Funkcję nadleśniczego pełnił od roku 1926, co powinno pozbawić nas jakichkolwiek złudzeń dotyczących istotnej, to znaczy strategicznej funkcji lasów państwowych. Mamy oto zasłużonego legionistę, który awansuje po przewrocie majowym, właśnie dlatego, że jest zasłużony. Zostaje nadleśniczym w olbrzymim kompleksie lasów znajdującym się w obrębie Centralnego Okręgu Przemysłowego. W uznaniu zasług, jak można się domyślić. Przez trzynaście lat daje się poznać, jako znakomity gospodarz terenu i człowiek publicznego zaufania. Jednocześnie prowadzi działalność szpiegowską i dywersyjną na rzecz Niemiec. Być może nie od samego początku, ale od momentu kiedy władzę w Niemczech objął Hitler. No, ale to znaczy, że ktoś musiał się z panem nadleśniczym kontaktować i zlecać mu różne zadania. On sam zaś, jak piszą w sieci, był kierownikiem siatki szpiegowskiej. Kogo ona obejmowała? Tego już nie wiemy, ale chyba nie będzie zbyt ryzykowną tezą wskazanie, na jego podwładnych? Czy będzie? Sam nie wiem. Jako były uczeń techniku leśnego  w Biłgoraju, człowiek świadomy, że szkoła ta, jak również techniku w Zagnańsku, utworzone po II wojnie światowej, były w byłym COP najważniejszymi placówkami edukacyjnymi w zakresie leśnictwa, przeżywam pewne niepokoje. Szczególnie jeśli sobie przypomnę, że przez lata siedemdziesiąte, o czym wiem z opowieści starszych kolegów, w szkole i internacie panował dryl wojskowy. Nie można było, na przykład, mieć przy sobie żadnych przedmiotów pochodzących z „cywila”. Mówimy o złotej dekadzie Gierka, nie o żadnej Jaruzelszczyźnie, bo wtedy to ja już tam byłem i w zasadzie można było mieć przy sobie wszystko poza wódką i papierosami.

Jasne jest więc, przynajmniej dla mnie, że stosunki szef-podwładny były w lasach szczególne i w zasadzie niczym nie różniły się od wojskowych. A sądzę wręcz, że były surowsze, albowiem w grę wchodził majątek znacznej wartości. No i bezcenna wiedza terenowa, tak przecież potrzebna w czasach kiedy nie było GPS.

Dziś leśnicy postrzegani są dwojako. Oni sami widzą siebie, jako gromadę sympatycznych zgrywusów-pasibrzuchów, którzy mają co prawda nieprzyjemną misję, bo wycinają drzewa, ale w sumie to równe z nich chłopaki. Ludzie spoza lasu w ogóle nie rozumieją po co oni istnieją. I nikt im tego nie wyjaśnia, albowiem komunikacja na linii las-społeczeństwo budowana jest na fałszywych paradygmatach. Z grubsza można je określić jako – kokieteryjno-ekologiczny lub ogłupiająco-patriotyczny. Jeśli zaś chodzi o komunikację wewnętrzną w lasach, to jej po prostu nie ma. Panuje stała, nie dająca się niczym zniwelować nieufność branżowa. Wszystko zaś podlane jest sosem rubasznej wesołości. I cały czas wraca kwestia prywatyzacji lasów. Teraz zaś mówi się o jakichś spółkach, które mają ułatwić wszystkim życie. Ciekaw jestem kto będzie zasiadał w ich zarządach. Bo moim zdaniem będą to sami agenci, których celem będzie rozparcelowanie i sprzedanie lasów. W czasie tych czynności wszyscy będą się uśmiechać i poklepywać wesoło po udach i brzuchach. Las bowiem, według opinii samych leśników, jest dziś jedynie magazynem surowca. Ekologowie zaś postrzegają go jako pretekst do wyłudzania pieniędzy.

Ja zaś nieskromnie chciałem przypomnieć na koniec swoją, prywatną definicję lasu, którą już tu kiedyś umieściłem – Las jest to część latyfundium i nie funkcjonuje on bez pozostałych części latyfundium, czyli bez pół uprawnych i bez tartaku oraz gorzelni, a także innych urządzeń służących podnoszeniu kultury ogólnej latyfundium. To zaś może być prywatne, albo państwowe. Po likwidacji prywatnych latyfundiów, las stał się częścią wielkiego latyfundium państwowego. Historia zaś likwidacji majątków prywatnych uczy nas, że zawsze, podkreślam – zawsze – zaczyna się owa likwidacja od parcelacji lasów. Potem przychodzi kolej na resztę. Miejmy to zawsze w pamięci. I nie ufajmy gawędom leśników oraz ich tłumaczeniom. W najlepszym razie są oni bowiem ograniczonymi durniami, co i tak jest pocieszające, jeśli pomyślimy, kim mogliby być mają do dyspozycji takie narzędzie jak las.

I jeszcze jedno na koniec. W opinii leśników najbardziej znienawidzonym ministrem od czasów odzyskania niepodległości w roku 1918 był Michał Woś. Nienawidzili go solidarnie wszyscy leśnicy. I ci jeżdżący na pielgrzymki, biorący udział w sadzeniu dębów papieskich, celebrujący święta patriotyczne, a także ci, co mieli to wszystko w nosie i chcieli, po robocie, rozerwać się gdzieś, a także żeby im wszyscy dali święty spokój i raz na zawsze się od nich odpieprzyli. Czym to było spowodowane? Nie wiem, ale mam pewne przypuszczenia. No i jedną sugestię. Oto wczoraj ktoś wspomniał tu bitwę pod Rząbcem . Planowano tam postawić monument upamiętniający Brygadę Świętokrzyską. Nadleśniczy z nadleśnictwa Włoszczowa uparł się jednak, że nie będzie tego kamienia. No, ale Woś – powszechnie znienawidzony przez leśników – też się uparł i kamień postawili. Na dziś to wszystko.

lut 182024
 

W wojnie najbardziej zdumiewające jest to, co się dzieje po niej. Nie mamy o tym pojęcia, albowiem nikogo te sprawy nie interesują. Jak jednak mogliśmy się przekonać wczoraj, są ludzie, którzy już w trakcie trwania ostatnich walk wiedzą, kto będzie odbierał kombatanckie renty za pół wieku. Ich zadaniem zaś jest zrobienie wszystkiego, by plan ten i te renty nie przepadły i nie dostały się w czyjeś niepowołane ręce.

My w Polsce jesteśmy w o tyle słabej sytuacji, że siły, które rządzą na naszym terenie wmawiają nam iż trzeba afirmować wojnę. Inaczej niż widać to na amerykańskich filmach, kiedy wszyscy zachowują się tak, jakby chcieli żyć w pokoju, ale niestety przez wroga, tego całego Hitlera czy innego Hiro Hito muszą walczyć. Po czym na koniec dowiadujemy się, że wszyscy byli ochotnikami, a jak ktoś trafił do oddziału z poboru miał przechlapane. U nas jest odwrotnie, wszyscy walczą z przymusu, a potem dorabia się do tego kombatanckie legendy, które powielane w milionowych nakładach tworzą obraz wojny. Ten następnie, poprzez inne formaty, publicystyczne, filmowe gawędziarskie, jest wchłaniany przez konsumentów treści. Nie twierdzę, że przez tłumy, ale wystarczająco wielu wariatów afirmuje wojnę, nie mając zamiaru brać w niej udziału, żebym się tym zaniepokoił.

Internet pełen jest wpisów ludzi, którzy siedząc wygodnie w fotelach, mając jakieś zasoby na koncie, a także dobre auta, zastanawiają się co to będzie, jak już zostaniemy zaatakowani, jak też wróg się z nami obejdzie, kiedy ostatecznie pokona naszą armię. Są też inni, którzy radzą, jak przygotować się do okupacji. Nad tym wszystkim jest państwo, które deklaruje chęć obrony obywateli, a w rzeczywistości jest akwizytorem sprzętu wojennego. Jego rolą jest wybór dostawcy, a cała polityka Polski koncentruje się na tym, żeby przedstawiciele handlowi jednej grupy zbrojeniowej wypchnęli z rynku przedstawicieli drugiej grupy zbrojeniowej. W tych warunkach afirmacja wojny i jej reklama wydają się koniecznością. Wpisy zaś wariatów, którzy szykują się na okupację i uważają, że ją przeżyją, bo mają krzesiwo w latarce i pół tony konserw zakopane za garażem, nabierają innego kolorytu. Wszyscy ci ludzie zapominają o jednym – wojna jest kreacją, ale to nie oni ją kreują. W czasie wojny naprawdę wiele rzeczy da się zaplanować i przeprowadzić z zimną krwią, a opisujące wojnę formaty publicystyczne i artystyczne starannie te momenty omijają. Tak, byśmy się nawet nie domyślili tego, jak machina wojenna działa naprawdę. Z publikowanych tu ostatnio tekstów można już ułożyć jakieś podsumowanie, które nie będzie oczywiście żadnym początkiem antywojennej strategii, bo my jesteśmy wobec wojny bezradni, będzie tylko pewnym schematem, który pozwoli, być może, żyjącym po nas czytelnikom nie nabierać się na plewy. No i bardziej uważać co i do kogo się mówi, a także jak trzeba pilnować ważnych rzeczy.

Wrócę do filmu „Kompania braci”, do tych odcinków, które rozgrywały się w Ardenach. Nie dość, że najlepiej wyposażona armia świata nie dostała zimowych mundurów, nie dość, że nie było leków, a sanitariusz latał po stanowiskach i żebrał o morfinę, to jeszcze dowódca uciekał z pola walki i chował się w sztabie. A na dodatek w czasie natarcia dostał ataku paniki i trzeba go było odstawić na tyły. Nie wiemy czy atak paniki był prawdziwy czy udawany, nie wiemy czy pan ten znalazł się na swoim stanowisku, bo był czyimś znajomym, czy też dlatego, że ktoś dobrze rozpoznał jego deficyty. Stawiam na to drugie, albowiem znajomi ważnych ludzi robią kariery na tyłach, a nie siedzą ze zmarzniętymi tyłkami pomiędzy oczekującymi na śmierć spadochroniarzami. Jestem więc przekonany, że operacja ardeńska była dobrze przygotowaną prowokacją, którą koordynowali agenci sowieccy czynni w amerykańskim sztabie, a także u Niemców. Jej istotnym celem nie było wyeliminowanie USA z wojny, ale ofiarowanie sowietom bezcennego czasu, który pozwoliłby im zbliżyć się do Berlina i przyczynił się do ostatecznego pogrzebania polskich mrzonek o niepodległości. Gdyby Amerykanie doszli do Turyngii, żaden sowiecki komisarz nie byłby w Polsce bezpieczny, a wszyscy lewicujący partyzanci, nawet ci przekonani do komunizmu, mieliby nielichy dylemat – do kogo strzelać? I nie dałoby się tak łatwo wykrzesać entuzjazmy dla nowych idei, zwłaszcza, że trwały już prace nad bombą. Minęło ponad osiemdziesiąt lat od tamtych wypadków, a my dopiero dziś zaczynamy coś tam kojarzyć, a i to tylko dlatego, że jakieś lewackie szuje, postanowiły się trochę polansować na bohaterach i po raz kolejny dorobić gębę generałowi Pattonowi.

W filmie „Pacyfik” widzimy bohatera, sierżanta, potomka włoskich migrantów, który otrzymuje Krzyż Kongresu. To jest jedno z najwyższych odznaczeń. Od razu odsyłają go z frontu i kierują do sprzedaży obligacji wojennych w kraju. Staje się jednym z wielu, którzy pozyskują pieniądze na wojnę. Można rzec, że awansuje ze stopnia sierżanta, na stopień akwizytora. Bo akwizycja na wojnie jest najważniejsza, tylko trzeba dobrze wiedzieć kto i co sprzedaje. Bo ryzyko jest duże. Oczywiście nikt w tym filmie nie nazwał tego wprost, ale jego rola do tego się sprowadzała. Ludzie narażający życie w okopach, byli następnie kierowani do kraju, by promować wojnę. Tyle, że kraj ten był całkowicie bezpieczny i na tyle potężny, by nic sobie nie robić nawet z prowokacji tak grubych, jak Ardeny.

W Polsce akwizycja wojny jest zabójcza. W zasadzie wszyscy powinniśmy się zajmować promocją pokoju, świętego spokoju oraz wszystkiego co się z tym wiąże, każdego najmniejszego drobiazgu, który ułatwia nam życie i czyni go bezpieczniejszym. No, ale wtedy rozsiani w narodzie akwizytorzy wojny nie mieliby pola do popisu. Nie mogliby pieprzyć tych wszystkich bredni, które emitują codziennie, przekonując słuchaczy, widzów i czytelników, że wojna jest wybawieniem z codziennych kłopotów, że stawia przed nami czyste i klarowne wyzwania, którym musimy sprostać. Ewentualnie, że będziemy mieli tak źle jak jeszcze nigdy i trzeba się na to wszystko przygotować. Całość tych działań ma swoją nazwę – to jest sabotaż i zabijanie ducha walki. Ten zaś bierze się z chęci do obrony urządzeń stworzonych w czasie pokoju. Ameryka nie brała udziału w wojnie dlatego, że jej mieszkańcy widzieli w wojnie jakieś swoje szanse. Oni poszli walczyć, żeby nie utracić tego co już mieli. I na tym założeniu opierała się amerykańska propaganda wojenna.

Polska propaganda wojenna jest tworzona przez pensjonariuszy Tworek. Jej najważniejszym założeniem jest pogarda dla tego co już mamy i dlatego co można by jeszcze zrobić. Najważniejsza wytyczna zaś brzmi – porzuć wszystko i giń. Co tam się kryje na spodzie? Jaka obietnica? Wszyscy domorośli, a w mojej ocenie wynajęci za pieniądze, promotorzy i akwizytorzy wojny, chcą, żeby im oddać władzę nad cywilami. To oni chcą być okupantami. I to oni chcą zniszczyć nasze życie, wzbogacić się na tym zniszczeniu, albo chociaż tylko podnieść sobie samoocenę. Głoszą bowiem pogardę dla dóbr doczesnych, świętego spokoju, urządzeń działających w czasie kiedy nie ma wojny, godnego wypoczynku i tego niewielkiego luksusu, na który mogliśmy sobie pozwolić w ostatnich latach. To właśnie jest u spodu wszystkich patriotycznych narracji, jakimi karmi się polskie społeczeństwo od wojny. To komuniści stworzyli wszystkie wojenne mity i sformatowali je tak, byśmy nawet nie śmieli zastanawiać się nad ich sensem. Przez cały PRL nie powstał żaden uczciwy film o wojnie, ani dokumentalny, ani fabularny. Nie było czegoś takiego, co widzieliśmy w opisanych tu filmach amerykańskich – autentycznych bohaterów, którzy wypowiadają się, już jako starcy, o swoich wojennych przeżyciach.

W PRL bohaterami wojennymi byli aktorzy – Mikulski, Pieczka, Gołas, Gajos, Press. I nikt nie zastanowił się dlaczego tak się dzieje? Ta sytuacja miała przełożenie 1:1 na literaturę i publicystykę wojenną. Stworzono fikcyjnych bohaterów, których istnienia i działań nikt nie kwestionował. Do dziś w nich wierzymy. Kiedy przyszła postkomuna, piszę to z przykrością, ale to prawda, całkowicie odcięła się od tych dętych formatów i zaproponowała narodowi rozrywkę. Może nędzną, ale jednak rozrywkę i jakąś tam konsumpcję. Kiedy przyszła nasza, patriotyczna władza pisowska, uznała, że stare, wymyślone ze złą intencją, formaty wojenne są znakomite do tego, by promować patriotyzm. Nigdy nie zapomnę, jak na pewnym spotkaniu, tu niedaleko, jeden działacz PiS namawiał wszystkich zebranych do oglądania filmów Poręby, żeby wzmocnić w sobie ducha patriotycznego. I nie rozumiał ten nieszczęśnik, że niczego nie wzmocni, bo nie można dążyć do prawdy żyjąc w kłamstwie. Przekonanie to jest jednak powszechne. I cała działalność propagandowa „naszych” sprowadza się dziś do tego, by za wszelką cenę utrzymać patriotyczne wzmożenie, oparte o legendy różnych bohaterów. Są oni co prawda jak kalkomania i obłażą, kiedy się ich wizerunki poskrobie, ale nie ma to znaczenia, albowiem wiara w moc formatów komunistycznych jest niezłomna. Poznajemy to choćby po tym, że wojenne formaty są dzisiaj tworzone na tej samej zasadzie, co w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to znaczy żaden z prawdziwych bohaterów nie doczekał się ani książki ani filmu o sobie. Mamy za to hierarchię, w której mieszczą się ci, co zostali złamani przez komunę i siedzieli przez wiele lat, jak mysz pod miotłą, a wraz z nimi ci, co całą tę powojenną hucpę wymyślili u żyli z niej całkiem nieźle. Nowe pokolenia zaś, wyczuwając dziwny zapach tego konglomeratu, nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Do tego możemy dołożyć cały, rzekomo wojskowy folklor, który lansuje postawy wprost upiorne i ministra Macierewicza na koniec, awansującego do stopni wojskowych istoty zaburzone i dysfunkcyjne. Wszystko dla podtrzymania bojowych tradycji. A także po to byśmy nie zapomnieli o bohaterach. Nie widać szans, byśmy z tego wyszli. Zatrzymaliśmy się bowiem w tym momencie dziejowym, w którym – na ostatniej, przedpowstaniowej naradzie – ktoś, nie pamiętam kto, usiłuje tłumaczyć Okulickiemu, że zasoby miasta powinny być ocalone. On zaś śmieje mu się w twarz i mówi, że na wojnie nie ma to żadnego znaczenia. Jesteśmy więc cały czas w permanentnej, wojennej prowokacji, w samym jej środku. Dookoła zaś mamy wyłącznie takich, co próbują wyciszyć nasze niepokoje lub takich, którzy uczą nas, jak przetrwać w piwnicy dwa tygodnie oblężenia.

lut 172024
 

Ponieważ wczoraj ministra Dziemianowicz-Bąk skreśliła z listy bohaterów zarówno Józefa Kurasia-Ognia, jak i całą Brygadę Świętokrzyską NSZ, chciałem tu dziś wspomnień o prawdziwych bohaterach. Tych co pozostali na liście i nikt ich stamtąd nie ruszy. Zdecydowałem się na tych, pochodzących z Gór Świętokrzyskich, bo są jakoś bliżsi mojemu sercu. Poza tym z tychże gór pochodziła skreślona wczoraj z listy bohaterów, przez ministrę brygada. Pomyślałem, że trzeba użyć do tego celu jakiejś nowatorskiej narracji, albowiem wszelkie popularyzujące fakty i postaci gawędy usypiają tylko czytelnika, a jak są za bardzo płynne i uwodzicielskie, rodzi się podejrzenie, że coś tam jest zmyślone. Najlepiej więc będzie opowiedzieć o tych ludziach za pomocą tego, co jest o nich napisane w sieci, cytując gołe fragmenty ich biogramów, albo – jeśli takowych nie ma – wzmianki o jednostkach, w których służyli lub czynach, których dokonali. Zaczynamy.

Jak wiemy największym bohaterem Gór Świętokrzyskich był Stanisław Supłatowicz – polski Indianin, który wysadził most, idąc do przęsła po dnie rzeki z rurką w ustach, żeby móc swobodnie oddychać. Informacja ta zniknęła z Wikipedii, ale są tam inne równie ciekawe. Na przykład ta:

W roku 1940 został aresztowany przez Gestapo i skierowany do obozu koncentracyjnego Auschwitz, jednak podczas transportu do obozu wyskoczył z wagonu bydlęcego i uciekł. W czasie ucieczki został ranny, ukrywał się na wsi. Następnie został żołnierzem Armii Krajowej (ps. „Kozak”), walczył w III batalionie 72 pułku piechoty AK w rejonie Częstochowy, w Okręgu AK „Jodła” .  Wielokrotnie ranny, za męstwo w walce odznaczony Krzyżem Walecznych.

Informacje te pochodzą, jak wskazuje przypis w tekście ze strony Muzeum Indian Północno-amerykańskich imienia Sat-Okha w Tucholi. Jest to takie sobie źródło, szukamy więc czegoś o tych jednostkach, gdzie służył nasz bohater.

Ponoć służył on tam w III batalionie, w 10 kompanii, którą dowodził Stanisław Henryk Podkowiński „Ren”, dołączył on do pułku 30 września 1944 roku. W wiki nie ma nikogo o takim nazwisku i takich imionach, jest Stanisław Podkowiński, oficer PSZ na Zachodzie, który zmarł w Toronto, w roku 1970. Tak więc nie jest to jedna i ta sama osoba. O Stanisławie Henryku Podkowińskim, dowódcy Sat-Okha, polskiego Indianina, przeczytać możemy kilka słów na stronie ogrodywspomnień.pl. Jest tam jedno wspomnienie o nim, zakładce znajdujemy nekrolog, a także fragment jakiejś książki, znajduje się tam następująca informacja:

Po wyzwoleniu organizował posterunek MO w Szydłowcu z myślą o samoobronie partyzantów i żołnierzy AK po wkroczeniu wojsk radzieckich. Komendantem posterunku był W. Lisiowiec. Niestety niebawem posterunek nie stanowił już zabezpieczenia przed UB i NKWD, więc załoga musiała znów przenieść się do podziemia. Powstał oddział „Lot” pod dowództwem Stanisława Henryka Podkowińskiego, który przyjął pseudonim „Ostrolot”. Grupa licząca około 40 żołnierzy kwaterowała w podobwodzie „Wanda” (Ciepła, a rakże Chustki). Oddział był dobrze uzbrojony, a także wyszkolony. Brał udział w akcji uwolnienia aresztowanych partyzantów w Kielcach, a później w Radomiu. Zginęło wtedy 2 żołnierzy, a 3 zostało rannych.

W późniejszych latach „Ren” działał na terenie Radomia w oddziale ZBOWiD oraz w Światowym Związku Żołnierzy AK, pełniąc rolę prezesa. Organizował wspólnie z kolegami z AK akcje upamiętniające, spotkania koleżeńskie, itp. Jest oficerem w stopniu majora, w stanie spoczynku. Przebywa obecnie na emeryturze i mieszka na stałe w Radomiu. Kilkakrotnie odznaczony za waleczność. Otrzymał: Krzyż Virtuti Militari, Krzyż Walecznych, Krzyż Armii Krajowej.

Dla porządku, odbiegając nieco od głównej linii naszych rozważań, przypomnieć możemy, ale już tylko w formie linka, życiorys współautora książek Stanisława Supłatowicza, Sat Okha, polskiego Indianina. Oto Yacta-Oya, co w języku Indian Ojibwa ma podobno znaczyć „Samotny wilk”

https://pl.wikipedia.org/wiki/Y%C3%A1ckta-Oya

No i dla jeszcze większego porządku życiorys jego syna

https://pl.wikipedia.org/wiki/Grzegorz_Bral

A teraz przechodzimy już do kolejnego bohatera Gór Świętokrzyskich, który nie jest co prawda tak sławny jak Stanisław Supłatowicz, upamiętniony sporym kawałkiem obwodnicy miasta Szydłowiec, noszącej jego imię, ale przecież też rozpoznawalnym. Oto Jan Piwnik-Ponury. Zacznijmy od jego sławnej akcji, która jednak nie miała miejsca w Górach Świętokrzyskich, ale w Pińsku.

W listopadzie 1942 r. Komendant Główny AK, gen. Stefan Rowecki ps. „Grot” wyznaczył go do zadania przeprowadzenia akcji odbicia 3 ludzi (kpt. Alfreda Paczkowskiego ps. „Wania”, komendanta III odcinka „Wachlarza”, Mariana Czarneckiego ps. „Ryś” i Piotra Downara ps. „Azorek”) z więzienia w Pińsku. Po długich przygotowaniach akcja odbyła się 18 stycznia 1943 r. Uwolnieni oficerowie AK zostali przetransportowani do Warszawy. Za tę akcję J. Piwnik został odznaczony Orderem Virtuti Militari.  Akcja pińska została uznana za wzorcową i na jej podstawie prowadzono szkolenia dywersji. W odwecie za jej przeprowadzenie Niemcy kilka dni później rozstrzelali 30 zakładników.

Do postaci kapitana Paczkowskiego jeszcze wrócimy, ale śledźmy dalej karierę Jana Piwnika:

Po powrocie z Pińska J. Piwnik zaczął starania o uzyskanie zezwolenia na sformowanie leśnego oddziału partyzanckiego. Z uwagi na działalność w Kieleckiem coraz większej liczby bandyckich grup w marcu 1943 r. KG AK wyraziła zgodę. W połowie maja J. Piwnik formalnie przyjął funkcję dowódcy Zgrupowania Partyzanckiego AK „Ponury”. W krótkim czasie stworzył zgrupowania liczące ok. 100 ludzi. 4 czerwca został też komendantem Kedywu Okręgu V Radomsko-Kieleckiego AK. Wprawdzie początkowo nie chciał przyjmować tej funkcji, lecz uczynił to, gdyż obawiał się, że inny komendant będzie ograniczał działania jego oddziałów partyzanckich. 

Wiki dyskretnie omija tę kwestię, ale skądinąd wiemy, że była to poważna, aczkolwiek lekceważona przez wielu autorów sprawa.

Pierwsza uroczysta przysięga i symboliczne wręczenie orzełków nastąpiły 11 lipca.

Następnego dnia, w odwecie za pacyfikację Michniowa oddziały „Ponurego” przeprowadziły nocny atak na pociąg pośpieszny relacji Kraków–Warszawa, co mogło być pretekstem do systematycznej masakry mieszkańców wsi rozpoczętej przez Niemców we wczesnych godzinach rannych 13 lipca.

Porzućmy teraz na chwilę, ale nie zbyt długą, sylwetkę naszego bohatera i zajmijmy się Michniowem, wsią dwa razy w odstępie dwóch dni, spacyfikowaną przez Niemców.

Oto informacja na temat pacyfikacji

Prawdopodobnie w wyniku donosów konfidentów, zwłaszcza ppor. Jerzego Wojnowskiego ps. „Motor”, w dniu 12 lipca 1943 niemiecka ekspedycja karna spacyfikowała wieś. Tego dnia 102 mieszkańców zostało zamordowanych, w większości przez spalenie żywcem w stodołach. 10 Polaków podejrzewanych o współpracę z podziemiem zostało deportowanych do obozów koncentracyjnych (przeżyło troje), a 18 młodych kobiet i dziewcząt wywieziono na roboty przymusowe.

Wieść o akcji pacyfikacyjnej dotarła do „Ponurego” zbyt późno by interweniować. Dowództwo oddziału zdecydowało się więc na akcję odwetową. W nocy z 12 na 13 lipca pod posterunkiem blokowym Podłazie żołnierze AK zatrzymali pociąg pośpieszny relacji Warszawa-Kraków i zastrzelili co najmniej kilkunastu Niemców. Na burtach wagonów partyzanci wyryli napisy „Za Michniów”. Następnego dnia Niemcy ponownie spacyfikowali Michniów, tym razem mordując wszystkich przebywających we wsi Polaków bez względu na wiek i płeć. Łącznie ofiarą masakr dokonanych w dniach 12 i 13 lipca 1943 padło co najmniej 204 mieszkańców Michniowa (tyle nazwisk udało się ustalić historykom). Najmłodsza ofiara – Stefan Dąbrowa – miał 9 dni. Nie jest przy tym wykluczone, że w gronie osób zamordowanych w dniach 12-13 lipca 1943 znalazły się nierozpoznane dotąd osoby, nie będące stałymi mieszkańcami Michniowa. Wieś została doszczętnie spalona (ocalały tylko dwa budynki). Władze okupacyjne zakazały odbudowy wsi i uprawy michniowskich pól[

 

Jak pamiętają ci, co się trochę głębiej interesują tematem. W całej świętokrzyskiej partyzantce był tylko jeden zdrajca – Jerzy Wojnowski-Motor, agent gestapo o pseudonimie „Garibaldi”.

W osobnym artykule Wiki, dotyczącym pacyfikacji Michniowa, czytamy:

Michniów już od czasów powstania styczniowego był znany z patriotycznych tradycji[2]. We wrześniu 1939 wielu mężczyzn z Michniowa walczyło w szeregach Wojska Polskiego. Jeden z nich, Józef Dulęba, znalazł się w gronie obrońców Westerplatte[3]. Jesienią 1939 roku mieszkańcy Michniowa udzielali pomocy oddziałowi majora „Hubala”[4]. We wsi szybko zawiązały się także pierwsze struktury ruchu oporu. Pochodzący z Michniowa ppor. Hipolit Krogulec ps. „Albiński” stał się jednym z pierwszych organizatorów Związku Odwetu (ZO) na terenach województwa kieleckiego. Z czasem liczebność komórki ZO w Michniowie wzrosła do ok. 10 członków, a sam „Albiński” objął stanowisko zastępcy komendanta ZO w Okręgu Kieleckim ZWZ[5]. Po przemianowaniu ZWZ na Armię Krajową w Michniowie uformował się zakonspirowany pluton AK, ukryty pod kryptonimem „Kuźnia”. Dowódcą „Kuźni” został Władysław Krogulec, podczas gdy funkcję jego zastępcy pełnił Franciszek Brzeziński. W przeddzień pacyfikacji ponad 40 mieszkańców wsi było zaprzysiężonymi członkami AK[a][6]. Mieszkańcy Michniowa wspierali także partyzantów z oddziału Gwardii Ludowej im. Ziemi Kieleckiej (dowódca: Ignacy Robb ps. „Narbutt”)[7]. Ludność wsi miała również udzielać pomocy zbiegłym z obozów sowieckim jeńcom wojennym

W biogramie zaś Jana Piwnika, mamy fragment, niejako kończący opis jego działań w Górach Świętokrzyskich:

W tym czasie Komenda Okręgu zerwała ze zgrupowaniami wszelkie kontakty w obawie przed dekonspiracją. Jednocześnie J. Piwnik dowiedział się nieoficjalnie, że dowódca Okręgu złożył wniosek dyscyplinarnego zdjęcia go z dowodzenia zgrupowań z powodu narażania ludności cywilnej na represje niemieckie po brawurowych, a – jego zdaniem – niepotrzebnych akcjach[potrzebny przypis], m.in. po pierwszej pacyfikacji Michniowa. Sprawa przeniosła się ostatecznie na szczebel Komendy Głównej AK, która ostatecznie w grudniu podjęła decyzję pozbawienia go dowództwa (dodatkowym faktem był zamiar samowolnego przejścia J. Piwnika wraz z jego oddziałami na Lubelszczyznę, co zostało potraktowane jako zamiar zerwania z AK i wypowiedzenie posłuszeństwa). 2 stycznia 1944 r. J. Piwnik otrzymał odpis stosownego rozkazu Komendanta Głównego AK, gen. Tadeusza Komorowskiego ps. „Bór”. Następnego dnia napisał on dramatyczny raport i prośbę o rewizję decyzji, ale Komenda Główna nie zmieniła rozkazu[potrzebny przypis]. W związku z tym na początku lutego zameldował się w Warszawie do dyspozycji KG AK, od której dostał przydział do Okręgu Nowogródek.

Jak widzimy, Jan Piwnik, odwrotnie niż działająca na tym samym terenie Świętokrzyska Brygada NSZ miał zamiar ruszyć na wschód, w Lubelskie, by tam kontynuować działania partyzanckie. Niestety zabroniono mu tego, ale dziwnym się wydaje, że nie ma do tej informacji żadnego przypisu. Choć przecież historia Jana Piwnika jest dokładnie opisana, między innymi przez Cezarego Chlebowskiego. No, ale sami powiedzcie czy nie miał szczęścia? Dziś jest patronem szkół, ulic i placów. A jakby – wzorem tej brygady – ruszył na zachód, dziś Wielomski znany naukowiec badający historię oraz ministra Dziemianowicz Bąk mogliby go uznać za współpracownika Gestapo.

Pora na kolejnego bohatera, który swoją wielkością przyćmiewa dwóch poprzednich. Na pewno o nim nie słyszeliście. To Ignacy Robb, podobnie jak Jan Piwnik związany z Michniowem, straszliwie doświadczoną przez wojnę i okupanta hitlerowskiego wsią w Górach Świętokrzyskich. W rzeczywistości nazywał się on Ignacy Rosenfarb i nosił pseudonim „Narbutt”.

Oto jego biogram skrócony do kilku linijek

Ignacy Robb-Narbutt właśc. Ignacy Robb (Rosenfarb)ps. Narbutt (ur. 12 października 1912 w Warszawie, zm. 25/26 lipca 1958 tamże) – działacz komunistyczny, oficer Gwardii Ludowej (GL), Armii Ludowej (AL) i WP, dowódca Okręgu GL Radom, Okręgu GL Warszawa-Lewa Podmiejska i Okręgu Częstochowsko-Piotrkowskiego AL, dziennikarz, literat, pełnomocnik Rządu Tymczasowego na miasto stołeczne Warszawę, komendant główny SOK.

A tu kilka słów rozwinięcia:

Służbę wojskową odbył w Szkole Podchorążych Rezerwy Piechoty w Zambrowiegrudziądzkiej Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii i wileńskim 4 pułku ułanów. W 1935 wstąpił do KPP. Podczas kampanii wrześniowej walczył w batalionie Obrony Narodowej, m.in. pod Gródkiem Jagiellońskim, gdzie został ranny. Przeniósł się do Stanisławowa, potem do Lwowa, gdzie pracował w redakcji „Czerwonego Sztandaru” i współpracował z sowieckim radiem polskojęzycznym. Za protest przeciwko aresztowaniu Władysława Broniewskiego i innych pisarzy przez NKWD w styczniu 1940 został usunięty z redakcji i z sowieckiego Związku Pisarzy. Podjął wówczas pracę w lwowskiej fabryce wyrobów cukierniczych. Od czerwca 1941 do lipca 1942 był robotnikiem rolnym.

No i najważniejsze:

W lipcu 1942 wrócił do Warszawy i wstąpił do PPR i GL. Na początku sierpnia 1942 został mianowany dowódcą oddziału GL im. Ziemi Kieleckiej i dowódcą Okręgu Radom GL. Na jesieni 1942 udał się na czele 6 partyzantów w odwiedziny do rodziny Henryka Sienkiewicza. Mimo początkowej niechęci krewnych noblisty do komunistycznych partyzantów ludzie „Narbutta” zostali ciepło przyjęci.

Do tego fragmentu mamy przypis. Pochodzi on z książki Kazimierza Satory „Emblematy, godło i symbole GL i AL. Stosowny fragment jest tam zacytowany w całości

Jednym z powodów tej wizyty był prowadzony przez „Narbutta” eksperyment mający na celu udowodnienie Dowództwu Głównemu sens przyjęcia przez GL polskich symboli narodowych i patriotycznych. Partyzanci ubrani byli w przedwojenne polskie mundury wojskowe, mając na czapkach furażerkach, obok regulaminowego trójkącika z inicjałami GL i czerwonego obszycia, polskie przedwojenne orzełki wojskowe ale bez korony, a także biało-czerwone wstążki na lewym ramieniu.

Dalej życiorys naszego bohatera wygląda tak:

W kwietniu 1943 został dowódcą Okręgu GL Warszawa-Lewa Podmiejska. Jesienią 1943 jako przedstawiciel PPR i GL prowadził rozmowy z przedstawicielami RPPS i PAL 25 września 1943 otrzymał pochwałę I stopnia i awans na majora. Wkrótce został oficerem Wydziału I Operacyjnego Sztabu Głównego GL. Za krytykę sposobu kierowania Gwardią Ludową przez Franciszka Jóźwiaka „Witolda” i tendencji sekciarskich w PPR (Jóźwiak, Bierut) 24 listopada 1943 został zdegradowany, zawieszony w czynnościach i przeniesiony na dowódcę batalionu GL im. Józefa Bema. Od likwidacji, którą rozkazał Jóźwiak bezpodstawnie oskarżający „Narbutta” o dezercję, uratowała go interwencja Władysława Gomułki, za którego sprawą 25 lutego 1944 Dowództwo Główne AL mianowało „Narbutta” dowódcą Częstochowsko-Piotrkowskiego Okręgu AL. W sierpniu 1944 został zmobilizowany do Ludowego WP w stopniu podpułkownika i mianowany oficerem do zleceń Naczelnego Dowództwa, potem przez krótki czas pełnił obowiązki w 2 Armii WP, a 4 września 1944 został zastępcą ds liniowych dowódcy 8 Dywizji Piechoty WP im. Bartosza Głowackiego. W grudniu 1944 przeniesiono go do rezerwy w związku z zarzutem o niewłaściwy stosunek do oficerów sowieckich i uleganie wpływom byłych akowców.

Wiem, że nie powinienem, ale zwrócę tylko uwagę na jeden fragment: W kwietniu 1943 został dowódcą Okręgu GL Warszawa-Lewa Podmiejska. W kwietniu 1943!!!!!?

Na tym skończę dzisiejszy tekst. I bardzo proszę nie mówić mi, że czegoś tu nadużywam lub kogoś szkaluję. Umieściłem tu wyłącznie powszechnie dostępne materiały, które każdy, podkreślam, każdy może znaleźć w Internecie.

Byłbym zapomniał! Jeszcze Alfred Paczkowski pseudonim „Wania”, którego Jan Piwnik uwolnił z więzienia w Pińsku:

Alfred Paczkowski w 1950 roku rozpoczął współpracę ze służbami specjalnymi Polski Ludowej. Był konfidentem Informacji Wojskowej, później UB i SB. Rozpracowywał środowiska AK oraz repatriowanych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych. Zadenuncjował ukrywającego się pod fałszywym nazwiskiem ppłk. Wincentego Ściegiennego, szefa sztabu Białostockiego Okręgu AK.

I na ty już dziś naprawdę kończymy.

lut 162024
 

Wczoraj dostałem taki oto fragment biografii króla Jana III Sobieskiego:

 

Jakże się mieli mylić ci wszyscy wielcy statyści, pomniejsi politycy, i publicyści. Naród szlachecki szykował im wielką, a przykrą niespodziankę. Pierwszy cios spadł na nich podczas sejmu konwokacyjnego, który obradował w Warszawie od 5 listopada do 6 grudnia 1668 roku. Na posiedzeniu 13 listopada, poseł województwa krakowskiego, Jan Odrowąż Pieniążek, wystąpił z żądaniem, aby w akcie konfederacji generalnej umieścić sformułowanie, że nikt nie może proponować na tron kandydata, przez którego został przekupiony.

Wywołało to wielką burzę w sejmie. Zażądano wykluczenia kandydatury Kondeusza, a prymasowi Prażmowskiemu, interrexowi, głowie państwa w czasie bezkrólewia, zarzucono, że został skorumpowany przez Francuzów. Ksenofobia osiągnęła takie apogeum, że gdy przyszło do tak zwanych rugów poselskich, to jest sprawdzania ważności mandatów, zażądano odebrania praw przedstawicielskich księciu Bogusławowi Radziwiłłowi za to, że był, jako namiestnik Prus Książęcych, urzędnikiem obcego monarchy, elektora brandenburskiego.

Tako rzecze profesor Zbigniew Wójcik, znany badacz dziejów Polski nowożytnej, specjalista od wojen kozackich, którego ojciec był przybocznym Józefa Piłsudskiego. Cokolwiek by to miało nie oznaczać. Sam zaś Zbigniew był żołnierzem AK. Jak to tu wczoraj napisałem – noblesse oblige czyli szlachectwo zobowiązuje. Jak człowiek ma takie tradycje nie może zawieść antenatów, musi basować w tonach, które zostały narzucone za ich czasów, czyli podkreślać wspaniałość władzy i nędzę oraz niedojrzałość narodu. Bo chyba o to chodzi w tym fragmencie. Mamy tu bowiem wyłożone czarno na białym jakie są źródła ksenofobii – jak ktoś podejrzewa władzę o to, że bierze ona łapówki, usiłuje działać na szkodę państwa, ten jest po prostu ksenofobem. A do tego jeszcze bigotem, nawet jeśli występuje przeciwko sprzedajnemu prymasowi. Bo każdy pijak to złodziej, jak wiemy skądinąd.

Pamiętamy, że największym marzeniem polskiego, aspirującego historyka w czasie komuny i później, był wyjazd zagraniczny na stypendium. Nie odkrycie prawdy, nie stworzenie nowej narracji do starych i zakłamanych wydarzeń, ale wyjazd na stypendium do Rzymu, gdzie czekały nań różne przygody. To znaczy życie w nędzy przez kilka miesięcy, odkładanie każdego grosza na powrót do Polski, picie wody z fontanny i studiowanie materiałów, które podsunęli takiemu „uczonemu” miejscowi. Po ich przeczytaniu „badacz” napompowany wiedzą wracał do kraju i pisał artykuły oraz książki. No i robił karierę, a przy okazji wykonywał zlecenia dla tych ludzi, którzy w czasie pobytu za granicą ocenili go jako użytecznego, gamonia co prawda, ale jednak użytecznego. I tak się hartowała polska stal akademicka przez całe dekady. Jakim  jednak naciskom ulegał Wójcik, który pisząc o Sobieskim nie musiał przecież wyjeżdżać za granicę? Wygląda na to, że jakimś masońskim. W przeciwnym razie nie używałby wyrazu „ksenofobia” na określenie sprzeciwu wobec korupcji.

My się tu ekscytujemy potęgą niemieckiej nauki, która wykreowała naszą historię, a zapominamy, że Francuzi też mają coś do dodania. No i Brytyjczycy również, a każda z tych polityk, angażuje się w inną epokę naszych dziejów. Niemcy w średniowiecze i wczesną epokę nowożytną, Francuzi we wszystko co było później do roku 1914, a Brytyjczycy w całość od I wojny do dzisiaj. Tyle, że pozostali także mają coś do powiedzenia o sprawach niedawno jeszcze całkiem aktualnych. Wszystkie zaś te ingerencje odbywają się za pomocą patentowanych profesorów, zaangażowanych pisarzy i wybitnych publicystów. Ci ostatni zawsze na koniec, już po swojej śmierci, kiedy nie mogą nikomu szkodzić, okazują się być agentami Moskwy. Ta bowiem trzyma swój ochronny parasol nad wszystkimi trzema ingerującymi w naszą historię formatami politycznymi. I poznajemy to po tym między innymi, że w filmach takich jak „Kompania braci” najbardziej znienawidzony jest generał Patton, a nazwisko człowieka, który odpowiedzialny był za to, że żołnierze musieli walczyć zimą w letnich mundurach, nawet nie pada. Narracja zaś skręcona jest tak, by z tej oczywistej udręki, zrobić czyste bohaterstwo.

Jak więc w takich warunkach można w ogóle deklarować chęć poznania prawdy? Dostałem ostatnio info, że w jakiejś audycji radiowej dr Dźwigała z UKSW wskazał na przeinaczenia i kłamstwa w pracy Runcimana „Dzieje wypraw krzyżowych”, chodziło o to, że nasz najbardziej nielubiany autor udowadnia jakąś tezę za pomocą średniowiecznego źródła, ale – kiedy sprawdzamy, co tam jest napisane – okazuje się, że jest dokładnie na odwrót niż pisał Runciman. Mówimy teraz o czasach zamierzchłych, a przecież metoda ta działa również dzisiaj. Do źródeł bowiem historyk, jeśli ma pieniądze i kontakty, może się dokopać i wskazać przekłamania, sformatowanego mózgu nie da się niestety niczym odmienić. Kupiłem sobie wreszcie – wyobraźcie sobie – autobiografię Cezarego Chlebowskiego. Otworzyłem ją na chybił trafił i znalazłem fragment, w którym pan Chlebowski pisze, że Jan Piwnik – Ponury –  dowodził oddziałem, w którym panowały bardzo demokratyczne zasady – przyjmował doń bowiem zarówno Żydów, jak i partyzantów Gwardii Ludowej.

Wczoraj były urodziny Cezarego Chlebowskiego i twitter obszedł je uroczyście. Rozmawiano o tym, jak cudownym był autorem i jak znakomite książki zostawił. A jeden pan dodał pewną uwagę, która mnie, przyznam, zmroziła. Zapytał mianowicie, czy Cezary Chlebowski, to ten sam Cezary Chlebowski, który podróżował po USA wraz z Waldemarem Łysiakiem, z czego powstała sławna książką „Asfaltowy Saloon”? Przyznam że choć czytałem tę książkę, nie pamiętałem nazwiska człowieka, z którym Łysiak jeździł po Stanach. Natychmiast więc sobie ją kupiłem, żeby sprawdzić. No, ale może Wy pamiętacie? Mogło być przecież dwóch Cezarych Chlebowskich.

Powtórzmy jeszcze raz – schematy wypracowane w pocie czoła na uniwersytetach przenoszone są do pop kultury, także amerykańskiej. Zacząłem wczoraj oglądać inny wojenny serial – Pacyfik. O matko, co za gówno! W tym pierwszym przynajmniej się starają, ale to pewnie dlatego, że każdy odcinek zaczyna się od wypowiedzi starych już uczestników zdarzeń. Jest tam więc kawałek prawdy. W tym całym „Pacyfiku” już tylko pieprzą bez sensu i opowiadają jakieś banały rodem z prozy Irvina Shaw’a. A do tego główny bohater, niespełniony poeta i zapewne przyszły pisarz, chodzi do dziwnej świątyni, w której są katolickie figury, ale on się żegna po prawosławnemu. No i poznaje tam dziewczynę imieniem Wiera, do której pisze listy. Mamy więc tu wyraźne i nachalne nawiązanie do filmu „Łowca Jeleni”, gdzie ukraińscy imigranci, starają się jak mogą, żeby być prawdziwymi Amerykanami. Jestem po dwóch odcinkach, no ale już mniej więcej wiem, co będzie dalej.

Nie widać na razie ratunku, to znaczy nie widać drogi, która by nas wyprowadziła z tych chaszczy, a i niebezpieczeństwo, że wyskoczy z nich jakiś jaguar czy choćby tylko kapibara jest spore. No, ale nic to, czas ostrzyć maczety i przedzierać się do przodu. Wiele jeszcze wyzwań przed nami.

lut 152024
 

Nastroje pacyfistyczne biorą się z aktywności masowej agentów wpływu mocarstw obcych. Nie biorą się, jak się wydaje wielu ludziom, z wygody, chęci zachowania statusu, a już na pewno nie są wynikiem przemyślanych dokładnie planów na przyszłość, które realizują pacyfiści. Ci bowiem nie mają żadnych planów poza trwaniem. Trwanie zaś jest ułudą. Nastroje pacyfistyczne, ugodowe, prowadzące do pojednania, głosi tylko agent lub osoba przez agenta wyedukowana.

Nie jesteśmy w stanie tego pojąć, ani opisać albowiem nie ma dostępnych opisów takich zjawisk z przeszłości. To znaczy niby są, ale one nie wyjaśniają niczego właściwie. Weźmy takiego Pawła Jasienicę, który w swoich książkach uporczywie wskazuje na pacyfizm szlachty, pragnącej za wszelką cenę unikać wojen, żeby żyć w dostatku i wygodzie. I to było bardzo źle. A taki król Władysław, dla przykładu, chciał odzyskać tron szwedzki i to było jeszcze gorsze, bo pchał kraj do wojny. I to się, wszystko na raz, mieściło Pawłowi Jasienicy w jego biednej głowie. Nic tam nie iskrzyło w związku z tym absurdem i żaden drut się nie przepalił. Co leży u podstaw takich założeń? Całkowicie absurdalne przekonanie, że Polska i Litwa w dawnych czasach były wyizolowane, oddzielone do reszty kontynentu, a aktywność dworów obcych i wrogich krajowi organizacji nie miała w ogóle miejsca. Jeśli ktoś zaś o tym mówi, to jest głosicielem teorii spiskowych, łączy kropki i w ogóle zachowuje się w sposób niestosowny. Polska była krajem, gdzie gorzał spór między szlachtą, a królem o to, jakie mają być priorytety polityki zagranicznej. I tyle. Wiemy dobrze gdzie jest początek tego szaleństwa – w zaniechaniach dotyczących istotnej roli księcia Albrechta w polityce ostatnich Jagiellonów. No i uporczywa, kretyńska wiara w to, że humanizm i renesans podniosły i wzbogaciły kraj, a nie zubożyły go i doprowadziły do zapaści. Potem było już z górki. Żyjemy więc, mam na myśli ludzi jako tako wykształconych, konsumując fałszywe założenia i przesłanki. I na nich próbujemy budować jakieś wizje i prognostyki, a kiedy nam z tego nic nie wychodzi, ratujemy się udawaniem, że Polska to Wielka Brytania i jest odizolowana od reszty świata, a co za tym idzie dostęp agentur jest tu silnie utrudniony. No i najważniejsze – nie możemy inaczej mówić o zagrożeniach niż w formułach uspokajających analiz, które mają publiczność trochę zdenerwować, ale potem przekonać ją, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą. Nie widać końca tego obłędu. A dzieje się tak dlatego, że na straży fałszywych założeń stoją autorytety, które nie wyobrażają sobie, że można usunąć z listy lektur szkolnych Reja i Kochanowskiego, albo przynajmniej mówić o nich tak, jak należy, a nie robić dzieciom wodę z mózgu. Jak widzimy ostatnie poczynania minister edukacji prowadzą nas wprost do usunięcia z listy lektur „Pana Tadeusza”. Cóż to więc jest zmienić sposób omawiania twórczości i postaci Kochanowskiego? No, ale trzeba chcieć. Tymczasem nikt nie chce, albowiem autorytety akademickie i politycy uważają, że znany nam dobrze z kursu historii i literatury rodzimej zestaw fałszów świadczy o ciągłości kulturowej i wielkości polskiej tradycji. O niczym nie świadczy, bo cała dostępna umysłowi historia została wymyślona i dosztukowana w XIX wieku. Przez agentów państw Polsce wrogich. No i wrogich Kościołowi.

W średniowieczu, a gdzie tam w średniowieczu, jeszcze za Kazimierza Jagiellończyka szlachta nie była wcale pacyfistyczna, to się ujawniło dopiero później, a mędrcy twierdzą, że wraz  ze wzrostem dobrobytu. Ludzie uwielbiają bowiem sytuacje, które mogą wyjaśnić zdaniem wytrychem – samo to się panie tak porobiło. Nikt w to nie ingerował.

Wróćmy więc do króla Władysława, który wygrał dwie wojny – z Turkami i z Moskwą, a następnie zamierzał wygrać trzecią – ze Szwecją. Na przeszkodzie jednak stanął mu pacyfizm szlachty. To jest jawny absurd, który lansuje się po to, by ukryć masową aktywność w Polsce agentów francuskich. Ci zaś mieli za zadanie przede wszystkim zablokować inwazję na Szwecję, która została przygotowana ogromnym nakładem środków, a potem zdewastować armię, czyli ją przewerbować i skierować do Niemiec, by tam walczyła przeciwko cesarskim i Hiszpanom. I to się całkowicie udało. Król szalał, magnaci, w tym hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski, wzięli pieniądze, werbownicy rozpuścili armię, a państwo stanęło wobec katastrofy. Szwedzi zaczęli jeździć po kraju i robić inwentarze zamków i pałaców, albowiem mieli już duże doświadczenie z Niemiec, które okradli ze wszystkiego. I dobrze wiedzieli dlaczego Armand de Richelieu załatwił im ten pokój z Polską. Tylko polscy historycy nie wiedzą, bo wydaje im się, że wydarzenia następujące po sobie to chaos, a nie uporządkowany plan prowadzony i opłacony przez jakiś ośrodek władzy. Wierzą także w to, że jakaś niezorganizowana grupa, rządząca swoimi sprawami poprzez głosowanie w zamkniętej i kompletowanej na zasadach łatwych do przejęcia izbie, potrafi zadbać o interesy nie tylko swoje, ale także całego państwa.

Masowa działalność agentów francuskich w XVII wieku kwitowana jest zwykle tym, że Radziejowski i Morsztyn zdradzili. Obaj panowie byli jedynie wierzchołkiem góry lodowej, a to że udało im się ujść z życiem świadczy o całkowitym i prawie bezkosztowym przejęciu kraju przez agenturę. Inwazja szwedzka roku 1655 była prostą konsekwencją zaniechań z roku 1635. I dalszą częścią planu. O tym, że niewykorzystane okazje się mszczą wiedzą wszyscy, ale już dopasowanie tej formuły do konkretnej sytuacji politycznej przekracza możliwości najtęższych umysłów w kraju.

Tak, jak to już pisałem historia tłumaczona jest poprzez scenariusze filmów z gatunku płaszcza i szpady. Mam na myśli historię dawniejszą. Ta współczesna zaś to próba przeniesienia okoliczności krajowych, jakże wstrętnych dla większości analityków, na grunt mniej grząski, czyli udawanie, że Polska nie jest zagrożona inaczej, jak propagandowo. A jeśli już nawet ktoś przyzna, że jest to recepty na to zagrożenie są fikcyjne. Bo nikt w zagrożenie tak naprawdę nie wierzy. Powtórzmy więc – ospałość zorganizowanych grup, zarządzających jakimś resortem, pionem, a także ośrodków władzy, wywoływana jest przez zorganizowaną agenturę, a nie przez serię przypadków, głupotę pojedynczych ludzi, czy zaniechania typu – nie głosował, bo był w kiblu. I dziś mamy dokładnie to samo. Trwa dyskusja nad bezpieczeństwem Europy, a owa Europa zastanawia się, czy nie zrobić ekologicznej armii. I wszyscy myślą, że ci ludzie po prostu zwariowali. Otóż nie, oni są całkowicie zdrowi. To wyjaśnienie jest błędne. Dokładnie tak samo, jak przed ponad półwieczem Paweł Jasienica tłumaczył działania szlachty jej niezrozumiałym pacyfizmem, tak samo my dzisiaj tłumaczymy działanie moskiewskich agentów w PE, zidioceniem posłów. Kompletne zaś oczadzenie niektórych grup zawodowych w Polsce, które podcinają gałąź gdzie siedzą, jak na przykład leśnicy, także tłumaczymy jakimś niezrozumieniem. To jest nieprawda, oni wszyscy wszystko dokładnie rozumieją, ale ich intencje nie są wobec nas, czyli rodaków i współobywateli szczere. Działają na rzecz kogoś innego, a w swojej pysze, która została w nich rozbudzona dawno temu, są przekonani, że nie muszą i nie powinni się ze swoich zaniechań tłumaczyć. Tworzą bowiem grupę uprzywilejowaną. Noblesse oblige, jak wiemy, ale to nie dotyczy współczesnych grup uprzywilejowanych, bo one nie są szlachtą. To co biorą za wyróżnienie jest jedynie narracją agenturalną i niczym więcej. Szlachta zaś, kiedy było trzeba i nie było czynnika przemożnego, czyli głębokiego i silnego zainteresowania mocarstw obcych dewastacją kraju, tak wielkiego, że budżety na przekupstwo przekraczały wszelkie normy, potrafiła i pieniądze na wojsko znaleźć i na wojnę się wybrać. Nauczymy się więc wreszcie rozróżniać dobre od złego, przypadek od premedytacji i intencję od działania. To nam wszystkim poprawi nastrój.

Ponieważ w czasie ostatniej promocji sprzedało się sporo książek i kwartalników, wysyłka będzie przebiegała nieco wolniej. Proszę wszystkich o cierpliwość. Na razie żadnych promocji nie będzie, bo już wystarczy.

lut 142024
 

W dawnych czasach telewizja puszczała film, nakręcony na podstawie prozy poetyckiej Edwarda Stachury, który nosił tytuł „Siekierezada”. Film jest pełen tekstów zwanych kultowymi, choć ja nie ma ani dla nich, ani dla samego filmu specjalnego nabożeństwa. W jednej ze scen, dwaj główni bohaterowie – Michał Kątny i Janek Pradera – spotykają się w jakiejś mordowni. Jednego gra Olbrychski, a drugiego Edward Żentara. Dochodzi do jakiejś sprzeczki i jeden z nich, zdaje się Kątny mówi – zawołać naszych chłopaków? A Pradera pyta – jakich chłopaków. Na co tamten – tych z Powstania Listopadowego…Wymieniają następnie porozumiewawcze spojrzenia, a potem całą listę powstań. I widz już wie, że doszło między nimi do tajemnego porozumienia. Nie wiemy jednak jakiego rodzaju jest to porozumienie, albowiem charakter tej relacji jest niejasny. Dawno, dawno temu młodzi ludzie interpretowali to w taki sposób, że oto dwóch inteligentnych ludzi, za pomocą kodów kulturowych właściwych ich klasie i formacji potrafi się przeciwstawić czynnie chamstwu. Od wielu już lat nie jestem wcale pewien, że ta interpretacja jest słuszna, myślę, że można by wyłożyć to inaczej. No, ale to nie jest temat na dziś. Dziś bowiem będziemy się zastanawiać czy potrafimy ochronić naszą armię. O ile bowiem armia powinna chronić cywilów w czasie wojny, o tyle w czasie pokoju cywile powinni chronić armię. Nie jest to ani łatwe, ani oczywiste, a powiedziałbym wręcz, że jest dziś bliskie niemożliwości. Armia bowiem jest zagrożona przez dwojakie siły – kabotyńskich polityków i wyższych dowódców, a także przez wrogą, a uważaną za swoją, propagandę na jej temat. Mówimy cały czas o czasach pokoju. Już to pisałem, ale warto powtórzyć – kadra oficerska armii polskiej w dwudziestoleciu składała się z byłych terrorystów i podoficerów wiedeńskiej Kriegschule, nienawidzących się wzajemnie. Nienawiść ta była umiejętnie podsycana, ponoć przez samego Piłsudskiego. Ja bym jednak rozejrzał się jeszcze za kimś innym, czyli za agentami państw obcych, którzy tę niechęć wygrywali dla swoich korzyści. Armia taka, nawet bardzo liczna, była skazana na klęskę, albowiem dowodzenie podporządkowane było całkowicie wydumanym celom politycznym. Nigdy nie zapomnę wypowiedzi Rydza, który – zapytany dlaczego zdecydował się bronić wszystkich granic, w obronie okrężnej, zamiast skoncentrować się na próbach likwidacji natarć niemieckich, odpowiedział, że gdyby zrobił inaczej naród by mu tego nigdy nie wybaczył. I to jest właśnie moment kiedy armia zostaje podporządkowana polityce. I to jest także moment, którego winniśmy się wystrzegać dziś, albowiem częste przywoływanie tej wypowiedzi i tamtej sytuacji powoduje, że politycy, którzy w Polsce są en masse roszczeniowymi idiotami, rozumieją z niej tyle, że przy kolejnej wojnie, która nie wiadomo jak będzie wyglądała, oni zrobią odwrotnie niż Rydz w roku 1939. Bo tyle rozumieją z historii. Dlatego dowodzenie należy przekazać dowódcom, którzy rozumieją strategię i taktykę, a stoją w pewnym oddaleniu od dylematów historycznych. Tutaj też dochodzimy do ważnej kwestii – jeśli wróg postawi nas wobec dylematu, co ocalić – stolicę, kraj czy armię, zawsze ocalamy armię. Podkreślam – jeśli wróg nas postawi, a nie – jeśli sami się postawimy, bo jesteśmy durniami, dowodzimy politycznie, albo nie zrobiliśmy rozpoznania i nie możemy w związku z tym działać inaczej niż reaktywnie. W takim przypadki armia powinna zorganizować ewakuację ludności i wycofać się wraz z nią na teren neutralny.

Wśród licznych przykładów, kiedy konieczny był taki wybór, najlepszy jest chyba moment wkroczenia księcia d’Este do Księstwa Warszawskiego, czego finałem była bitwa pod Raszynem. Austriacy zajęli stolicę, ale armia ocalała i w rezultacie kampania austriacka zakończyła się klęską.

W roku 1939 zaprzepaszczono armię, kraj, naród, ale ocalono bezcenne przecież dowództwo. Tak się kończy wszystko, kiedy armia podporządkowana jest byłym terrorystom udającym fachowców.

Nie wiem czy dziś mamy jakichś dowódców z prawdziwego zdarzenia, którzy nie byliby infantylnymi kabotynami zorientowanymi na osobiste zyski. Nadzieję mam, ale ona jest bardzo wątła. To bowiem – infantylny kabotynizm dowódców jest największym zagrożeniem dla armii, a na drugim miejscu ustawiłbym idiotyczną propagandę opartą o fałszywe paradygmaty. I nie będę się już znęcał nad Piłsudczykami, bo wszyscy wiemy, że najgorsza propaganda wojskowa z jaką mieliśmy do czynienia była w PRL. Była to propaganda deprawująca żołnierzy, podoficerów i oficerów, czyniąca z nich popychadła, a także ludzi groźnych dla otoczenia. Bo nie dla wroga przecież. Ilość patologii w wojsku była w tamtych czasach przerażająca. A po roku 1989 one wszystkie zostały wykorzystane przez niemiecką i rosyjską propagandę do zdewastowania relacji pomiędzy społeczeństwem i armią. Tej relacji nie udało się odbudować do dziś. W naszym przypadku jest to bardzo trudne, albowiem nie można odwołać się do żadnego, jednoznacznie pozytywnego przykładu z przeszłości, który nie byłby związany z katastrofą, albo upokorzeniem. To znaczy można by było gdyby istniała w Polsce sensowna propaganda. Mamy co prawda film „Jack Strong”, ale jest to historia smutna, zakończona śmiercią synów pułkownika Kuklińskiego i śmiercią jego samego. Co, jak wszyscy podejrzewają, stało się za sprawą agentów rosyjskich. Nie wiemy jak było naprawdę, ale sam fakt, że Rosja może podsycać takie niepokoje jest groźny. My zaś, zamiast się im przeciwstawić także w tym procesie uczestniczymy. Nie jest to wielki zarzut, bo jak sądzę, przez bardzo przebiegłą rosyjską propagandą, nie są się w stanie obronić największe potęgi. Oglądam właśnie stary już serial „Kompania braci”. Bardzo dobrze zrobioną propagandę wojenną, która z prostych, amerykańskich chłopaków, po szkoleniu spadochronowym, robi bohaterów antycznych niemal. Wychowani w kulcie męskości i machismo, nie wyobrażali sobie nigdy, że mogą okazywać słabość, a ciągły przymus rywalizacji pchnął ich do wojska. Tam, wskutek naprawdę ciężkich warunków i wojny stają się ludźmi w pełnym wymiarze. O tym jest ten film. Teraz opowiem czego w tym serialu nie ma. Koncentruje się on na kilku kluczowych momentach schyłku wojny – lądowaniu w Normandii, operacji Market Garden i operacji w Ardenach. Kiedy wyłączymy sobie emocje i przestaniemy śledzić perypetie bohaterów, pojawi się seria pytań, z naszego, polskiego punktu widzenia kluczowych.

We wrześniu 1944 roku trwa już od miesiąca Powstanie Warszawskie. 8 września już wiadomo, że nie uda się opanować Warszawy, a Niemcy będą niszczyć miasto i gniazda oporu. Sowieci spokojnie stoją na linii Wisły i nie mają zamiaru się stamtąd ruszać. Pytanie pierwsze – kiedy Montgomery wpadł na pomysł operacji Market Garden i kto mu ją podsunął? Bo, że sam to wymyślił, wybaczcie, nie uwierzę. Kto rozpuścił w armii amerykańskiej plotkę, że Holandii bronić będą starcy i dzieci zaciągnięte w szeregi Wermachtu ostatnim wysiłkiem całych Niemiec? Traktowano to, jako pewnik. Tak sądzę, bo jeśli byłoby inaczej, Montgomery powinien był stanąć przed sądem.

Kolejne pytania dotyczą operacji w Ardenach. W grudniu 1944 Niemcy ewakuują się z Warszawy, rusza front, sowieci przekraczają Wisłę. Jednak dopiero 17 stycznia wkraczają do Warszawy. Dają czas Niemcom na to, by mogli atakować Amerykańskie jednostki w Belgii i Alzacji. Jestem szczerze zdziwiony, że nikt tego nie opisuje w taki sposób. Jakby tego było mało, z jakichś powodów, mimo zimy, szwankuje zaopatrzenie. W filmie widać, i sądzę, że była to prawda, jak Amerykańscy spadochroniarze walczą w letnich mundurach. Sowieci przekroczyli Wisłę w ciężkich wełnianych szynelach, raczej nie wyprodukowano ich z wełny radzieckich owiec. Wszyscy mieli czapki, hełmy i jedli amerykańskie konserwy. Pomiędzy Wisłą a Odrą sowieci nie mieli w zasadzie żadnych problemów z Niemcami. Kolejne ciężkie walki czekały ich dopiero na Pomorzu, Śląsku i nad środkową Odrą. Mogli zająć się spokojnie niszczeniem partyzantki akowskiej. Operacja w Ardenach kończy się 25 stycznia 1945 roku i jasne jest już dla każdego, że Amerykanie nie zdobędą Berlina. No, ale tego wszystkiego nie ma w amerykańskiej propagandzie, nawet w serialu takim jak „Kompania braci” gdzie nie widać ani jednego Murzyna, a jedyny Latynos jaki tam występuje, ma ksywkę „gówniany” ze względu na ciemniejszy, czekoladowy kolor skóry. O czym więc mamy mówić w przypadku wojennej propagandy polskiej, która jest robiona przez ludzi niekompetentnych w żadnym działaniu. Nie umiejących napisać scenariusza, ani nawet opowiedzieć prostej historii, nie potrafiących zrealizować filmu, ani nawet zrobić dobrego zdjęcia. Nie nadających się do rysowania komiksów, albowiem proponowane przez nich sytuacje są dziecinne i nieautentyczne. Do tego jeszcze dochodzi powszechne przekonanie, że odbiorca takich treści to pryszczaty młodzieniec bez wyobraźni, który łyknie każdą bzdurę. No i przemożna chęć przewalania budżetów przeznaczonych na wychowanie patriotyczne. To jest suma fałszywych założeń, które przekładaj się na nędzę komunikacji w relacjach armia – społeczeństwo. Do tego jeszcze dochodzi działalność agenturalna, która na pewno istnieje. Czyli sabotaż mówiąc wprost. No i niezrozumienie najważniejszego założenia takiej komunikacji czyli propagandy. – zawsze, podkreślam, zawsze należy wskazywać, że winny jest wróg. My tymczasem, w swoich produkcjach hamletyzmujemy i zastanawiamy się czy czasem ten i ów sowiecki agent nie chciał dla nas dobrze. Czy w takich warunkach potrafimy obronić naszą armię? Dziś, tutaj, w czasie pokoju? Myślę, że nie. Nie potrafimy nawet zdefiniować jej tradycji, bo duch PRL ciągle się nad nią unosi, młodzi ludzie, wstępujący do wojska w niczym nie przypominają tych silnie zmotywowanych młodzieńców z serialu „Kompania braci”. Nie mają wzorów, albowiem to, co miało być dla nich wzorem czyli postawa podziemia niepodległościowego po wojnie, jest zlepkiem źle opowiedzianych historii, w większości przejętych przez agentów i propagandystów sowieckich. Do tego całkowicie bezużyteczna legenda Dwudziestolecia, z jej najbardziej katastrofalnym symbolem czyli Wieniawą. Dużo pracy przez nami, a nie widać, żeby ktokolwiek mógł tę pracę wykonać. Pozostaje więc chyba się tylko modlić, by armia dostała jakiegoś dowódcę z prawdziwego zdarzenia, który nie będzie decydował tak, byśmy nie ucierpieli nadmiernie i nie zacznie konsultować swoich decyzji taktycznych z politykami.

lut 132024
 

Na początek chciałem się odnieść do dzisiejszego tekstu Bożeny, a także do komentarza, który umieściłem pod nim. Chodzi w tym tekście o to, że nikt nie rozumie jak działa system promowania treści deprawacyjnych. Ludzie, którzy awansowali, w drugim nawet pokoleniu, z chłopa na pana, nie pojmują, że ten awans jest oszukany, a oni sami nie są żadnymi panami, ale taką samą mierzwą, za jaką ich dziadków uważał Szmul z przydrożnej karczmy. Oferta zaś jaką się do nich kieruje jest dokładnie taka sama, jak jego oferta – płać, pij i się wynoś, bo inni czekają.

Zrozumienie tej prostej prawdy, przez aspirujących potomków małorolnych lub bezrolnych chłopów, którzy sami przez pół życia borykali się z wykluczeniem komunikacyjnym, jest poza zasięgiem ich umysłów. Ich pielęgnowane latami i sprytnie stymulowane przez różnych autorów kompleksy, wykluczają taką okoliczność. Ze sławnej, chłopskiej podejrzliwości i chytrości nie zostało w tych ludziach nic. Są wydani na pastwę mediów, autorów służących socjotechnice, ale celem prawdziwym są ich dzieci. One nie mają już pojęcia o niczym. I stan ten będzie utrwalany. Świadomość tego, co się dzieje mają oczywiście politycy określający siebie, jako obóz patriotyczny. Ale czy rzeczywiście? Moim zdaniem nawet nie w połowie. Ludzie ci bowiem widząc, jak podstępnie działa opisany tu wczoraj sojusz pomiędzy nadredaktorem i generałem, nie dostrzegają wszystkich jego konsekwencji. Są tak samo prości i żałośni w swojej prostocie, jak ofiary wieśniaczej propagandy ciśniętej ostatnimi laty przez różnych oszustów. Oto na wieść o tym iż odchudzą kanon lektur i wyrzucą zeń poetów, odezwał się Wencel, znany, współczesny poeta, którego do kanonu lektur wpisano na polecenie pisowskiego ministra edukacji, nie wiem którego, nie jest to istotne. Wencel napisał taki komentarz na twitterze:

 

Decyzją władzy ludowej moje wiersze znikną z listy lektur obowiązkowych dla liceum i technikum. Okrojony kanon ma obowiązywać od września. Odchodzę razem z Franciszkiem Karpińskim, Kazimierą Iłłakowiczówną, Tadeuszem Gajcym, Stanisławem Balińskim. Duma i honor!

Ktoś w patriotycznym rządzie wpadł na pomysł, żeby uczynić Wencla wieszczem. I on uwierzył w to, że nim jest. Ciekawe czy uczniowie uwierzyli? Zastanówmy się nad kwestią: jak to jest, że przez trzy dekady nie udało się umieścić w kanonie lektur żadnego tekstu Jacka Kaczmarskiego, a znalazł się tam Wencel? To jest niepojęte. Vox populi, co by nie mówić, wskazywał na Kaczmarskiego, ale nie – Wencel lepszy – dlaczego? Otóż dlatego, że wieśniacze mózgi urzędników od oświaty czytając jego utwory zaczynają uruchamiać swój chłopski spryt i myślą, że skoro to takie proste, to na pewno trafi do serc dzieci i wywoła tam falę ciepłych uczuć patriotycznych, a także zainteresowanie różnymi poważnymi problemami.

Porównajmy teraz wiersz Wencla z wierszem Kaczmarskiego, oba nawiązywać będą do tradycji i historii. Najpierw Wencel:

Moja muza jest matką czułości
żyje sama nad morzem poezji
w ciągu dnia zbiera muszle na brzegu
i naprawia porwane sieci

moja muza jest siostrą nicości
mieszka w wieży z kości poległych
wieczorami zapala latarnie
odprowadza wzrokiem okręty

Teraz Kaczmarski:

Rozeszli się do zajęć sennych, długotrwałych

Za biurka za małe dla królewskich zaleceń

Gdzie świtem pióra skrzypiące się łamały

A świecie świeciły, by nic nie oświecić

A w stolicy Sejm kończy obradyNa rękach niesiony uśmiecha się królAmbasadorowie nie zmieniają ról

Wiedząc jak łatwo od chwały do zdrady

Zwróćmy uwagę na to, że Gazeta Wyborcza, nawet kiedy Jacek Kaczmarski basował tam w tonach właściwych dla nadredaktora, nigdy go tak naprawdę nie promowała. Nie dołączono do żadnego wydania ani jednej jego płyty, nie wydano żadnej biografii ani antologii. Kaczmarski żyje wyłącznie poprzez swoich wielbicieli. Inaczej z Wenclem. On jest promowany przez wszystkie pisowskie media, a Gazeta od czasu do czasu szydzi z niego, co on bierze za komplement i nagrodę. To jest pomieszanie z poplątaniem. Gazeta, zabierając się za krytykę, dobrze wie kogo krytykować, żeby wywołać dlań tak pożądany entuzjazm po „naszej” stronie. Chodzi o beznadziejne przypadki zadufania i miłości własnej, takie jak Wencel, wyniesiony decyzją urzędnika do godności wieszcza, a teraz zdegradowany przez innego urzędnika. Czynności te czynią go w oczach wielu poetą prawdziwym, takim, który będzie punktem odniesienia dla przyszłych pokoleń. Czy będzie? Nie, bo nie po to promuje się Wenclów, żeby przyszłe pokolenia czytały polską poezję. Czyni się to w celu dokładnie odwrotnym. I czas najwyższy, by wszyscy to zrozumieli.

Nie zanosi się jednak na to, albowiem urzędnicy, którzy chcą przychylić nieba wszystkim dookoła, ufają, że promowane przez nich wartości są czytelne i zrozumiałe dla wszystkich, a także są trwałe. Dowiedziałem się, na przykład, że marszałek Witek prosiła Kosiniaka o opamiętanie się i przejście na stronę PiS, żeby ratować Polskę. Zaś ulubiony minister wszystkich chłopków roztropków czyli Przemysław Czarnek cieszył się ponoć, że Tusk zbuduje CPK, bo to według ministra oznacza, że presja działa.

Jakby tego było mało kandydat PiS na prezydenta Warszawy – Tobiasz Bocheński fotografuje się na twitterze z gazetą Karnowskich w ręku. To jest naprawdę niesamowite, bo tym ludziom wydaje się, że wspólnie tworzą jakąś jakość posiadającą moc nawracania grzeszników i swoją postawą potrafią przekonać ludzi tak zdeprawowanych i podłych jak Kosiniak, żeby ratowali Polskę. Nieprawdopodobne.

Skoro jesteśmy przy kwestiach edukacji, pozwolę sobie na pewną retrospekcję. W klasie piątej szkoły podstawowej podzielono nas, jak i inne dzieci w całej Polsce, na klasy sportowe i niesportowe. Nie chodziło bynajmniej o to, żeby wyłonić w wyniku tej selekcji jakieś talenty piłkarskie czy koszykarskie. Chodziło o to, żeby gamoni zebrać w jednym miejscu, a tych lepszych w innym. Tym gamoniom, dla niepoznaki dodawano zwykle dwóch, trzech zdolniejszych, żeby prowadzący ich nauczyciel nie zwariował. Do czwartej klasy podstawówki byłem jednym z najlepszych uczniów w klasie. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że trafiłem w roku szkolnym 80/81 do klasy skończonych bęcwałów. Ja i jeszcze jeden kolega, który potem zrobił wielką karierę w administracji państwowej, dziś już nieżyjący. Nie wiem jak to się stało, bo moi rodzice należeli do ludzi, którzy niejedno potrafili załatwić. Tu jakoś im się nie udało. Presja z zewnątrz była za silna. Nie wiem też, jak z tej opresji wyszedłem, ale jakoś mi się udało. Moje wyniki obniżyły się już w pierwszym roku znacznie, podobnie było z tym kolegą. Nie mieliśmy motywacji, a wymagano od nas wiele, bo byliśmy jedynymi kontaktowymi uczniami w klasie. Ja odrabiałem lekcje za kolegów, którzy byli fajni do zabawy, ale z tego programu nauczania nie rozumieli ni cholery. Pisałem wypracowania, a Krzysiek odrabiał za nich matematykę.

Metoda ta, zarzucona w końcu w szkole, została przeniesiona do polityki i propagandy państwowej. Trzeba mieć po swojej stronie poetów, to nic, że nie potrafią pisać, że są pretensjonalni, roszczeniowi i głupi. Najważniejsze, żeby pisali na wskazany temat. Wypromują ich media, a wrogowie – poprzez krytykę – utrwalą ich legendę. Nasza wychowawczyni też musiała jakoś legendować tych słabszych, nie mogła ich przecież wyrzucić. No ale cała jej złość skupiała się na nas dwóch, bo my cokolwiek rozumieliśmy, a wielokrotnie nie chcieliśmy współpracować. Jednego bowiem za cholerę nie potrafiliśmy pojąć – dlaczego my, w końcu dzieci, mamy brać odpowiedzialność za ten cały edukacyjny syfilis? Dziś nie rozumiemy tego dokładnie tak samo, ale jesteśmy starsi i jest nas więcej. Dobrze by było, żeby ktoś to zauważył.

Na koniec, z dedykacją dla wszystkich urzędników, tych o pochodzeniu chłopskim, a także tych innych, jeszcze jeden fragment wiersza Jacka Kaczmarskiego:

Odeszli w sukmanach, kurtach i opończachPo staremu się męczyć nad nie swoja roląKtoś powiedział – wiedziałem, że to się tak skończyNa żer wyszły obce wojskowe patroleA król bez królestwa chodził na spaceryNie ze swojej kasy utrzymując dwórI nie wiedział jeszcze niepotrzebny chórJakie kiedy i za co zalśnią mu ordery

Minęło dziesięć lat od wydania pierwszego numeru kwartalnika „Szkoła nawigatorów” Ponieważ każdy jubileusz musi być okraszony jakąś niespodzianką, dziś także nie może być inaczej. Choć prawie nigdy tego nie robię, raz się zdarzyło, bardzo dawno temu, postanowiłem, na trzy dni, obniżyć cenę niektórych numerów kwartalnika. Zupełnie okazyjnie i tylko dlatego, że jest rocznica. Promocja trwa do wtorku 13 lutego, czyli do dzisiaj, do godziny 21.00.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-36-poswiecony-morzu-i-zwiazkom-rzeczpospolitej-obojga-narodow-z-morzem/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-35-o-cukrze-i-weglowodanach-w-ujeciu-medycznym-i-historycznym/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-33/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-32/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-29-oksytanski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-28-tekstylny/

 

lut 122024
 

Sam nie wiem, jak to się stało, że nikt tego wcześniej nie zauważył, choć wszyscy ekscytują się rozmaitymi nagraniami opisującymi to zjawisko. Jest ono, będę się upierał, naszym największym problemem i z niego biorą się wszystkie błędy, klęski, zaniechania i pomyłki. Chodzi mi o sojusz Michnika z Jaruzelskim. Nie ma chyba częściej powielanego nagrania w sieci niż to, z roku 2000, gdzie widać, jak Michnik obściskuje się z generałem i prawi mu komplementy. Poza tym, że ludzie to oglądają, oburzają się, zaciskają pięści i w swojej nieopisanej głupocie oraz bezradności mówią – o nie, to skandal! Konsekwencje owo oglądanie ma, ale wyłącznie negatywne.

Żeby miało inne, trzeba wysilić mózg, rozejrzeć się dookoła i samemu zacząć produkować jakieś komunikaty. Dlaczego sojusz Michnika z Jaruzelskim jest taki ważny? Albowiem generał został w latach siedemdziesiątych wstawiony na miejsce Moczara. Mniejsza o to, kto go tam wstawił, ale kiedy ja dorastałem i zaczynałem cokolwiek rozumieć, nazwisko Moczar było już nieważne. Było to nazwisko z politycznego panoptikum, ale przecież ktoś reprezentować musiał interesy środowisk komunistycznych i partyzanckich, roczników od dwudziestego w górę, które w trudnych latach wojny i okupacji wybrały właściwie i stanęły po stronie Stalina? Ludźmi tymi zarządzał generał. I nie mówcie mi, że tak nie było. Sojusz generała z Michnikiem, jest więc sojuszem środowisk post-moczarowskich z żydokomuną, albowiem takimi słowy określał swoje pochodzenie ideowe i polityczne nadredaktor Michnik. Powtarzam – nie wiem, jak to się stało, że nikt tego nie zauważył. No dobra wiem. Taki sojusz, zawarty przecież na oczach wszystkich i potwierdzony w wystąpieniach redaktora Michnika, musiał zaowocować pewnymi narracjami. One zaś kolportowane szeroko wykluczyły jakiekolwiek inne kwestie poza tymi, które były w nich zawarte. I tak najważniejszym problemem stał się antysemityzm Polaków, który  implantowała im miała do mózgu prawica narodowa. Ktoś powie – no, ale przecież Moczar! Nie rozumiecie mądrości etapu towarzysze. Na waszych oczach, albowiem nikt się temu nie przeciwstawił, w ciągu ostatnich trzech dekad, w wyniku jawnego sojuszu redaktora z generałem doszło do pewnych podziałów, a także trwałych i istotnych zmian w narracjach politycznych, dominujących w Polsce. Zarzut antysemityzmu został zdjęty ze środowisk lewicowych i przerzucony na AK oraz ugrupowania prawicowe. Wykonano to nadzwyczaj łatwo, prowokując dyskusję o tym, czy AK mordowała Żydów w Powstaniu. Jak przypuszczam, bo pewności nie mam, rok 1994 był początkiem tej operacji, której efekty oglądamy do dziś. Finałem zaś była, jak sądzę, afera Rywina. Dziś oglądamy tylko pobojowisko, to co zostało po triumfie Adama Michnika i jego formacji, która dziś nie musi już obnosić się z kultem generała. Po co, skoro robi to za nią prawica? W dodatku ta najbardziej prawicowa, która także jest dzieckiem wspomnianego tu sojuszu. Na naszych oczach przesunięto linię frontu na dalekie tyły, okrążono przeciwnika i wyizolowano go, jego potomstwu zaś dano mu do ręki drewniane karabiny i nakazano zdobywać umocnienia z tektury. A tym co najbardziej się starają i najgłośniej wołają – tatatatatatatatatatatatata! – oferuje się popularność i sławę. Nieważne po której stronie, albowiem to jest ten sam rozdzielnik.

Do tego, jak zwykle, środowiska prawicowe zaczęły się tłumaczyć z win niepopełnionych. Uznały bowiem, że polemika o charakterze naukowym, oparta na krytyce źródeł i wskazaniu błędów merytorycznych i logicznych, a także złych intencji odniesie skutek. Ten skutek był, ale mizerny i – przypuszczam – wyraził się w tym, że kariera Michała Cichego została zwichnięta. No, ale nie po to się montuje taką operację, żeby przejmować się Michałem Cichym, któremu i tak dano jakąś ciepłą posadkę. Najważniejszym efektem sojuszu redaktora z generałem był trwały podział narodu na patriotów i zdrajców. Patrioci to ci, co rozumieją, że nie ma ludzi z czystymi rękami, bo każdy się pobrudzi, a zdrajcy to ci, którzy bronią się przed zarzutami o antysemityzm. Używając do tego narzędzi, które nikogo nic, a nic nie obchodzą, czyli aparatu naukowego. To jest kolejna, fałszywa linia frontu, na której nasi bronią imponderabiliów.

Czy w tak sprofilowanym obszarze komunikacji, w którym żyjemy przecież od trzydziestu lat, ktoś wymyślił jakiś sposób na komunikowanie się, który rokowałby na likwidację tego podziału i jakąkolwiek obronę nie tylko przed zarzutami stawianymi całemu narodowi, poszczególnym grupom i politykom? Nic takiego stać się nie mogło, albowiem nikt nie widział nawet, że doszło do jakiegoś sojuszu. Wszyscy koncentrowali się na wyrażaniu świętego oburzenia i nadal tak jest. To nie wszystko jednak – na oburzeniu, kiedy mamy dostęp do Internetu, można zrobić coś w rodzaju kariery, o czym już wspomniałem. I cała prawica oburza się i wskazuje na postawę nadredaktora jako naganną. Po czym, w myśl planów tegoż nadredaktora, zaczyna się tłumaczyć z zarzutów o antysemityzm i wskazywać, że przecież Jaruzelski brał udział w nagonce na Żydów, w 1968 roku. Do tego, cała ta ogłupiała i bezradna tłuszcza, pardon, ale musimy nazywać rzeczy po imieniu, uważa, że broni swoich bohaterów z AK. Nikogo nie broni, albowiem koncentruje się wyłącznie na odpieraniu absurdalnych zarzutów stawianych przez sygnatariuszy opisywanego tu sojuszu.

No i jeszcze na pokazywaniu hipokryzji tamtych i swojej własnej szlachetności. To byłoby dobre, gdyby ludzie rozumieli, że szlachetność wyklucza kokieterię. Tymczasem u nas jest odwrotnie, wszelkie popisy i demonstracje wielkości serc, powodowane są chęcią zwrócenia na siebie uwagi i wskazania jak nędzną kreaturą jest przeciwnik. Tymczasem przeciwnik ten, raz po raz, zgarnia całą pulę. Naszym zaś rzuca jakieś groszaki, żeby mieli się czym ekscytować i jeszcze silniej podkreślali jego podłość oraz własną czystość. Ta zaś, przez ciągłe jej nadużywanie, sądząc z pobieżnego tylko oglądu, jest mocno zabrudzona. No, ale ciągle się jej nadużywa. Przez trzydzieści lat nie powstał żaden film i nie została napisana żadna książka, która miałby zasięg inny niż lokalny i złamałaby narrację ustaloną przez Jaruzelskiego i Michnika. Dzieje się tak, także dlatego, że naszym zdaje się, iż mogą zawrzeć z kimś sojusz przeciwko Michnikowi, skoro Jaruzelski nie żyje. I to jest najważniejsze, a nie jakieś tam książki, filmy i narracje.

W tym miejscu powinienem zawiesić głos, a potem rzec coś takiego – czyście się aby towarzysze upewnili, że on nie żyje? Czyście pozbierali po nim wszystkie kawałki, wsadzili je do trumny i zakopali? A jeśli tak, to gdzie? Czy aby nie w Alei Zasłużonych? No, a jeśli tak, to jak możecie twierdzić, że generał nie żyje? Owoce jego trudu żyją, wypielęgnowane krzewy jego koncepcji dają plon stokrotny, a jego najwierniejszy sojusznik nadredaktor ani myśli zrywać dawnych porozumień. Z kim chcecie zawszeć sojusz przeciwko niemu, kiedy świat cały już od dawna wie, że polscy patrioci to antysemici i żydożercy? I to się ciągle powtarza. Wy zaś, występujecie na forach międzynarodowych, jak patrioci właśnie. Czy nie? My tutaj, myślimy, że jednak tak. Jeśli prawda jest inna, chętnie się z nią zapoznamy. Jeśli potwierdzą się nasze przypuszczenia, będzie to oznaczać, że generał nie umarł wcale. Tak, jak nie umarł Jan Kulczyk.

Minęło dziesięć lat od wydania pierwszego numeru kwartalnika „Szkoła nawigatorów” Ponieważ każdy jubileusz musi być okraszony jakąś niespodzianką, dziś także nie może być inaczej. Choć prawie nigdy tego nie robię, raz się zdarzyło, bardzo dawno temu, postanowiłem, na trzy dni, obniżyć cenę niektórych numerów kwartalnika. Zupełnie okazyjnie i tylko dlatego, że jest rocznica. Promocja trwa do wtorku 13 lutego, do godziny 21.00.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-36-poswiecony-morzu-i-zwiazkom-rzeczpospolitej-obojga-narodow-z-morzem/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-35-o-cukrze-i-weglowodanach-w-ujeciu-medycznym-i-historycznym/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-33/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-32/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-29-oksytanski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-28-tekstylny/

lut 112024
 

Gdyby nie alfatool nie pamiętałbym o tym, że minęła właśnie dekada od momentu kiedy wydaliśmy pierwszy numer kwartalnika „Szkoła nawigatorów”. Była to także pierwsza okładka, którą zaprojektował dla nas Tomek. Niestety na klawiaturę cisną mi się same banały, o upływającym czasie i latach minionych. Wydaliśmy ponad 40 numerów kwartalnika, bo jak pamiętacie wydawaliśmy także numery specjalne. A do tego na samym początku pochrzaniła nam się numeracja i niektóre numery miały podwójne oznaczenia z gwiazdką. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez te lata pisali do naszego kwartalnika i wszystkim, którzy go czytali. Wiem, że zawsze opóźniam się z wysyłaniem egzemplarzy autorskich, ale musicie pamiętać, że jestem tu w zasadzie sam. Wysyłkę robi pani Renata, po drugiej stronie miasta. Zapominam zwykle poprosić ją o wysłanie tych egzemplarzy, ale postaram się to naprawić.

Kwartalnik narodził się z potrzeby praktycznej, o czym niewiele osób pamięta. Mieliśmy za mało książek, by utrzymać intensywną sprzedaż przez cały rok, wpadłem więc na pomysł, żeby uruchomić periodyk, który zwiąże czytelników silniej z całym projektem. Nie miałem początkowo pomysłu na to, jaki będzie jego profil. Tytuł, tak jak tytuł całego portalu, wymyślił kolega onyx. Pierwsze pięć numerów nie miało określonego charakteru. Dopiero szósty, brytyjski numer, poświęcony był w całości jednemu tematowi. To był dobry sposób na sprzedaż, a przede wszystkim na konstrukcję kolejnych numerów. Mogliśmy bowiem, mając temat, drukować materiały archiwalne i zamawiać materiały autorskie w określonej z góry tematyce. Teksty przestały być przypadkowe. Tych dawnych numerów już praktycznie nigdzie nie ma, a jak się pojawiają, ich cena jest dosyć wysoka. Nie ma też niektórych numerów nowszych, na przykład, przygotowany ze zrzutek, numer 31, bardzo drogi i pracochłonny rozszedł się błyskawicznie i ja sam mam tylko jeden egzemplarz. Nawet nie zauważyłem kiedy to się stało. W systemie, w którym pracujemy każdy numer kwartalnika musi być inny. Nie znaczy to, że gorszy. Czasem po prostu mamy pieniądze na to, by zamówić tłumaczenia tekstów i zapłacić amerykańskim uczelniom za pozwolenie na przedruk, a czasem nie. Ostatnio często zwracamy się bezpośrednio do autorów z zagranicy. Tak, jak przy ostatnim, węgierskim numerze, gdzie znajdują się teksty Richarda Botlika. Pozwolił nam on na druk wszystkich swoich artykułów, które, w większości dotyczą okoliczności śmierci Ludwika II, bitwy pod Mohaczem i relacji węgiersko-angielskich. Jak wiecie ja jestem silnie tym zafascynowany, a przez to miałem ochotę wydrukować wszystko co Richard Botlik napisał, łącznie z bardzo szczegółowymi polemikami. I to się prawie udało. Dwa teksty znalazły się w ostatnim numerze. Niestety tłumacze mnie zawiedli. Po prostu nie wykonali dalszej pracy, na którą się umówiliśmy. Jeden przestał się w ogóle odzywać już na jesieni, a drugi w grudniu. Bardzo proszę osoby, które ułatwiły mi kontakt z nimi, by nie interweniowały w tej sprawie. Już nie chcę tych tekstów. Może niebawem poszukam sobie nowych tłumaczy.

Wracajmy jednak do historii. Jak wiecie płacę mało, a przez to piszą u mnie tylko przekonani autorzy, w dodatku piszą wolno, bo tematy, które poruszamy są trudne. To nawet lepiej, powiem Wam, bo nie musimy się użerać z wariatami i ambicjonerami. Poza tym, jak napisałem wczoraj, za granicą mieszka masa ludzi z potencjałem badawczym i publicystycznym, która chętnie zobaczyłaby swoje teksty w języku polskim, opublikowane w jakimś piśmie. Nawet takim jak nasze, które nie daje żadnych punktów. Ludzi niezainteresowanych punktami, ale czytelnikami jest coraz więcej, przybywa ich szczególnie w krajach, gdzie systematycznie ubywa publiczności, którą ciekawiłoby cokolwiek poza aborcją, eutanazją, migrantami i ekologią. Kolejny numer nawigatora dotyczył będzie szermierki, a w nim znajdzie się tekst pewnego węgierskiego badacza, którzy wiąże szermierkę z narodowymi aspiracjami Węgrów. Miałem ten numer puścić teraz, ale do końca liczyłem na to, że znajdą się tam teksty Botlika. No, nic wyszło jak wyszło.

Niektóre numery w całości przygotowywane są z tekstów archiwalnych i nie może być inaczej. W systemie jaki tu mamy niemożliwe jest wydanie czterech numerów autorskich w ciągu roku, bo trzeba jeszcze prowadzić bloga, pisać książki i jakoś normalnie żyć. Te archiwalne numery są moimi ulubionymi, w zasadzie robi je Maciek, którzy wyciąga z jakichś czeluści ważne i nie publikowane od lat trzydziestych teksty. Tak było w przypadku numeru o morzu, gdzie mamy tylko jeden autorski tekst. Skąd się biorą inspiracje, przy tworzeniu takich profili kwartalnika? Z przypadku. Niedawno siedziałem na targach obok panów specjalizujących się w militariach. Trochę gadaliśmy, także o tych kwartalnikach. No i oni mi poradzili, żebym się zainteresował pociągami pancernymi. I rzeczywiście, okazało się, że jest mnóstwo niepublikowanych wspomnień oficerów, którzy walczyli z pociągami pancernymi, albo nimi dowodzili. I w czerwcu zrobimy taki właśnie numer – w całości poświęcony pociągom pancernym. Ja wiem, że dziewczynom to się może nie spodobać, ale czasem tak musi być. Poza tym jeden taki numer, może nam przysporzyć czytelników, albowiem mnóstwo ludzi interesuje się takimi sprawami.

Ktoś może powiedzieć, że rocznica jest niepełna, bo mieliśmy dwunastomiesięczną przerwę w wydawaniu Szkoły nawigatorów. Moim zdaniem to nie ma znaczenia, albowiem lukę tę wypełniają numery specjalne, które kiedyś przygotowywał rotmeister. Za co mu serdecznie dziękuję.

Tak, jak dziękuję Wieśkowi, którzy przez wiele lat, jako wolontariusz składał kolejne numery kwartalnika i Maćkowi, który robi to teraz, choć czasem robi to także Wiesiek, jak ma czas, bo jest człowiekiem bardzo zajętym. Dziękuję Ewie Rembikowskiej i Barbarze, a także Joli. Pani Ewa często ratowała numer pisząc do niego jakiś niespodziewany całkiem i nie zamówiony tekst, a Barbara dzielnie walczy przygotowując teksty do numeru szermierczego. Jola zaś wspierała nas u samych początków, działalności. Dziękuję alfatoolowi, dawniej betacoolowi, którzy opublikował na łamach Szkoły nawigatorów wiele wspaniałych tekstów. Dziękuję Georgiusowi, który był dla mnie oparciem i opoką przez wiele lat, wyszukując w zasobach bibliotecznych teksty i wskazując na ciekawe tematy. Dziękuję Szymonowi, który przez pewien czas pełnił funkcję naczelnego naszego kwartalnika. Wspomnijmy tu też Jacka Drobnego, który będąc człowiekiem top managmentu, piastując odpowiedzialne bardzo funkcje, znajdował czas, żeby pisać i publikować na naszych łamach. Niestety nie ma go już z nami. Wielka szkoda i żal. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że kwartalnik „Szkoła nawigatorów” ukazuje się regularnie, mimo naprawdę wielkich trudności.

Ponieważ każdy jubileusz musi być okraszony jakąś niespodzianką, dziś także nie może być inaczej. Choć prawie nigdy tego nie robię, raz się zdarzyło, bardzo dawno temu, postanowiłem, na trzy dni, obniżyć cenę niektórych numerów kwartalnika. Zupełnie okazyjnie i tylko dlatego, że jest rocznica. Promocja trwa do wtorku 13 lutego, do godziny 21.00.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-36-poswiecony-morzu-i-zwiazkom-rzeczpospolitej-obojga-narodow-z-morzem/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-35-o-cukrze-i-weglowodanach-w-ujeciu-medycznym-i-historycznym/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-33/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-32/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-29-oksytanski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-28-tekstylny/

lut 102024
 

Dziś będzie trochę o czym innym, nie można bowiem tak ciągle o tej wojnie, co ma wybuchnąć, albo o zdrajcach, którzy demontują państwo. Spróbuję napisać coś optymistycznego, a może nawet okaże się to zabawne. Jak założyć i prowadzić poczytne pismo lub portal? Przede wszystkim nie należy oszczędzać. W zasadzie na niczym, choć głównie dotyczy to autorów i technikaliów. Jeśli ktoś zakłada pismo lub portal i zaczyna od oszczędzania, niech lepiej idzie odpocząć, kupi sobie w Żabce bagietkę i jogurt, posiedzi na ławce i popatrzy w niebo. Takie bowiem są jego przeznaczenia. Prócz tej zasady trzeba jeszcze zastosować inną – nie można się oszukiwać. Jeśli ktoś zaczyna od oszczędzania i oszukiwania siebie, wkrótce zacznie oszukiwać zespół, który zatrudnił, a także sponsora. Bez sponsora bowiem nikt dziś, poza mną, nie rozpoczyna działalności wydawniczej. U jej zarania zaś, w wymiarach, o których mówię, leży zamarkowanie szczerych intencji. To znaczy, że każdy lub prawie każdy wydawca zaczyna od oszukiwania siebie. Myśli tak – świata i tak nie zawojuję – wszystko i tak jest w sieci, po co się napinać? Coś poróbmy, a jak wyjdzie to się zobaczy. Nigdy nie zapomnę jak Karnowscy startowali ze swoim tygodnikiem „W sieci”, który potem, w wyniku procesu zamienił się w tygodnik „Sieci”. Miało to być pismo bazujące na autorach z Internetu, czyli – nazywając rzecz po imieniu – z salonu24. O roku ów…Ileż nam dałeś złudzeń…Mówię o sobie i toyahu, albowiem to my dwaj generowaliśmy połowę ruchu w salonie24, a ja, w trzy lata po odejściu z tego miejsca, nie publikując tam ani jednego tekstu, ciągle byłem na piątym miejscu najpopularniejszych autorów. Czy Karnowscy zaprosili nas do współpracy? Rzecz jasna nie, albowiem mieli już inny plan. Nie będę tu wnikał jakie były jego szczegóły, ale powiem słowo o efektach. Zaprosili do współpracy Sowińca. Ubawiliśmy się jak pszczoły widząc ten hetmański gambit. No, a potem okazało się, że jednak ci blogerzy do pisania się nie nadają i trzeba było sięgnąć po zawodowców, czyli po starych kolegów.

Każdy prawicowy wydawca zaczyna swoją przygodę na rynku z intencją nieszczerą, a każdy lewicowy wydawca ze szczerą. I to jest łatwe do udowodnienia. Zacznę od wydawcy lewicowego. Ma on całkowitą gwarancję, że otrzyma budżet i nikt nie piśnie nawet słowa, że robi coś nie tak, jak powinien. Plan jaki rozwija wokół tego budżetu opiewa na zawojowanie całego świata i podporządkowanie sobie jak największej liczby czytelników. To mu się nie udaje, albowiem treści, które lansuje są ludziom wstrętne. Nie przejmuje się on jednak tym wcale, wie, że czas płynie, a świat się zmienia, w dodatku według planów, które przewidują jego istnienie i prosperity. Honoraria dla siebie i zespołu wydawca ten ma zagwarantowane kontraktem.

Wydawca prawicowy zaczyna od zawężenia spektrum opisywanych zjawisk do tego, co zwykle określa się jako konserwatyzm narodowy. Głównie dlatego, żeby mu nikt nie zarzucił, że jest za bardzo lewicowy. Kto miałby to zrobić? Tego właśnie dokładnie nie wiadomo, ja sądzę, być może niesłusznie, że koledzy, którzy chcieliby zostać prawicowymi wydawcami i gotowi są napisać donos do sponsora, że ich kumpel wydawca nie realizuje misji, jak należy, a to znaczy, że zamierza zaprzepaścić budżet. Już na samym początku więc w misję wpisana jest katastrofa. Nie można bowiem zawężać spektrum zainteresowań czytelnika, trzeba je stale i miarowo poszerzać. Tego nie można zrobić, będąc prawicowym wydawcą, albowiem wszyscy oni żywią najgłębszą pogardę dla swojego czytelnika. Nie mają też zamiaru, jak wydawcy lewicowi, podbijać świata. Chcą się po prostu urządzić, bo wiedzą, że ludzie nie lubią lewicowych bzdur, a do nich zawsze chętnie przyjdą poczytać stare i dobrze znane banialuki o bohaterach, bitwach, podstępach i partyzantach niezłomnych. Tego, wobec wzmożenia ogólnego i zmian politycznych, starcza na kilka sezonów. Potem robi się ambaras, a sponsor, wobec ewidentnego uwiądu idei, zaczyna zadawać niewygodne pytania. Robi się klincz, nie można zainteresować czytelnika nowymi tematami, albowiem – nie jest on już istotny, bo przez pogardliwe traktowanie go, zaczęto także pogardliwie traktować autorów, którzy nie chcą już pisać za stare stawki, domagaj się podwyżek, sukcesów, awansów i czego tam jeszcze. Wydawało się im bowiem, że pismo z takim budżetem musi odnieść sukces. Tak się nie stało. Autorzy zaczynają być ciężarem dla projektu. Nie widzą przyszłości, a co za tym idzie przyszłości nie widzi także naczelny. No, ale nie stanie on w prawdzie i nie powie sobie przed lustrem, że to jego wina bo: najpierw oszukał siebie, potem sponsora, następnie czytelników, a na końcu autorów, którzy wyczerpawszy pulę tematów uznawanych za bazę myśli konserwatywnej, chcieliby robić coś innego, ale nie wiedzą co. Powtarzam – nie można poszerzyć spektrum zainteresowań czytelników, bo stojący za plecami naczelnego fałszywi przyjaciele napiszą donos, że zaczyna on zdradzać ciągoty liberalne lub lewicowe, czy jakieś inne, nie ma to znaczenia, i trzeba mu odebrać projekt.

Podczas, gdy wydawca lewicowy z całym spokojem korzysta z nieprzebranych zasobów światowej publicystyki, gdzie ma do dyspozycji całe pakiety twórców, którzy udowadniają różne bzdury naukowo lub tylko publicystycznie, w dodatku domagają się od zatrudniających ich ośrodków, by publikowano ich gdzie się da i godzą się na te publikacje właściwie za darmo, wydawca prawicowy stoi z opuszczonymi do kolan spodniami i nie wie co robić.

W końcu wpada na pomysł genialny – należy ochronić przede wszystkim własną pozycję! Czyli ujmując rzecz dosłownie – dupę. W tym celu wywala wszystkich autorów i zatrudnia na ich miejsce tych kolegów, którzy chcieliby zająć jego miejsce. Cały zaś projekt zamienia w zbiór felietonów, które powstają w taki oto sposób – ich autorzy podglądają kogo też drukuje lub publikuje w sieci wydawca lewicowy i odnoszą się do tych samych treści, ale z inaczej ustawionym wektorem. Tam, gdzie oni się zachwycają, ci prawicowi lamentują. W miejscu gdzie tamci wołają o pomstę, nasi zaczynają tańczyć. I tak w koło Wojtek. W takim układzie nikt mu nie zarzuci, że jest za bardzo lewicowy i nikt, przy odpowiednim dozowaniu honorariów, nie napisze na niego donosu. Tematy z rodzimej puli patriotyczno-narodowej już się co prawda wypsztykały, ale ma przecież znane nazwiska, samych wybitnych autorów, swobodnie poruszających się w świecie myśli i pism proroczych. I kiedy już ten projekt zostaje uklepany, czytelnik zaczyna odpływać. Przestaje go interesować projekt, gdzie jacyś ludzie emitują znane już od dawna komunikaty, a każdy z tekstów opatrzony jest wizerunkiem twarzy autora, co zwykle nie podnosi jego jakości, przeciwnie, człowiek czuje się, jak w rzeźni u ludożerców, którzy prezentują mu swoje najnowsze zdobycze. Już po odcięciu im głów rzecz jasna, i pytają – a tego pan znałeś?

Dokąd udaje się czytelnik, a dziś w zasadzie widz, bo ludzie coraz mniej czytają, a coraz więcej oglądają? Do Internetu rzecz jasna, by tam poszukać tematów, których do tej pory nikt jeszcze nie poruszał lub nowych redakcji starych dobrych ramot, ale opowiedzianych nieco inaczej. Jest oczywiście spora grupa ludzi, którzy lubią te piosenki, które już znają, ale nie muszą ich słuchać klikając w prawicowe portale i kupując prawicowe pisma. Mogą się za tym towarem rozejrzeć po twitterze czy gdzie tam jeszcze. Zawsze jest pod ręką grupka popularyzatorów, ekscytująca się wydarzeniami i postaciami dobrze wszystkim znanymi.

I tak, zwycięska lewica zostaje na placu, prawicowi czytelnicy rozchodzą się, autorzy z ambicjami idą na poniewierkę, a grupka wypróbowanych towarzyszy piszących felietony tylko po to, by utrzymać w kupie własne środowisko, rozgląda się niepewnie i wypycha jednego przed szereg, by poszedł i skołował jakiś budżet na kolejne sezony nawalanki. No i wszyscy czekają na wojnę, która da im przecież chleb. Nie zabije, nie zniszczy im życia, nie pozbawi godności, nie zrujnuje, ale da im chleb. Bo oni są przecież poza jej prawami, te dotyczą wszak tylko tych durniów, którym należy opowiadać różne banialuki, żeby pozyskać sponsora i reklamy, czyli czytelników i widzów.

Na dziś to tyle, miłego dnia.

lut 092024
 

Wczoraj pojawiły się dwie niepokojące informacje, pierwsza dotyczy planowanego, wspólnego posiedzenia rządów Polski i Ukrainy, a druga to wywiad z Putinem, przeprowadzony przez jakiegoś sukinsyna z GB. Putin rzekł, że nigdy nie zaatakuje Polski, jeśli ta nie uczyni tego pierwsza. Moim zdaniem to już wystarczy, żeby człowiekowi zapaliły się w głowie wszystkie lampki. A do tego jeszcze Konfederacja siedzi cicho i nie organizuje konferencji prasowych w proteście przeciwko planowanemu powstaniu Ukropolin. Nie wydaje się Wam to trochę dziwne?

Okoliczności te skłaniają mnie do odsunięcia się od tematów bieżących i cofnięcia się nieco w przeszłość bo, może się za chwilę okazać, że wszystko co wydarzyło się tydzień temu nie ma już najmniejszego znaczenia. I żadne nasze demaskacje nikogo już nie uwiodą. Liczyć się będzie bowiem tylko to co jest teraz. Z tym, że będziemy mieli prewencyjną cenzurę, albowiem nie wszystko będzie można mówić. Pytanie jak daleko w przeszłość będzie ona rozciągnięta? Korzystajmy więc, póki czas. Cenzura nie jest wynalazkiem nowym i jak większość z nas pamięta, do roku 1989 nie wolno było publicznie mówić, że oficerów w Katyniu wymordowali Rosjanie. Tak samo, jak nie wolno było mówić o tym, że wojska ZSRR wkroczyły do Polski 17 września 1939 roku. Pisałem to już, ale jeszcze przypomnę: byłem w trzeciej, albo czwartej klasie szkoły średniej, przyjechał do naszej szkoły oficer kontrwywiadu, w stalowym mundurze lotnika i opowiadał o niemieckiej zbrodni w Katyniu. Był rok 1986, albo 1987. Pełna sala, nauczyciele, w tym historyk, wszyscy świadomi, większość uczniów też przecież wiedziała, jak to było, bo w domach nikt się specjalnie nie certolił z tym tematem. No, ale w oficjalnych pismach i wypowiedziach nie można było o tym wspomnieć.

Z podstawówki pamiętam pracownię historii pełną starych rumpli z wojny, z wielką mapą na ścianie, pokazującą, ja hitlerowcy w 1939 roku zaatakowali Polskę ze Śląska i Prus Wschodnich, nie dając jej najmniejszej szansy na obronę. Na mapie widać było wielkie, czarne strzałki, oznaczające nacierające wojska. Nie było tam strzałek czerwonych. Nikt nie uczył dzieci o 17 września, zresztą w szkole było tak, że mało kto nadążał z programem i często tematy z II wojny światowej doczytywaliśmy sami, tuż przed wakacjami, bo brakowało czasu. Wszyscy byli świadomi tych ograniczeń i wszystkim one ciążyły. Kiedy wreszcie bowiem zniesiono cenzurę, pojawiło się w obiegu tyle wydawnictw, że człowiek nie mógł uwierzyć w to co widzi. Przypomnę, że cenzurą objęte były też niektóre pisma autorów, którzy dziś uchodzą za lewicę.

I ja do wczoraj żyłem w błogim przeświadczeniu, że tak właśnie było, jak mi to podpowiadały moje zmysły i rozum, albowiem przecież żyłem w tym systemie, co prawda w jego schyłkowym okresie, ale jednak. Ktoś mi pewnie zaraz powie, że w latach siedemdziesiątych wydano przecież „Mistrza i Małgorzatę”, co prawda w wersji ocenzurowanej, ale jednak. Nie było więc chyba aż tak źle? Ja tego wydania nie widziałem, choć często chodziłem po księgarniach. Nie widziałem też innych, wznawianych później, a wcześniej cenzurowanych książek. Ich nakłady musiały być więc minimalne. No, ale do rzeczy. Otworzyłem wczoraj książkę, którą kupiłem na allegro, a której autorem jest Cezary Chlebowski. Jego życiorys z wiki linkowałem tu już dwa razy. Książka nazywa się „Odłamki granatu”, a jej treścią są niezwykłe wydarzenia z czasów wojny i okupacji. Takie wiecie, pozostawiające spory margines do dyskusji o postawach i moralności. Bohaterami pierwszej historii są urzędnicy skarbowi z urzędu przy Lindleya, którzy przechowali przez wojnę złożone tam depozyty, ukryli je przed Niemcami. Po wojnie zaś, z tego co zdążyłem się zorientować, bo do końca jeszcze nie doczytałem, oddali te osiem kilo złota w ręce komunistów. A wszystko było opisane i właściciele też musieli być wymienieni. Sprawa nie jest przypominana często, a jej bohaterów trudno odnaleźć w wiki. Ja zlokalizowałem tylko jednego https://pl.wikipedia.org/wiki/Wac%C5%82aw_Drojanowski

No, ale nie to jest dziś ważne. Opisując tę historię autor, Cezary Chlebowski, jak gdyby nigdy nic, jakby nie było urzędu przy Mysiej, pisze o wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski. Zajęły one Białą Podlaską, gdzie znajdował się drugi z naszych bohaterów, który nie ma notki w wiki – Romuald Burgraf. Jakby tego było mało, żołnierze sowieccy opisani przez Chlebowskiego, zachowują się spokojnie i przyjaźnie, a nawet pozwalają odpalić papierosa przechodzącemu Polakowi, a autor, nie wprost co prawda, ale jednak nazywa ich sojusznikami Niemców. Książka została wydana w roku mojego urodzenia – 1969. Nakład jej, jak na tamte czasy, był śladowy – ledwie pięć tysięcy egzemplarzy. No, a były to czasu nakładów stutysięcznych. Księgarnie były pełne, ludzie kupowali książki i było z czego wybierać, choć dla każdego było jasne, że jest cenzura. Pięć tysięcy to był nakład homeopatyczny. Czemu więc służył? Cezary Chlebowski był pisarzem niepokornym, tak piszą w wiki i tak twierdził on sam, w tych fragmentach biografii, które są dostępne w sieci. I to widzimy w tej książce – wyraźny brak pokory wobec programowej linii partii, a nie dość, że partii to jeszcze wojska, bo wszak armia stała na straży sojuszy. Być może w roku 1969 otworzyło się jakieś okno w cenzurze. Takie rzeczy się zdarzały i łatwo to potwierdzić, choćby cytując Kąkolewskiego, który pisze, że piewca wyczynów UB i KBW, niejaki Stefan Skwarek, autor książki „Na wysuniętych posterunkach” w ogóle nie był cenzurowany, bo towarzyszy z aparatu nie cenzurowano. Przez to zaś jego książka była trzydzieści lat temu poszukiwana bardziej niż pierwsze wydanie „Pana Tadeusza”. Dziś zaś, po latach, kosztuje na allegro dwa pięćdziesiąt. Jeszcze jej nie czytałem, ale jak zacznę, to podzielę się z Wami wrażeniami. No, ale Skwarek z UB, to nie Chlebowski, autor niepokorny i o wiele bardziej wyrobiony, a także samodzielny. Dodam jeszcze tylko, że książka Skwarka przeznaczona była do obiegu wewnętrznego, bo jej nakład, choć wyższy od nakładu „Odłamków granatu”, też jest jednak niewielki. Wynosi ledwie 10 tysięcy egzemplarzy. Wydawcą książki Chlebowskiego był PAX, a książkę Skwarka wydała „Książka i wiedza”. Obie wydają się być przeznaczone dla czytelników stanowiących pewną elitę, ale każda z tych pozycji adresowana jest do innej grupy. Musimy pamiętać, że Cezary Chlebowski dostał nagrodę Radia Wolna Europa za monografię „Wachlarza”, albowiem, jak nam oznajmia wiki:

W 1969 roku ukończył magisterskie studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim, a w 1980 roku na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego otrzymał stopień naukowy doktora na podstawie pracy „Monografia Organizacji Dywersyjnej AK poza wschodnimi granicami Polski w okresie wrzesień 1941 – marzec 1943” (promotor prof. dr hab. Tadeusz Jędruszczak, były komendant WIH, recenzenci: prof. dr hab. Aleksander Gieysztor i prof. dr hab. Andrzej Ajnenkiel). Praca ta została uznana przez Radio „Wolna Europa” za jeden z bestsellerów 1983 roku, otrzymała nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka w 1983 roku, była wyróżniona nagrodą specjalną przez Instytut Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku w 1984 roku jako „najlepsza książka w języku polskim żyjącego autora z najnowszej historii Polski wydana w latach 1981–1984”. Fundacja Fulbrighta w USA przyznała autorowi za tę pozycję nagrodę w postaci kilkumiesięcznego pobytu w USA. Książka „Wachlarz” oparta na tym doktoracie została wydana w sumie w ponadstutysięcznym nakładzie, co – według prof. Gieysztora – było rekordem ilościowym, jeśli chodzi o tego typu książki historyczne.

Widzimy więc, że nakłady książek w latach osiemdziesiątych były znacznie większe niż pod koniec lat sześćdziesiątych. Pewne tropy wskazujące na to, skąd może się brać taka swoboda w podawaniu faktów przez Chlebowskiego znajdujemy także w tym fragmencie jego życiorysu:

Po ucieczce stamtąd do Generalnego Gubernatorstwa Cezary Chlebowski zamieszkał w leśnictwie Horbów w okolicy Białej Podlaskiej. Tamtejszym leśniczym był Jan Kowerda (stryj Borysa Kowerdy), mąż Heleny Chlebowskiej. Przez 15 miesięcy (sierpień 1942 – listopad 1943) Chlebowski pracował jako robotnik leśny (prowadził też mały sabotaż, obniżając jakość zbieranej żywicy, która była odbierana na potrzeby niemieckiego przemysłu zbrojeniowego), po czym wraz z rodzicami przeniósł się do Sichowa, majątku radziwiłłowskiego koło Rytwian na Kielecczyźnie (gdzie zarządcą lasów był brat jego matki). Tu kontynuował pracę – wraz z ojcem – jako robotnik leśny. Tu też przyczynił się do zmarnowania eksperymentalnej niemieckiej plantacji koksagisu, z którym wiązano nadzieję jako alternatywnym źródłem kauczuku. Od początku 1944 roku – po zaprzysiężeniu do AK – pomagał ojcu i wujowi w redagowaniu biuletynu zawierającego informacje z nasłuchu radiowego oraz kolportował miejscową podziemną gazetkę. Po przedostaniu się – w czasie walk frontowych – do Stalowej Woli, kontynuował naukę jako uczeń II klasy gimnazjum. Kontynuował też działalność harcerską, szybko zostając zastępowym i otrzymując stopień wywiadowcy.

Ciotka Chlebowskiego była ożeniona ze stryjem młodzieńca, który zamordował sowieckiego posła w Warszawie! To jest, w mojej ocenie, trochę zaskakujące. Sam Kowerda żył spokojnie do roku 1987, albowiem – przez Niemcy w roku 1944, jak pisze wiki – przedostał się do USA. Jak widzimy wiele jeszcze przed nami. Do tego jeszcze ten sabotaż polegający na obniżaniu jakości żywicy, coś niesamowitego. I plantacja koksagisu pod Rytwianami. Same sensacje.

Na koniec dam jeszcze link do biogramu syna Cezarego Chlebowskiego – Tomasza, polskiego przedsiębiorcy i działacza opozycyjnego

https://pl.wikipedia.org/wiki/Tomasz_Chlebowski

 

lut 082024
 

Trzeba to wreszcie powiedzieć jasno i wyraźnie – wszystkie filmy o bohaterach, męczennikach, tak zwanym polskim losie, i innych podobnych kwestiach – nakręcone w ostatnich dwóch dekadach – to parawan dla złodziejstwa albo załatwianie brudnych interesów pod stołem. W swojej nieopisanej głupocie Polacy wierzą jednak, że jest inaczej i jak się wyprodukuje film o ciężkim losie narodu, to będą wzruszenia, płacz i oczyszczenie. I nie jest ważne kto i z jakimi intencjami do tej realizacji podejdzie. Otóż ta kwestia jest właśnie najistotniejsza, a jeśli ktoś twierdzi inaczej trzeba mu zajrzeć głęboko w oczy dla zbadania wszystkich jego intencji i dokładnie sprawdzić co się tam w tych „głazach” świeci. Nie czynimy tego, a potem mamy pretensje do nie wiadomo kogo. Nikt jakoś nie zwrócił uwagi na fakt, że zapomniany już na szczęście film „Pierścionek z orłem w koronie” wyprodukował Lew Rywin, tajny współpracownik SB. Wszyscy uważają, że to nie ma znaczenia, albowiem ważne jest, że taki film powstał i można się było wzruszać. Ktoś przytomny powie – ale ten film był całkiem gówniany. No, ale wzmożeni patrioci odrzekną – tak, ale ważne, że w ogóle był. Bo to znaczy, że nasze sprawy nie są lekceważone. Nie widać końca tego obłędu. Jest on, całkowicie bezmyślnie, podgrzewany przez różnych autorów, którzy publicznie walą głowami w dzwon wybijający znaną od dawna melodię – albośmy to sroce spod ogona wypadli?! Po czym taki Ziemkiewicz rozpoczyna w radio wymienianie zasług i przewag, jakie Polska i Polacy osiągali w dziele budowania demokracji, albo w różnych dyscyplinach naukowych, a także – koniecznie – w tolerancji dla innych. Po co on to robi? Z głupoty? Poniekąd, ale także z pychy, bo chce, żeby to jemu ludzie zawdzięczali to przyjemne złudzenie, którym się potem będą karmić przez kilka tygodni. Z faktu, że mieliśmy demokrację szlachecką, że nie paliliśmy heretyków na stosach tylko wręczaliśmy im buławy hetmańskie, z faktu, że Łukasiewicz wynalazł lampę naftową, nie wynika dla nas nic. I co gorsza nigdy nie wynikało. Dlaczego? Otóż powód jest prosty – bo ośrodki propagandy globalnej były poza Polską. W naszym kraju zaś nigdy nie utworzono sensownego ośrodka kolportującego, poprzez siatkę agentów, istotnych dla państwa i narodu treści. To było w ogóle nie do pomyślenia. Głównie z tego powodu, że średnio-religijny naród szlachecki odnalazł się w protestantyzmie, rozumianym, jako modernizacja magnackich autarkii. Sprowadzano osadników z terenów gdzie odbywała się produkcja – a jej koszty stale tam rosły – na jakieś zadupie. Sprotestantyzowany szlachcic miał zapewnić tym osadnikom bezpieczeństwo, oni zaś produkowali różne rzeczy, które odbierał potem pośrednik z Holandii czy Niemiec. Czyli wszystko było dokładnie jak dzisiaj. Kiedy się okazało, że system nie działa, bo obie strony nie zamierzają wywiązywać się z umowy, a kontrole są rzadkie i nieskuteczne, większość szlacheckich protestantów przeszła z powrotem na katolicyzm. Rzym był bowiem jedynym zagranicznym ośrodkiem propagandy, gwarantującym Polakom stabilizację i bezpieczeństwo – za  życia i po śmierci. Protestanci wprowadzali chaos i dążyli, prędzej czy później, nawet jak się tego wypierali w żywe oczy, do rozbicia kraju. Temu bowiem służyły zagraniczne, inne niż Rzym ośrodki propagandy – rozwaleniu unii polsko-litewskiej. Operację tę zasłaniano gadaniem o tolerancji i czystości sumień.

Dziś nikt tego głośno nie powie, albowiem należymy do innej unii i musimy jakoś sobie w niej znaleźć miejsce. Wierzymy też, że tym razem nie chcą nas rozwalić, a jedynie szczerze zmodernizować naszą gospodarkę i pomóc nam zejść z drzewa, na którym siedzimy od dawna, odrzucając zdobycze cywilizacji takie jak LGBT i inne, podobne. To jest postawienie sprawy na głowie. Wołanie zaś – albośmy to jacy tacy – obnaża głupotę wołającego lub jego nieczyste intencje.

Powtórzę – nie ma w kraju żadnego ośrodka propagandy, który mógłby konkurować z ośrodkami globalnymi. Te zaś podporządkowane są narracji, którą stworzono po II wojnie światowej, gdzie centralne miejsce zajmują Żydzi i Izrael. I to wobec nich określać się muszą wszyscy aspirujący do cywilizacji i kultury. Nasz stary ośrodek mocy zaś, czyli Rzym, wzywa nas do jakichś aktywności, których wcale nie chcemy. I one się nie łączą w naszych sercach i umysłach ze słowem „dobro”, przez co przeżywamy różne frustracje.

Domagamy się więc zrozumienia w obszarach cząstkowych wielkiej mapy propagandowej nicującej umysły całych populacji. Chcemy, żeby doceniono naszych bohaterów – na przykład Krystynę Skarbek, która ryzykowała życie dla korony brytyjskiej, a skończyła jako sprzątaczka na statkach wycieczkowych. Nie uratujemy ani jej, ani nikogo z naszych bohaterów – bo w kraju nie ma żadnego ośrodka propagandy, który miałby wpływ na ośrodki zagraniczne. Wszystkie zaś centra dystrybucji treści jakie są w Polsce, utworzone i utrzymywane za publiczne pieniądze, maskują jedynie złodziejstwo. Ewentualnie markują jakieś pozorowane działania. No, a przede wszystkim muszą co jakiś czas wyraźnie podkreślić doniosłą, cywilizacyjną rolę Żydów w naszej historii i kulturze. I tu się kończy ich misja.

Jakiekolwiek próby wydostania się poza tę formułę w wymiarze instytucjonalnym są nie do pomyślenia. Nie ma człowieka, który podjąłby taką decyzję. Stąd mamy w obrocie wyłączenie formaty będące efektem działań pozorowanych. Różne głupkowate filmy o bitwie warszawskiej, albo legionach, które – poprzez wyszydzone już wielokrotnie – wątki miłosne, mają wzbudzić emocje w sercach nastolatków. To mogłoby być opisane jako dramat, albo szyderstwo, gdyby w grę nie wchodziły wielkie pieniądze. No i bezczelny lans ludzi, którzy te pieniądze wydają na gówniane produkcje, pozbawione skuteczności i domagają się oklasków.

Jest jeszcze jedna kwestia, o której tu ostatnio napisałem, a którą uświadomił mi Krzysztof Kąkolewski, autor licznych publikacji składających się wyłącznie z niedopowiedzeń – Polska od roku 1772 prowadzi wojnę z Rosją. I wojna ta toczy się wyłącznie na naszym terytorium. Ludziom w Polsce zaś wydaje się, że jak będziemy pokazywać filmy o fikcyjnych żołnierzach AK wyprodukowane przez Rywina, to będzie to oznaką naszego sukcesu. Nie, będzie to sygnałem, że naszych bohaterów, odjąwszy im wcześniej nazwiska i cechy osobowe, przejęli tamci. Dlatego właśnie nie można puszczać dzieciom ani Hubala, ani Czterech pancernych, dla wygody i taniości, bo przecież to wszystko jedno. Nie, to nie wszystko jedno. Trwa wojna i prowadzona ona jest metodami bardzo podstępnymi. Wczoraj dałem tu link do takiego oto biogramu https://pl.wikipedia.org/wiki/Cezary_Chlebowski

Jak widzimy pan ten, wielce zasłużony i po wielokroć odznaczony różnymi krzyżami, już do lat sześćdziesiątych pisał o bohaterach AK, śmiało wymieniając ich z imienia i nazwiska. Jeździł nawet do Londynu i tam badał archiwa w Studium Polski Podziemnej. W Polsce zaś w roku 1999 założono z wielkim mozołem i przy wielu głosach sprzeciwy Instytut Pamięci Narodowej. Najważniejszym problemem tej olbrzymiej instytucji jest nakręcenie filmu o rotmistrzu Pileckim, czego jakoś nie udaje się zrobić, bo wychodzą same skuchy. A prócz tego misją IPN jest także ostateczne ustalenie czy Wałęsa był agentem czy nie. Oczywiście Instytut wydaje też książki o innych postaciach, ale one nie utrwalają się w zbiorowej pamięci. Dlaczego? Bo nie ma ośrodka propagandy konkurencyjnego dla ośrodków zagranicznych. A produkcje te mają charakter naukowy, to znaczy taki, który nikogo nie obchodzi.

Wróćmy do pana Chlebowskiego – mógł on swobodnie, za zezwoleniem władz PRL, jeździć do Londynu, a my dziś nie możemy wyciągnąć ze wspomnianego Studium Polski Podziemnej papierów po majorze Sujkowskim, bo jedna strona kosztuje funta, a z każdej teczki wydzielić nam mogą tylko 20 procent zawartości, po uważaniu. O tym, by kwestią tych dokumentów zainteresował się rząd, nie może być nawet mowy. Bo rząd chciał, żebyśmy nucili pieśń – rozkwitały pąki białych róż i wzruszali się na miesięcznicach smoleńskich, a także byśmy za dużo się nad tą przeszłością nie zastanawiali. W końcu minęła, więc o co chodzi? Dziś okazuje się, ze przeszłość wraca, a nasz patriotyczny rząd nie wie co z tym zrobić. Bawi się więc w demonstracje i chce nakłonić ludzi do wyrażania protestów. Nikogo one nie obejdą. Dlaczego? Bo nie ma w kraju ośrodka propagandy, który mógłby konkurować z ośrodkami zagranicznymi. Są tylko paśniki dla najbardziej zasłużonych, patriotycznych towarzyszy, produkujących słabe formaty bez znaczenia nie tylko za granicą, ale nawet w Polsce.

Ośrodek propagandy o jakim mówię, nigdy nie powstanie, albowiem jego twórcy i zarządcy, musieliby przede wszystkim zrozumieć, że należy sobie wychować rzesze publiczności. Tę zaś trzeba karmić strawą różnorodną i dobrze przygotowaną. Pokusa jednak, by zamiast tego puścić pana Janka, co śpiewa – żeby Polska – jest nie do zwalczenia. Bo pozwala zaoszczędzić pieniądze, a te, jak wiemy są szalenie ważne. I tu dochodzimy do sedna – jeśli ktoś próbuje realizować inny plan, tak jak my tutaj – skazany jest na zamilczenie, albowiem porywa się na rzecz najświętszą, na maszynkę do wyciskania pieniędzy z frajerów. I domaga się jeszcze, by do projektów zatrudniać ludzi, którzy nie tylko potrafią pisać i rysować, ale także nie boją się stworzyć obrazu, gdzie nie będzie ani razu pokazana goła dupa. Na takie heroizmy w ojczyźnie naszej miejsca nie ma. I trzeba to powiedzieć wprost. Na dziś to tyle. Jeśli ktoś chce sobie poczytać jak drzewiej bywało, ale tak naprawdę, zapraszam.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

Zapomniałbym o promocji, która trwa do dziś, do 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/

 

lut 072024
 

Żyjemy w takim miejscu, gdzie znajomość historii, zasad rządzących polityką i jej podstępów jest koniecznością. Do tego wypadałoby, żeby każdy był obyty z bronią i znał trochę prawo. Czy tak jest? Oczywiście nie. Dzieje się tak dlatego, że po każdej katastrofie dziejowej historia jest gumkowana ze świadomości ludzi, lub profilowana tak, by stać się obszarem dociekań najmniej atrakcyjnym w całym kosmosie. Do tego dochodzi nasilenie wrogiej propagandy, która działa jak pavulon czyli ma właściwości paraliżujące. Po jej zastosowaniu wszyscy mają na twarzach tężcowe uśmiechy i kiwają głowami tak, jakby coś rozumieli. W rzeczywistości nie rozumieją niczego.

Dziennik Rzeczpospolita umieścił właśnie na pierwszej stronie tytuł – Unia zamiast Ameryki. Wróży on jak najgorzej sprawie naszego kraju i nam wszystkim, albowiem jest tam mowa o budowie armii europejskiej. Taka armia nie może powstać, albowiem podzieli się ona z Rosją naszym terytorium. I to jest oczywista oczywistość dla każdego, kto przeczytał choć raz w życiu podręcznik do historii nowożytnej.

Dlaczego ludzie w Polsce tego nie rozumieją. Odpowiedź, którą podsuwa nam dzień powszedni brzmi – bo chcą żyć w spokoju i mieć wreszcie czas dla siebie. Od zawsze powtarzam, że nie istnieje coś takiego, jak święty spokój. Podobnie jak nie istnieją samozwańcy z dobrymi intencjami. Ludzie jednak ciągle się na to nabierają, bo ów święty spokój potrzebny jest im tylko do tego momentu, kiedy jakiś cwaniak nie zacznie stymulować ich deficytów i szajb, czyli do chwili kiedy na horyzoncie nie pojawią się jakieś korzyści. A niechby nawet bardzo iluzoryczne. Dla tej wizji Polak jest gotów zrezygnować ze świętego spokoju i uwierzyć we wszystko tylko nie w prawdę. Ta bowiem jest nudna i wymaga od niego działań, które nie zapewniają świętego spokoju i nie rokują natychmiastowego sukcesu. Mechanizm ten działa bardzo sprawnie i my go obserwujemy w zasadzie codziennie. Widzimy nawet, w jaki sposób samozwańcy zdobywają uwierzytelnienia i za pomocą jakich autorytetów się lansują. Nie wiemy jednak co z tym zrobić, albowiem jesteśmy bezradni wobec takich postaw. Nie mamy ani wiedzy, ani narzędzi, by się im przeciwstawić, a przekonanie, że ktoś inny, kto trochę nas kokietuje i dobrze wygląda, wie lepiej, jest paraliżujące.

W zasadzie, w Polsce, powinna istnieć sieć organizacji o tradycji, nie powiem niepodległościowej, bo ta została całkowicie zawłaszczona przez komunistów i przenicowana, ale o jakiejś tradycji, która poprzez wymianę informacji i stałą straż nad egzegezami różnych zdarzeń, zabezpieczałaby kraj i naród przed katastrofą. Takiej organizacji nie ma, bo musiałyby ją założyć służby. To zaś nie gwarantuje czystości jej intencji. Przeciwnie, unieważnia ją już na początku. Nie dlatego bynajmniej, że miałby ją założyć służby obce, ale dlatego, że mógłby ją powołać do życia ktoś w typie Waksmundzkiego. I wtedy jeden z drugim minister awansowałby go na podpułkownika, a on organizowałby parady i wręczał odznaczenia, opowiadają różne bajki z mchu i paproci. Te zaś opowiadane są i tak, bez potrzeby centralizowania ich dystrybucji.

Ktoś powie, że IPN jest taką organizacją. Nie jest, a to z kilku powodów. Książki o historii najnowszej wydawane przez Instytut są nie do czytania. Wiem coś o tym, bo codziennie się z nimi zmagam. To jest katastrofa. Kto wymyślił, że ten przeładowane danymi, nie zawierające opisów istotnych momentów życia sławnych dowódców, publikacje kogoś uwiodą? Nie mogę uwierzyć. Mam jednak sugestię. Pomiędzy pragnieniem zrobienia kariery w strukturze Instytutu albo na uczelni, a prawdą, zieje przepaść nie do zasypania. Jeśli do tego jeden z drugim badacz zaczyna być zapraszany do TV, a prywatnie rozpoczyna dyskusję z kolegami o nakładach swoich książek, to już mamy początek katastrofy.

Mamy więc ambicjonerów i hołotę, która domaga się codziennych ekscytacji w duchu patriotycznym. No to lu…Z jednej strony jest TV Republika, a z drugiej film „Kos” o Kościuszce co wali ze łba jaśniepańskich hajduków. Ludzie podzieleni na dwa plemiona mają do tych produkcji i elukubracji stosunek nabożny i traktują je, jak niegdyś pobożny naród członkostwo w Towarzystwie Dewotów i Dewotek. Siły na to nie ma. Rząd Tuska robi grube wałki i zamierza zdemontować tutaj wszystko, a jedyna nadzieja jaką możemy mieć to Amerykanie. No, a ci są tu – w sferze komunikacji i promocji – reprezentowani przez tego Kościuszkę i towarzyszącego mu Murzyna. Na razie nie wygląda to dobrze, bo Kościuszko rozprawia się głównie ze szlachtą licząc na to, że chłop polski sam z siebie coś zorganizuje. Tymczasem chłop ogląda TV Republika i program niejakiego Kożuszka, który robi sobie tak zwaną bekę z wystąpień członków nowego rządu. I nie rozumie on, a z nim jego wielbiciele, że takie postępowanie to zapowiedź gorzkich bardzo doświadczeń, bo nie raz już tak bywało że poprzedzało je niewyszukane szyderstwo. Pomyśleć na tym nie może, podobnie jak jego naczelny, albowiem w głowie ma inny sukces – subskrypcje mianowicie, które przekroczyły już milion i dalej zwyżkują. Normalnie jak akcje Kompanii Czarnomorskiej Prota Potockiego przed drugim rozbiorem.

Prezes Kaczyński zwołuje jakieś narady, gdzie prócz członków dawnego rządu zobaczyć możemy jeszcze Marka Budzisza i człowieka nazwiskiem Artur Bartoszewicz, który od kilku miesięcy jest ulubieńcem damskiej części wzmożonej patriotycznie publiczności. Ma bowiem szyk i prezencję. Powiem tak – lepiej niech się tu nikt na tego Bartoszewicza nie powołuje. Jeden rzut oka na jego wystąpienie w zupełności mi wystarczył. Nie wiedziałem co jest grane, ale głos wewnętrzny powiedział mi – ten nie. Wczoraj zaś usłyszałem, jak Bartoszewicz nawołuje Tuska, by spotykał się z mądrymi ludźmi, wtedy zyska szacunek narodu i przekona Bartoszewicza, że chce dobrze dla kraju. Tusk nie chce dobrze dla kraju, to po pierwsze. Po drugie – opinie Bartoszewicza gówno go obchodzą. Po trzecie wreszcie – wśród owych mądrych, z którymi Tusk powinien się spotykać, Bartoszewicz wymienił Witolda Modzelewskiego, wybitnego ekonomistę, czy też nawet najwybitniejszego ekonomistę polskiego, w jego – Bartoszewicza – ocenie. Jeśli o mnie chodzi Bartoszewicz może już zamilknąć i nigdy więcej się nie odzywać, bo jego intencje i zamiary są dla mnie całkowicie czytelne. Ludzie jednak pragną, by mówił, albowiem roztacza trudne, ale rokujące wizje. Pod warunkiem jednak, że naród zaufa mądrym ludziom.

Jesteśmy na etapie postępującego zdziecinnienia. Nie potrafimy rozpoznać i nazwać okoliczności, każdy średnio rozgarnięty kanciarz jest w stanie oszukać nie tylko panią Lodzię, która czyta książki i ogląda podcasty, ale wytrawnych prawników, popisujących się swoją wiedzą i przygotowaniem, samych gorących patriotów oczywiście. Wszyscy zaś ludzie tworzący elitę państwa, która właśnie została wystawiona za drzwi przez grupę cwaniaków defasonujących to państwo, przekonani są, że dla ludu, który ich wybiera nie potrzebne są żadne ekstra wyjaśnienia, wystarczy, że uwierzy on w mądrych i skutecznych, a także da im jeszcze jedną szansę. No, ale ci mądrzy i skuteczni właśnie stracili szansę. Może niech zrobią coś innego niż zwykle żeby ją odzyskać? Może zamiast straszenia wojną, opowiadania o autorytetach, które mają krystaliczne intencje i prezentowania źle opisanych lub źle zagranych bohaterów narodowych, wymyślą coś innego? Co? Ja mam taką propozycję. Wczoraj zajrzałem do wiki, żeby doczytać dokładnie, co to był ten sławny „Wachlarz”. Bo niby człowiek wie, a nie wie. I tam przeczytałem co następuje:

Wachlarz – kryptonim wydzielonej organizacji dywersyjnej Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej, utworzonej latem 1941 w związku z wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej, na życzenie brytyjskiej organizacji rządowej Special Operations Executive (SOE), która przekazała na ten cel 3 mln USD kredytu dla AK. Działała do końca 1942 roku, m.in. na terenach wschodnich II R.P..

Chyba należy to tak rozumieć, że SOE, działające w opozycji do prosowieckiego Foreign Office wynajęło AK do szpiegowania Niemców i Sowietów. Bo jak inaczej? Dlatego potem piszą, że pierwszy oddział partyzancki na Wileńszczyźnie powstał w styczniu 1943 roku, a potem został wciągnięty w pułapkę przez sowietów i wymordowany. Jego dowódcą był Burzyński-Kmicic. Rodzi się od razu pytanie – kim w takim razie był Jan Piwnik-Ponury? I kto go skierował na Kresy, do Równego – już w roku 1942? Przede wszystkim zaś zapytać trzeba – gdzie się podziało 3 miliony dolarów przeznaczone na działalność AK na Kresach w ramach akcji Wachlarz? Bo w innym miejscu czytamy:

Organizacja miała dysponować budżetem w wysokości 4 mln dolarów[5], ale praktycznie otrzymała tylko 10% planowanej sumy.

Nikt nie pisze o tym powieści awanturniczych, w typie książki Gerharda „Łuny w Bieszczadach”? To niesamowite. Parę osób usiłuje się tylko lansować na Krystynie Skarbek, biednej wariatce, oszukanej przez FO, której się zdawało, że robi coś dla Polski. Dlaczego tak? Bo była ładna, zginęła młodo i można – nic nie robiąc – za pomocą rzewnych gawęd o niej, namącić ludziom w głowach. Wielu zaś paniom, kiedy już nakarmią koty, wypiją wieczorną herbatkę z malin, wydawać się będzie przed zaśnięciem, że to one właśnie są tą Krystyną Skarbek i przeżywają wszystkie jej ekscytujące przygody, ale oczywiście uchodzą z życiem. A może nawet są kimś lepszym, bo uzbrojone są jeszcze w rozsądek i rozeznanie spraw właściwe mędrcom, a wszystko za sprawą Artura Bartoszewicza i jego wykładów.

Miłego dnia, może i gorzki ten tekst, ale cała szczęka mnie boli. Idę do dentysty. To pewnie przez to.

Okazało się, że mam jeszcze osiem egzemplarzy „Krucjaty dziecięcej”, ale sprzedaję ją drogo, bo na razie wznowień nie będzie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/krucjata-dziecieca/

Postanowiłem na chwilę obniżyć ceny niektórych książek

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/

Promocja trwa do czwartku, do 21.00

lut 062024
 

W oczekiwaniu na zagładę ludzie szukają prostych rozwiązań skomplikowanych problemów i cieszą się, że wreszcie będzie koniec, albowiem oznacza to, iż ich przepowiednie wreszcie się sprawdzą. Mamy 6 luty, wiatr wyje za oknem, wiosny nie widać, a jeszcze ma spaść śnieg. Nikomu się chyba już z tej wygody i ciepła jakie jest w domu nie chce żyć i każdy, a przynajmniej ci, co się zajmują geopolityką, marzą o tym by ruskie rakiety wreszcie zaczęły spadać na nasze miasta.

Nie wiem, jak to się stało, ale mediom i ludziom nimi zarządzającym udało się sprowadzić komunikację do prostej i fikcyjnej alternatywy – życie lub śmierć. Z tym że życie to opcja nudniejsza, nie rokująca, nie dająca żadnych ciekawych odpowiedzi, słaba po prostu. Śmierć zaś to ekscytacja, fantazje, utwierdzenie w poczuciu racji i słuszności głoszonych poglądów, pewność i sukces. Żeby było jeszcze ciekawiej, wszyscy zwolennicy śmierci, drastycznych i natychmiastowych rozwiązań, ostatecznego przepadku wszystkiego, byle tylko udowodnić swoje racje, cytują na wyprzódki Sun Tsu. Ten fragment mianowicie, gdzie mówi on o pokonaniu przeciwnika podstępem i zniechęceniu go do walki, a także wychowaniu w poczuciu klęski. No, ale przecież to nie o nich i nie do nich. Oni idą po zwycięstwo, wybierają śmierć, bo ona jest bardziej racjonalna i nie pozostawia już dalszych możliwości spekulacji, a co za tym idzie zwalania z wszelkich obowiązków, myślenia i odpowiedzialności. A jak się będzie potem można chwalić chłopakom na trzepaku, że człowiek odniósł sukces w polemice, ha! Że co, że nie będzie można? Ale jakie to ma znaczenie, skoro mamy sukces!

Wybór opcji „śmierć” gwarantuje także, że wszelkie małokalibrowe argumenty przestają mieć znaczenie, a więc nie ma znaczenia dyskusja o nieważnej już przeszłości, nie jest istotne jakie kto ma plany i gdzie chce wyjechać, a także czy ma zamiar zorganizować jakiś konkurs czy może serię wykładów. Ważne jest tylko określenie w jaki sposób i kiedy nadejdzie śmierć. Kiedy przesuniemy się ze spektrum swojej dyskusji za pewną granicę, nikt nawet nie zauważy obłędu, w jakim tkwimy, albowiem brzuchy wszystkich słuchaczy od dawna są naładowane kamieniami strachu, beznadziei i otępienia, które blokują wszelkie myśli i zamykają serca na jakiekolwiek głosy z zewnątrz. Liczy się już tylko – jak i kiedy. To zaś mają określić wykwalifikowani analitycy, którzy zawsze są na podorędziu. I zawsze zostaną odpowiednio zaprezentowani, żeby z tym charakterystycznym, znamionującym kompetencję i dobre przygotowanie, smutkiem w oczach, oznajmić nam, że nie na nadziei. Nie nawołują co prawda jeszcze do zbiorowych samobójstw, ale myślę, że i do tego dojdziemy. Wszystko bowiem o czym dziś piszę pochodzi od dobrze rozpoznanego i wielokrotnie ogrywanego w filmach i serialach protestanckiego mistycyzmu, którego źródło bije gdzieś hen daleko w starych hinduskich rytuałach sekt satanistycznych. Tylko, że nasi tego nie zauważają i nie przyjmują do wiadomości, wierzą bowiem, że do wniosków, które przed nami prezentują doszli poprzez własny rozum i racjonalne argumenty. Nie zaś przez pychę i zdziecinnienie, które domaga się, by natychmiast, ale to natychmiast skupić na sobie uwagę.

Kiedyś lemingami nazywaliśmy tych, którzy ślepo wierzyli mediom. Dziś stada lemingów są już znacznie przetrzebione, część zginęła w przepaściach, a część się opamiętała i zadaje pytania. Na naszych oczach jednak wyewoluował nowy gatunek leminga, taki, który czeka aż śmierć przyjdzie po niego. I nie widzi sensu w niczym. Ani w stawianiu pytań, ani w szukaniu odpowiedzi innych niż śmierć. A co kiedy ta nie nadchodzi? Leming się niepokoi, denerwuje i wie, że coś jest nie tak, potrzebuje więc, na gwałt, innych, łatwych do rozwiązania kwestii, o których można zdecydować za pomocą statystyki i kliknięć. – Kogo widzielibyście na miejscu prezydenta po kolejnych wyborach? – Stanowskiego, generała Andrzejczaka, czy Dorotę Gawryluk? A może macie swojego kandydata? Dajcie znać. Po postawieniu takiej kwestii leming zapada w letarg. Wie bowiem, że śmierć zaraz nie nadejdzie, ale chwilowo udało mu się przekierować uwagę sekty na problem mniejszy, aczkolwiek też istotny. I takich problemów jest cała lista, wszystkie one formułowane są według pewnego schematu, czytelnego i oczywistego – o czym jeszcze mógłbym orzekać, nie mając na to żadnego wpływu? Według bowiem tej nowej filozofii należy przede wszystkim unikać kwestii, które dałby się rozwiązać tu i teraz bez zbędnych dyskusji i autoprezentacji, bez sympozjów, bez zebrań w obecności kamer lub choćby tylko bez nagrywania podcastów. Poprzez wskazanie faktów i zmianę formatu dyskusji, która nie kończyłaby się wnioskami ostatecznymi – o zagładzie, ale wprowadzeniem nowych elementów do dyskusji i zmianą jej paradygmatu. Na taki, który dałby uczestnikom do ręki nowe narzędzia i pozwoliłby im nie myśleć o śmierci i jej rychłym nadejściu. Takie rzeczy są niepożądane, albowiem trzeba przede wszystkim zachować status quo i hierarchię. Ta zaś nie może być budowana wokół problemów błahych i niezrozumiałych dla większości. Stawia się ją wokół rudymentów. Hierarchia zaś formułuje egzegezy. W naszym przypadku dziś mamy kilka kwestii rudymentarnych, które obchodzą wszystkich. Poza tym kogo wybrać na prezydenta – Gawrylukową czy Kononowicza, ważne jest jeszcze czy CPK ma znaczenie strategiczne czy go nie ma? No i czy powinniśmy dbać o planetę płacąc zawyżone rachunki za prąd czy też nie? Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka podobnie ważkich problemów wokół których fruwają eksperci niczym wróżki zębuszki wokół żółtego pniaka w szczęce, napawając się odorem zgnilizny, który dobywa się ze środka. I wszyscy mają to czynić wraz z nimi, inaczej nie będzie poważne, a oczekiwanie na śmierć, przestanie mieć właściwości hipnotyczne i ludzie gotowi jeszcze odwrócić się w innym kierunku, albo – o zgrozo – wybrać życie. Najgorsi zaś mogą zacząć się zastanawiać nad tym, co taki prezes Obajtek miał na myśli, kiedy powiedział u Rymanowskiego, że będzie robił montaż finansowy, żeby wykupić TVN. Nikt tego, prawda, ha, ha, nie potraktował poważnie, ale jak ktoś pierwszy raz usłyszał formułę – montaż finansowy – to mógł, nie mówcie, że nie zastrzyc uszami. Różne montaże można robić, naprawdę różne, drogie, tańsze i całkiem darmowe, wszystkie zaś one służyć będą jednemu – powrotowi do życia i odwróceniu się od śmierci, albowiem to nie jest nasz wybór, nie my decydujemy kiedy i jak. O czym tamci zapominają. My zaś musimy pamiętać.

Postanowiłem na chwilę obniżyć ceny niektórych książek

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/ 

Promocja trwa do czwartku do godziny 21.00

lut 052024
 

Oto, jak słyszałem, bo to opowieść z drugiej ręki, Marek Magierowski, ambasador RP w Izraelu, przez wielu uważany za idealnego kandydata na prezydenta powiedział, że „Popiół i diament” do film, który uznany został przez Martina Scorsese i kogoś tam jeszcze za arcydzieło. Wspaniałe zdjęcia, fantastyczna gra aktorów, wybitna reżyseria – wszystko to powoduje, że mamy być z czego dumni.

Jeśli Magierowski, który zna ponoć kilka języków perfect i pretenduje do najwyższych stanowisk w państwie, rzeczywiście opowiada takie rzeczy, to miej nas Panie Boże w swojej opiece.

Skąd się w ogóle biorą takie oceny i jak ludzie mogą je spokojnie konsumować będąc świadomi intencji z jaką powstało dzieło? Bierze się to, moim zdaniem, z przemożnej chęci życia w normalności, a także z wiary, że przedstawiana nam oferta kulturalna  nie ukrywa złych i fałszywych intencji. Jest dokładnie na odwrót, wszystkie przedstawiane nam oferty kulturalne zawierają wyłącznie złą intencję, a poznajemy to po tym, że adresowane do zbiorowości, a nie do pojedynczego człowieka. Z tymi drugimi też nie jest lepiej, ale to materiał na inną notkę. Zarówno książka Andrzejewskiego, jak i film Wajdy zawsze były omawiane jako wyraz tragedii pewnego pokolenia. No i miały przemawiać do wszystkich Polaków. To jest jawne oszustwo, skrywające propagandę komunistyczną. A każda propaganda, żeby być skuteczna powinna być wykonana perfekcyjnie. Niezależnie od tego co sobie o tym myślą zleceniodawcy. Być może Berman i Borejsza chcieli widzieć w Maćku Chełmickim kogoś w rodzaju Panasiuka, który dziś na twitterze wypisuje różne brednie, chodzi w za małym kapeluszu, i drapie się po odsłoniętym brzuchu. Nie wydaje mi się to jednak prawdopodobne. Postać ta, jej wykonanie i gra aktorska zostały zaplanowane. Do tego zupełnie inaczej niż to było w książce. W filmie Chełmicki mówi bardzo współcześnie i nie używa, całkowicie sztucznych wyrazów slangowych, które w książce wplata do jego wypowiedzi Andrzejewski. Człowiek, jak sądzę, całkowicie oddalony od życia przez siebie opisywanego. Nie to jest jednak istotne. Od momentu premiery wokół filmu Wajdy toczyła się dyskusja o wartościach artystycznych. Kraj był zrujnowany, nie było niczego w sklepach, szalało UB i NKWD, partyzantka kryła się jeszcze po lasach, a w prasie i radio, bo telewizji jeszcze nie było, wrzała dyskusja o wartościach artystycznych. Składały się na nią w zasadzie same kłamstwa i powierzchowne spostrzeżenia. W wiki czytamy, że Cybulski sam zdecydował o tym, że będzie grał siebie. I przez to wypadł tak naturalnie. Super, ale na planie to reżyser decyduje kto jak gra, a w roku 1958 decydował pewnie o tym politruk przydzielony do filmu. Skoro Cybulski zagrał siebie, to musiało mieć to akceptację czynników najwyższych. Przypomnieć też warto, że Cybulski był dalekim krewnym generała Wojciecha Jaruzelskiego i bliższym nieco krewnym innego Wojciecha Jaruzelskiego – pedagoga z Dzierżoniowa. Nie sądzę, by kwestie te pozostawały bez wpływu na jego karierę, skoro, jak pisze Kąkolewski, cały pomysł na książkę i film to dzieło Bermana, Borejszy i Różańskiego.

Za dyskusją o wartościach artystycznych, emocjach przeżywanych przez głównych bohaterów i aktorów, którzy ich naśladują w filmie kryją się ordynarne kłamstwa, które dość łatwo zweryfikować. Cybulski nie miał żadnego zakazu grania w polskich filmach. Nie sądzę też, by ktoś zabraniał mu wyjazdu za granicę. On po prostu nie chciał nigdzie jeździć, bo miał dość zajęć na miejscu. W roku 1959 wystąpił w filmie Kutza „Krzyż walecznych”, w tym samym roku zagrał w filmie Kawalerowicza „Pociąg”, rok później grał w filmie „Do widzenia, do jutra”. W roku 1960 zagrał jeszcze w dwóch filmach – „Niewinni czarodzieje” i „Rozstanie”. W dwa lat później grał w filmie „Jak być kochaną” i „Miłość dwudziestolatków”. Potem były jeszcze filmy: „Rozwodów nie będzie”, „Pingwin”, „Ich dzień powszedni”. W zasadzie Cybulski grał ciągle w filmach, a do tego pracował w teatrze. Jego wizerunek buntownika niepogodzonego ze światem był kreacją, taką samą pułapką, jak V komenda WiN, żeby łatwiej było milicji rozpoznać na ulicy nie pogodzonych z aktualnym stanem rzeczy młodzieńców.

Można zadać teraz pytanie, a raczej pytania – dlaczego Kąkolewski tak strasznie kłamał? I drugie: czy Magierowski w ogóle coś rozumie z otaczającego go świata, czy też wszystko przyjmuje na wiarę? Kąkolewski kłamał i robił to celowo, albowiem był jedną z trzech gwiazd firmamentu reporterskiego, które wykreowano w latach siedemdziesiątych,  drugą była Hanna Kral, a trzecią Ryszard Kapuściński. Reporterzy w tamtym czasie byli tak samo istotni, jak aktorzy dekadę wcześniej. Aktorom pozwalano na wiele, ale to powodowało, że zaczynali oni szaleć i ginęli jeden po drugim, jak Kobiela i Cybulski, albo starzeli się brzydko jak Łomnicki i nie nadawali się już do występowania w życiu, a jedynie w filmach. Reporterzy zajęli ich miejsca. Kąkolewski na tyle dwuznaczne, że sprzeciwiając się władzy Gazety Wyborczej, poprzez autorski opis pogromu w Kielcach, stał się człowiekiem całkowicie godnym zaufania wśród księży i wyborców PiS. I nie użył do tej zmiany żadnego narzędzia z zakresu omawianych tu „wartości artystycznych”. Po prostu powiedział prawdę.

Czemu jeszcze służą te wartości artystyczne, poza zasłanianiem kłamstw i manipulacji? Upraszczaniu spraw, z grubsza rzecz ujmując, czyli produkowaniu fałszywych egzegez. To jest łatwe, albowiem ludzie nie potrafią pojąć, lub też im się nie chce, że wypadki i zjawiska bywają finałem bardzo złożonych wielopiętrowych intryg. Te zaś nie mogą być ujawnione. A nawet jeśli w końcu się to uda, są zbyt skomplikowane i niewiarygodne, by można było je wziąć za prawdę. Stąd potrzeba wyjaśnień uproszczonych, które przechodzą przez inny jakiś filtr niż kryterium prawda-fałsz. Jest nim zwykle przyrodzona wszystkim wrażliwość. Przez nią można wyjaśnić wiele i wielu ludzi uspokoić, tłumacząc im, że Cybulski w filmie „Popiół i diament” zagrał samego siebie, a potem był przez to prześladowany, mimo iż był dalekim krewnym Wojciech Jaruzelskiego. Wszystko dlatego, że jego kreacja uwodziła wielu młodych ludzi i niejeden chciał go naśladować. Film zaś był zrobiony tak fantastycznie, że wiele jego scen urasta do rangi ponadczasowych symboli. Jak, na przykład, scena z płonącymi lampkami spirytusu lub Chrystusem wiszącym głową w dół. To wszystko kształtuje człowieka na lata i urabia jego emocje oraz intelekt. A nie tylko człowieka – całe pokolenia kształtuje, do których potem mogą zwracać się inni twórcy z apelami i propozycjami opartymi na takich zbiorowych doświadczeniach. Co w zasadzie jest nagminne. I sami teraz powiedzcie – jak wytłumaczyć tym gamoniom z PiS, że nie można naśladować niczego tworząc film, który ma być upamiętnieniem największej tragedii w ostatnich pięciu dekadach, czyli Smoleńska? Jak im wyjaśnić, że nie można oddawać scenariusza wzmożonym nieudacznikom, głównych ról ludziom przypadkowym, a za kamerą stawiać pana od kręcenia reklamówek. Takich rzeczy się nie robi, bo to jest marnowanie potencjału wydarzenia, które wymaga odpowiedniej oprawy, środków, wiedzy i zaangażowania. „Popiół i diament” to jedno kłamstwo o początku do końca, czyli do wypowiedzi Magierowskiego. Przyczepiło się ono jednak do nas, jak gówno do opony i mowy nie ma, żeby je z bieżnika wydłubać. Smoleńsk to wydarzenie przerażająco prawdziwe, które zostało zmarnowane, przez to właśnie, że ktoś uznał, iż ono samo zagra, a reżyser, scenariusz i aktorzy są niepotrzebni. Ciemny lud i tak to kupi. I to jest właśnie nasz największy problem – ludzie reprezentujący nas na forach międzynarodowych chcą dyskutować o wartościach artystycznych z oszustami tworzącymi propagandę klasy światowej. Nam zaś rzucają jakieś ochłapy. Komuniści mieli przynajmniej tę świadomość, że nie można pokazywać ludziom rzeczy źle zrobionych, bo nie osiągnie się spodziewanego efektu. Dlaczego oni to rozumieli? Bo wiedzieli, że bez tego, bez wartości artystycznych nie utrwalą swojej władzy. Bardzo więc się starali i wszystko im się udało. Do dziś ludzie wrażliwi i delikatni, obrzucają się, jak ktoś łączy Magdę Umer z Adamem Humerem. PiS zaś, nie dysponując aparatem terroru i mając przeciwko sobie sądy, uważa, że sztuka jest niepotrzebna, albowiem ludzie kochają fakty i potrafią rozpoznać co jest kłamstwem, a co prawdą. Ostatnio, rozmawiając z człowiekiem, który z całą pewnością jest przytomny, rozsądny i poukładany, usłyszałem, że PiS posługuje się mową nienawiści, konkretnie zaś używa jej Rachoń. Nie powiem zdziwiłem się. Tak się kończy nachalna propaganda, bez zwracania uwagi na wartości artystyczne.

Wrócę jeszcze na chwilę do Kąkolewskiego, on nie kłamie ciągiem, tak  jak nie kłamali ciągiem komuniści i inni dezinformatorzy. W zasadzie totalnego kłamstwa próbuje się dopiero dzisiaj. Na przykład wmawia się ludziom, że jest jakaś wojna polsko-polska. Kąkolewski napisał prosto i szczerze, że takiej wojny nie ma. Polska od roku 1772 walczy z Rosją na swoim terytorium. Wojna ta toczy się w kilku wymiarach i odsłonach, także w sferze kultury. W zasadzie cały czas ją przegrywamy, albowiem pozwalamy, by toczyła się ona na naszym terenie. Tymczasem podstawowym założeniem strategicznym powinno być wyniesienie jej poza granice państwa. Na to się jednak nie zanosi, konflikt ten bowiem, póki ma przebieg chroniczny i nie eskaluje, pozwala na wyłanianie kolejnych polityków, którzy deklarujących chęć zakończenia wojny polsko-polskiej. I ludzie się na to nabierają, tak samo, jak na wartości artystyczne, których sensu istotnego nie rozumieją.

lut 042024
 

W roku 1958 Andrzej Wajda, nakręcił film „Popiół i diament”, dla którego kanwę stanowiła powieść Jerzego Andrzejewskiego pod tym samym tytułem. O czym jest ta powieść i ten film nie muszę nikomu mówić. Pięć lat po wyemitowaniu tego filmu zabito ostatniego żołnierza niezłomnego – Józefa Franczaka. Książka Andrzejewskiego zaś była lekturą szkolną, i to w ścisłym kanonie, do lat dziewięćdziesiątych. Nikt nawet nie próbował jej stamtąd usunąć. Została ona napisana na wyraźne zlecenie Jakuba Bermana, który zarządzał dwoma najbardziej istotnymi w socjalistycznym państwie obszarami – bezpieczeństwem wewnętrznym i kulturą. Czynił to przez dwóch rodzonych braci, którzy przyjęli różne nazwiska po wojnie – Józefa Różańskiego i Jerzego Borejszę. To oni sprokurowali, jak pisze Krzysztof Kąkolewski, format, autentyczną historię z akt UB, a następnie podsunęli ją Andrzejewskiemu.

Powieść tę miał początkowo pisać Żukrowski, ale okazało się, że nie nadaje się do tego, albowiem chciał, by go zamknięto w celi z akowcami. Myślał, o czymś w rodzaju reportażu wcieleniowego. W środowisku pisarzy była nawet dyskusja na ten temat, a głos w niej zabrała Zofia Nałkowska, która lekko przeszła z obozu sanacyjnego, do obozu czerwonych i udzielała rad tak dobrze znającym życie towarzyszom, jak Borejsza i Różański. Pomysł oczywiście upadł. Nikt nie miał zamiaru wpuszczać Żukrowskiego, byłego ułana, do celi z dawnymi kolegami. I to mimo tego, że był on wiernym i sprawdzonym towarzyszem. Andrzejewski zaś zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano. Dodajmy, na marginesie zupełnie, że Różański, był sowieckim agentem w Palestynie, który na zlecenie Stalina przeniknął w struktury Hagany. Berman zaś kontaktował się bezpośrednio ze Stalinem.

Wajda zaangażował do filmu Cybulskiego i Pawlikowskiego, a także Kobielę. Cała uwaga była jednak skupiona na Cybulskim, który wyglądał, jak amerykański beatnik, a nie jak polski partyzant z roku 1945. Wajdzie nic się z tego powodu nie stało, ale Cybulski dostał 5 letni zakaz występowania w filmach, no i zabrano mu paszport, żeby nie występował w produkcjach zagranicznych. Pawlikowski, jak twierdzi Kąkolewski, autor książki „Diament odnaleziony w popiele”, został zmuszony do samobójstwa poprzez ostracyzm środowiska. Zaproszono go na premierę – czytaną – opery Szpotańskiego. Potem wszyscy tam obecni zostali wezwani na milicję i musieli zeznawać. W miasto – ciekawe za czyją sprawą – poszła wieść, że tylko on powiedział co tam się naprawdę działo. No i to było przyczyną samobójstwa. To raczej na pewno nie jest prawda, a co za tym idzie inne opisy, które pozostawił nam Kąkolewski także trzeba weryfikować. Pawlikowski popełnił samobójstwo w roku 1976, kiedy nikt się już operą Szpotańskiego nie ekscytował.

Andrzejewski został później załatwiony przez SB w sposób ciekawy, mianowicie rozpuszczono w środowisku list, który rzekomo napisał, gdzie domagał się zalegalizowania małżeństw homoseksualnych. Kąkolewski pisze też – z niezrozumiałą dziś naiwnością – że kiedy Antoni Słonimski wpadł na pomysł, by literaci napisali kolejny list do władzy, chciał, żeby podpisał go też Andrzejewski. Wysłał z tym listem Michnika, który – tak mówi Kąkolewski – był cały czas śledzony. Andrzejewski listu nie podpisał, a potem jeszcze wydzwaniał w różne miejsca i żalił się na Michnika. Nikt nie wyjaśnia, dlaczego reżimowy pisarz, który zapewne miał telefon na podsłuchu, musiał być nagabywany przez Michnika, żeby udała się prowokacja.

W roku 1989, spłonęło archiwum SB w Kielcach. Był to olbrzymi pożar, do którego nie dopuszczono straży pożarnej. Kiedy wszystko się dopalało – tak to opisuje Kąkolewski – strażacy dostali od milicji rozkaz, żeby zabrać niedopalone dokumenty, wywieźć je za miasto, wrzucić do dołów i tam podpalić raz jeszcze. Potem zakopać.

Trzy lata później Pasikowski nakręcił film „Psy” o tym, jak funkcjonariusze SB palą jakieś akta na wysypisku – sami osobiście. W tym samym roku Wajda nakręcił film „Pierścionek z orłem w koronie”, który miał być ekspiacją reżysera za „Popiół i diament”. Producentem tego filmu był Lew Rywin. Miał on też być producentem filmu o Katyniu, który początkowo reżyserować miał Robert Gliński, obraz zaś miał nosić tytuł „Las”. Wybuchła jednak afera Rywina i film wyprodukował kto inny, a reżyserem został Wajda.

Początkowo o tej aferze napisali we Wprost Mazurek z Zalewskim, ale wtedy nikt na to nie zwrócił uwagi. Ja nie znam tego artykułu, ale może ktoś z Was go czytał. Potem wybuchła bomba w Wyborczej i Rywin zniknął z pola widzenia. Czemu naprawdę służyła ta afera? Pewnie ktoś tam wie dokładnie, ale ja nie mam pojęcia. Chyba nie temu, by zmienić producenta filmu „Katyń”?

Dziś Mazurek robi wywiady z prezydentem, ministerstwa Kultury i Spraw Wewnętrznych podlegają pod Tuska, który nie kontaktuje się na szczęście ze Stalinem, ale z Olafem Scholzem. Sprawa małżeństw homoseksualnych jest jednym z głównych tematów w mediach. I jej sens jest dokładnie taki sam, jak w czasach Andrzejewskiego. Adam Michnik także jest w tym samym miejscu, choć już nie biega z listami po domach literatów, albowiem ci są tak wytresowani, że działają na gwizdek i piszą książki dokładnie takie, jakich się od nich oczekuje. „Popiół i diament” zniknął już z kanonu lektur szkolnych, ale pojawiły się tam inne książki, na przykład dzieła pana Szczygielskiego dla dzieci. Autor jest, albo był, partnerem Tomasza Raczka, który właśnie został jedną z gwiazd „Kanału Zero”. Tego samego, w którym występuje Mazurek.

Przez trzydzieści lat, od czasów filmów „Psy” i filmu „Pierścionek z orłem w koronie” nie nakręcono żadnego istotnego obrazu dotyczącego żołnierzy niezłomnych. Nie napisano też o nich żadnej książki, która dawałaby się czytać, tak jak czyta się brytyjskie lub amerykańskie powieści o wojnie. Wszystko co zostało napisane jest powykręcane, krzywe i pretensjonalne. I nie mówi nic o latach 1945-1950. Wszystko bowiem co tam się wydarzyło, ma, jak pisał Jacek Kaczmarski, drugie, trzecie i piąte dno. Dziś zaś nikt nie ma już czasu, ani chęci by się tym zajmować, to są sprawy zbyt trudne, niezrozumiałe i nie nadające się do weryfikacji. Wszak akta UB w Kielcach spłonęły, gdzie więc szukać dokumentów i tropów potwierdzających różne przypuszczenia. Okay, ktoś mógłby napisać powieść lub coś innego, jakiś zbiór esejów, gdzie spróbowałby oddać rzeczywistą atmosferę tamtych dni. No, ale kto ma to zrobić? Twardoch? Czy może Bonda, która upiera się, że jej babcia zginęła z rąk akowskiej partyzantki? Może dziennikarze „Kanału Zero”? Wszak Mazurek zdemaskował Rywina, ale nikt się tym nie przejął. Jak ktoś więc może się przejąć dziś opisywaniem losów żołnierzy podziemia po wojnie? To jest możliwe tylko w jednym wypadku – kiedy taką książkę wskaże palcem Adam Michnik. On bowiem ma dziś tę władzę, którą w latach powojennych miał Jerzy Borejsza. Przez moment te jego moce osłabły, ale dziś znów się prężą, a minister Sienkiewicz bardzo się stara, by kultura jak dawniej pełniła swoje funkcje, to znaczy, by służyła narodowi. Tak, jak to pojęcie rozumie Donald Tusk, obaj wymienieni panowie i cała rzesza aspirujących twórców, którzy już czekają, by pisać utwory o konieczności wprowadzenia małżeństw homoseksualnych. Jak wobec tego ma wyglądać przyszłość? Zapewne – po kolejnej fali ekscytacji, która przejdzie przez kraj po jedynych, drugich i trzecich wyborach, pojawią się jakieś nowe redakcje opisanych tu tekstów kultury, które będą starały się ujawnić całą prawdę o tamtych, niełatwych czasach. Tak, by nikomu włos z głowy nie spadł. A pamięć o wszystkich bohaterach powojennych dramatów została zachowana. No, prawie o wszystkich…

Promocja trwa dziś do godziny 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

lut 032024
 

Nie wiecie tego pewnie, ale od wczoraj pół Internetu ekscytuje się wywiadem jakiego prezydent Duda udzielił Stanowskiemu i Mazurkowi. Ten pierwszy bowiem pokazał całkiem nową formułę swojego programu „Kanał Zero”, a pierwszym gościem w tej nowej formule był właśnie Andrzej Duda. Ja oczywiście nie obejrzałem tego wywiadu, bo szkoda mi było godziny. Przyjrzałem się jednak minom prezydenta. Uznałem je za afektowane i nieszczere, a skoro takie były, trudno mi uwierzyć w sens tej telewizji. Ludzie się ekscytują, że tak powinna wyglądać telewizja PiS to wtedy byłby sukces w wyborach. No to się zastanówmy dlaczego, choć – jak powiadają – Stanowski popierał prezydenta w poprzednich wyborach, nie został on szefem telewizji? Bo to jest problem z zakresu kwestii istotnych. Takich zaś w telewizji Stanowskiego się nie porusza i to wróży jej niestety źle. Ja już któryś raz oglądam start formatu, w którym występuje Tomasz Rożek i wiem, że to się skończy tak samo, jak poprzednio – klęską. Nie ma bowiem ów człowiek do przekazania niczego, co nie byłoby już wcześniej przemielone przez kogoś innego i podane gdzieś w serwisach zagranicznych, do których każdy ma dostęp. To samo z Raczkiem. To jest człowiek firmujący poprzednią epokę, w zasadzie medialny stalinista, a Stanowski bierze go pod skrzydła, albowiem Raczek to sława i kompetencja. Tymczasem pan Tomek, w swoich podcastach, pieprzy jak potłuczony, wymyśla jakieś niestworzone historie i nazywa „Pokłosie” dobrym filmem. O innych się nie wypowiadam, ale przypuszczam, że ich funkcja polegać ma na uczłowieczeniu prawicy, czyli odjęciu jej tego wszystkiego co powoduje, że ludzie na nią głosują i nadanie jej kształtów obłych. Czyli ma być tak samo, jak w TVN, ale akcenty będą nieco inaczej rozłożone. No i tamci pójdą wprost w rozrywkę jarmarczną, czyli pokazywanie baby z brodą i niemieckich wiców, a tu będzie mruganie okiem do widza i elegancja Francja. W Republice zaś po staremu Sakiewicz z Holecką lansować będą Libickiego, Senyszynową i resztę małpiarni.

Kanał Zero ma mnóstwo widzów, którzy interesują się nim na zasadzie Isaury. To znaczy – co zrobi Leoncio w kolejnym odcinku?! Czy Isaura zemdleje!? Jak będzie ustawiona kamera? Znów będą kręcić z ręki czy pożyczą statyw? Nikt, nie będzie zwracał uwagi na treść programu, tak jak nikt nie przejmował się fabułą w serialu „Niewolnica Isaura”, bo każdy wiedział, że to taka konwencja i bardziej trzeba się śmiać lub płakać, niż zastanawiać nad czymkolwiek. Wielką zasługą Stanowskiego jest wykorzystanie tego mechanizmu w publicystyce. Przyniesie mu on zapewne zyski, albowiem Isaurę oglądano przez kilka sezonów, zanim w końcu ostatecznie wyczerpała się formuła tego serialu.

Czekam tylko, żeby ktoś postawił Stanowskiemu zarzut, który notorycznie stawiano kiedyś blogerom prawicowym – że rozbijają prawicę zamiast ją jednoczyć. Bo zarzutu, że różne telewizje lub quasi telewizje tworzą kontent pozbawiając swoje formaty treści, co jest pewnym paradoksem, nikt chyba nie wysunie. I nikt chyba nie zauważy tego procederu, bo każdy konsumuje media według opisanej wyżej zasady – a la Isaura.

Wynikają stąd bardzo ciekawe interpretacje związków pomiędzy ramówką a wynikiem wyborczym. Wczoraj, na przykład, ktoś napisał, że PiS przegrał, bo w telewizji było za mało Zenka. Gdyby było go więcej wszystko poszłoby lepiej, bo wielu ludzi utożsamia się z Zenkiem, a przez to z PiS. No i brak Zenka w ramówce, wyłączył tym ludziom busolę. Nie wiedzieli co robić i wyszło jak wyszło. Nie zmyśliłem tego, ludzie naprawdę posługują się takimi schematami. No, ale dlaczego mam mieć do nich pretensje, skoro Stanowski uważa, że pokazywanie Raczka to dobry pomysł?

Z reakcji mediów na wywiad z Andrzejem Dudą widać, że porządnie się wystraszono Stanowskiego. Tylko Sakiewicz siedzi spokojnie, bo on wie, że trzeba to po prostu przeczekać. I tym będzie się zajmował, realizując swój program w TV Republika. Myślę, że nawet słowa o nowym formacie Stanowskiego nie powie. W końcu on ma telewizję kaczyńską, a Stanowski chce mieć dudową i nie ma tu konfliktu interesów. I nigdy go nie będzie, albowiem prezydent ma jeszcze półtora roku kadencji, a ile życia ma prezes tego nie wiemy. Co będzie po odejściu jednego i drugiego? Też nie za bardzo wiadomo. Stanowski się zapewne wymydli, a Sakiewicz zaoferuje swoje usługi kolejnemu garniturowi polityków, albowiem jest człowiekiem niezastąpionym. Życzymy tym wszystkim osobom szczęścia. Ja zajmuję się nimi tutaj, albowiem muszę napisać tekst o czymś łatwym i lekko strawnym. Pracuję bowiem nad dwoma książkami, gdzie znajdą się informacje dość niecodzienne i zaskakujące dla wielu osób. Całkiem nie nadające się do żadnego formatu publicystycznego. Nikt by nie zrozumiał o co chodzi, ani też po co się o tych sprawach w ogóle mówi. Dlatego muszą być podawane w książkach. Bo to, jak wielokrotnie powtarzam, jest medium intymne, trafiające wprost do serca i umysłu. No i trwale zmieniające tam wszystko. Tak więc sami rozumiecie, że myśli moje są teraz gdzie indziej.

Nie jestem w stanie zrozumieć, o czym już pisałem wczoraj, dlaczego nikt nie nakręcił filmu o siostrach Woźnickich, matkach chrzestnych Lecha i Jarosława. Sugerowana odpowiedź jest taka – bo filmowcy w swojej masie i pojedynczo są w większości idiotami. Daje ona jakąś satysfakcję, ale w sumie marną. Od dwóch dekad wszystkie postępowe media na świecie ujadają, że PiS to partia faszystowska, a PO ujada, że PiS to partia bolszewicka. I nie można tych chamskich mord niczym zamknąć, za to każdy najgłupszy nawet matołek wyczuwa w tych powiewach nienawiści jakąś koniunkturę i próbuje na tym popłynąć. Sprawa tymczasem jest prosta do załatwienia, jednym ruchem można unieważnić wszystkie fałszywe oskarżenia pod adresem partii. Opowiadamy historie sióstr Woźnickich uratowanych z getta przez złymi szwabami, z których jeden przypomina Tuska, drugi Schetynę, a trzeci Sikorskiego. Nie mówcie, mi że to nie jest do zrobienia. Potem przenosimy tę ich dramatyczną historię w akcie chrztu świętego na braci Kaczyńskich. Pokazujemy ich drogę polityczną, wybory, niebezpieczeństwa, kompromisy, pułapki w jakie wpadali. Kończymy zaś Smoleńskiem i zdjęciami Tuska jak ubija żółwika z Putinem, uśmiechniętym Komorowskim, zatroskanym Sikorskim. Potem, przeznaczając na to cały budżet Polskiej Fundacji Narodowej, organizujemy dystrybucję tego obrazu na całym świecie. Przekupujemy też jurorów w Hollywood. Bo cóż to w końcu jest, skoro film Skolimowskiego o ośle dostał nominację do Oscara. No i czekamy spokojnie co będzie. A ci wszyscy podobni do schwartzcharakterów z filmu niech się martwią co dalej – jak ich ludzie na lotniskach będą rozpoznawać i obrzucać papierkami po batonach, ze wstrętem w oczach. Niestety taki film nigdy nie powstanie, albowiem osoby, które mogłyby coś w tej sprawie zrobić są święcie przekonane, że wystarczy Zenek w telewizji. I nic już więcej nie potrzeba. Ich problem polega za tym, że oddzielają wyborców od swojego środowiska. Awansując jednocześnie siebie i swoich kolegów oraz koleżanki tak wysoko, jak niegdyś był wywindowany Leoncio i Isaura.

Taki film byłby wartością dodaną, w przeciwieństwie do miesięcznic smoleńskich, coraz słabszych i narażonych na medialnej szykany, wyszydzanych publicznie, a teraz zagrożonych jeszcze przez decyzje władz Warszawy. On by procentował przez cały czas. Nikt by nie zaryzykował szyderstw z historii dwóch żydowskich pisarek uratowanych z getta. A podobni do Komorowskiego, Sikorskiego, Tuska i Schetyny esesmani staliby się kopalnią memów.

To jest jednak nie do pomyślenia. Bo nasi pogubieni pasterze, jedyne co potrafią to popędzić nas wprost pod lufy wrogich czołgów, a samemu wycofać się na z góry upatrzone pozycje. No i szukać gwałtownie porozumienia z tamtymi, żeby możliwie szeroko otworzyć swoje formaty dla wszystkich, którzy mają jakieś wątpliwości co do politycznych wyborów, albo po prostu chcą się pokazać na wizji.

Życzmy im powodzenia i śmiało kroczmy swoją drogą.

Mamy nową książkę, najlepsze, według mnie kompendium wiedzy o historii Polski w XV i XVI wieku. Proste, przejrzyste, czytelne i łatwe w konsumpcji. Wydałem je po to, by mi nikt potem nie zarzucał, że za bardzo komplikuję sprawy.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

W związku z tym, że jest nowy tytuł, a miejsca w magazynie już nie ma, przedłużam promocję do niedzieli, do 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/